Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Gdyby Podolski nie wyjechał z Polski...

Podolski – pierwszy Polak mistrzem świata w piłce nożnej

Łuikasz Podolski z Angelą Merkel, fetowanie zwycięstwa Łuikasz Podolski z Angelą Merkel, fetowanie zwycięstwa Łukasz Podolski / Facebook
Zamiast odbierać Łukaszowi Podolskiemu obywatelstwo albo oskarżać go o zdradę ojczyzny z powodu dwóch goli na Euro 2008, wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby szkolił się w kraju.

[Tekst ukazał się 21 czerwca 2008 roku]

Waldemar Podolski lekturę „Trybuny Ludu” zaczynał od sportu i na sporcie kończył, ale jak trzecią godzinę spędzasz w poczekalni szpitala, a piętro wyżej rodzi twoja żona, to musisz jakoś zabić czas. 4 czerwca 1985 r. gazeta była wyjątkowo nie do czytania. Jakiś dureń udowadniał, że wprowadzone 1 kwietnia podwyżki cen elektryczności, gazu i węgla specjalnie nie dotknęły ludności. Po tekście o przedłużeniu do 2005 r. ważności Układu Warszawskiego już całkiem odechciało mu się czytać. – Matka ma rację, trzeba emigrować do tego Raichu – pomyślał. Ale jak pięć minut później dowiedział się, że urodził mu się syn i wyobraził go sobie na boisku z niemiecką wroną na koszulce, to zaraz odechciało mu się tego emigrowania. To, że syn będzie piłkarzem, było dla niego oczywiste. Dla żony Krystyny mniej. Dobrze wiedziała, czym pachnie sport w Polsce, bo na boisku piłki ręcznej spędziła 20 lat. I choć ze swoją drużyną wywalczyła w 1972 r. mistrzostwo Polski, jakoś specjalnie się w życiu nie ustawiła. Mąż upierał się jednak przy swoim, choć sam widział, że z piłki coraz trudniej było mu utrzymać rodzinę.

GZKS jedyny jest

Sossnitza, Sassnitz, Sośnica – nazwy się zmieniały, ale życie na tym górniczym osiedlu Gliwic od ponad stu lat toczyło się tym samym rytmem. Rano szło się do kopalni, po południu grało w piłkę, a wieczór kończyło kufelkiem chłodnego piwa.

Po II wojnie światowej władza z zapałem wzięła się za odtwarzanie pierwiastka polskiego. I tak Helmutowie z urzędu stawali się Andrzejami, Josefowie Józefami, a Heinz mógł sobie wybrać imię, bo jakoś nie znaleziono polskiego odpowiednika. Lokalny klub sportowy nazwano Orzeł. Ale na fali sugestii z nowej stolicy przechrzczono go na Piast, żeby podkreślić powrót Śląska do polskich korzeni. Wreszcie, w stylu epoki, klub ponownie zmienił nazwę. Na Górniczy Związkowy Klub Sportowy, czyli GZKS Sośnica.

Dzieciakom, które chciały kopać piłkę, w zasadzie było wszystko jedno, jak nazywa się ich klub. Zresztą w Sośnicy innego nie było. Na pierwszy trening ojciec przyprowadził Łukasza, gdy chłopiec miał pięć lat. Normalnie byłoby to niemożliwe, bo takich młodych zawodników się nie szkoliło. Ale koledze piłkarzowi trudno było odmówić. Tym bardziej że dzieciak miał warunki, co widać było na pierwszy rzut oka.

W szkole też się na nim poznali. Jan Stanek, nauczyciel wuefu w Szkole Podstawowej nr 14, miał do Podolskiego szczególny stosunek. Kiedy jeszcze sam był piłkarzem w Iglopolu Dębica, grał przeciw Górnikowi Knurów, którego piłkarzem był ojciec Łukasza.

Szczególny stosunek to jedno, a warunki szkoleniowe to drugie. Ponieważ szkoła nie miała sali gimnastycznej, trzeba było przerobić na ten cel jedną z klas. Dzieciaki nie zdążyły się rozpędzić, a już waliły nosem o ścianę. Z boiskiem też nie było kolorowo, bo żeby było taniej, wylano je asfaltem. Kolana rozbijał na miazgę. Dzikie boisko, które szkoła zrobiła na otaczających je nieużytkach, nie było lepsze, bo na dołach można było sobie połamać nogi. Nie było odpowiednich butów, piłki były zdarte do gołego balona. Ale chłopaków z Reja i okolicznych ulic kompletnie to nie zrażało. Kiedy trener Stanek patrzył, jak gonią za piłką, zastanawiał się, co by z nich mogło wyrosnąć, gdyby w szkole było więcej niż dwie godziny wuefu tygodniowo.

Kopalnia skupia się na kopaniu

Brygadzista szybowy Józef Podolski w podziemiach kopalni Sośnica przepracował 30 lat. Jego syn Waldemar zatrudniony był w kopalni Knurów niewiele mniej, choć nie miał bladego pojęcia o wydobywaniu węgla, bo jego zadaniem było wydobywanie Górnika Knurów z piłkarskich kłopotów. Ale jak kopalnia Knurów razem z całą branżą zaczęła mieć kłopoty finansowe, to pieniądze na fikcyjnych górników się skończyły i Waldemar Podolski musiał sobie szukać pracy. – Piłka to sport biednych – pocieszał się Podolski. I nie załamywał się, bo miał w życiu ważny cel. Jego syn miał grać w reprezentacji Polski, czyli osiągnąć to, czego ojcu się nie udało, choć po zdobyciu w 1980 r. mistrzostwa Polski z Szombierkami Bytom był tego bliski.

Był 1994 r. Łukasz miał 9 lat, a GZKS oficjalnie stracił sponsora w postaci KWK Sośnica. Co prawda na lewo kopalnia dalej finansowała klub, tylko tak, żeby centrala się nie dowiedziała, ale pieniędzy nie starczało na nic. Trzeba było szukać nowego klubu. Niespełnionym marzeniem ojca zawsze był Górnik Zabrze. Kiedy Górnik grał z Legią o tytuł Mistrza Polski, ojciec z synem wsiedli w pociąg i zasiedli na trybunach przy Łazienkowskiej. Spotkanie prowadził sędzia Sławomir Rędziński. Legia potrzebowała zaledwie jednego punktu, żeby zostać mistrzem. Dla Górnika zwycięstwo miało być wodą życia, bo klub tonął w długach i potrzebował argumentów dla pozyskania nowych sponsorów.

Kiedy Górnik strzelił gola, Podolscy cieszyli się jak dzieci. Radość nie trwała długo, bo za chwilę zaczął się wysyp czerwonych kartek dla śląskiej drużyny. Po trzeciej czerwonej kartce zrozpaczony Tomasz Hajto biegał za sędzią i wyzywał go od najgorszych w nadziei, że i on dostanie czerwoną kartkę, ale wówczas mecz trzeba by przerwać i byłby skandal. Legia, grając przeciw ośmioosobowemu składowi Górnika, zdołała strzelić upragnionego gola i została mistrzem. A Waldemar Podolski nie wiedział, jak wytłumaczyć własnemu synowi, że w polskiej piłce talent i szczęście to czasem za mało, jak się nie ma swojego gwizdka. Wtedy po raz pierwszy pożałował, że jednak nie wyjechali do tych Niemiec.

Nie ma sianka, nie ma granka

Osłabiony przegraną klub zaczął wyprzedawać swoich najlepszych zawodników za granicę. Trzeba było też uzupełnić szeregi młodzików. Szczęście, a konkretnie dobre słowo wujka Wiesława Sikory pomogły i Łukasz trafił do juniorów.

Był tam jednym z najmłodszych zawodników. Ale to akurat atut, bo o ile w innych klubach trzeba było sporo odsiedzieć na ławie, żeby wreszcie załapać się do podstawowego składu, to w Górniku ssali zawodników z młodzików.

Atmosfera w klubie nie była najlepsza. Władysław Kozubal, który przez ostatnie cztery lata prezesował klubowi, zniknął z horyzontu. Podobno popełnił samobójstwo, ale nikt nie wiedział tego na pewno. Nowy prezes wcześniej zarządzał spółdzielnią, ale okazało się, że wielki klub sportowy to nie to samo. Wreszcie nastał Stanisław Płoskoń, lokalny biznesmen. Piłkarze nie wiedzieli, co o nim myśleć, bo potrafił wpaść do szatni i zmieszać ich z błotem. Ale przynajmniej w miarę regularnie mieli pensje na kontach. A wiadomo, że jak nie ma sianka, to nie ma granka. Łukasz starał się nie zwracać uwagi na całe to zamieszanie. Morderczo ćwiczył. Nie pił, bo widział za dużo swoich kolegów, którzy świetnie się zapowiadali, ale przegrali z wódką.

W 2002 r. Łukasz Podolski został powołany do reprezentacji Polski na Młodzieżowe Mistrzostwa Europy w Danii. Polacy trafili na Niemców. Do 75 minuty był remis. Aż po pięknym dośrodkowaniu Podolski strzelił gola. Co prawda Polacy w ćwierćfinałach przegrali w rzutach karnych z Francją, ale Podolski został bohaterem narodowym. Polskie gazety z racji młodego wieku ochrzciły go księciem strzelców. I tak przylgnęło do niego określenie Książę Podolski. Radość kibiców nie trwała zbyt długo, bo tonący klub sprzedał go za 300 tys. dol. do drugoligowego klubu w Grecji. Dzięki temu udało się spłacić najpilniejsze długi i dalej cieszyć grą. Podobno Podolski radził sobie tam nieźle, tylko nie za często wpuszczali go na boisko. Ale taka jest piłka, trzeba nie tylko być w odpowiednim momencie w odpowiednim miejscu, ale jeszcze mieć trochę szczęścia. I tu bajka się kończy.

Z Sośnicy do gwiazd

Ta alternatywna, ale mało zachęcająca wersja życia Łukasza Podolskiego na szczęście jest tylko dziennikarską fikcją. Mądrość Waldemara Podolskiego, który rzeczywiście był piłkarzem i niejeden zmarnowany piłkarski talent widział, polegała na tym, że w 1987 r. zapakował całą rodzinę w autokar i z biletem w jedną stronę pojechał do Niemiec. Zamieszkali w Berghaim. Łukasz rzeczywiście uczył się piłkarskiego fachu od piątego roku życia. W Polsce w tamtych latach byłoby to nieosiągalne. Boisko było porządne, piłki całe, a trenerzy już na samym początku ustalili, że chłopak ma predyspozycje do bycia napastnikiem, i tak go szkolono. Dzięki temu, że trenował w Niemczech, ominęło go granie na niewymiarowych boiskach wylanych z oszczędności i głupoty asfaltem, jak w podstawówce, do której pewnie by chodził. Oglądanie upadających jeden po drugim lokalnych klubów, jak to było z GZKS, w którym z pewnością zaczynałby granie. Czy bezsilne zaciskanie pięści na sprzedanych meczach.

Zamiast tego uczył się gry i pokory w małym klubie. Tam dostrzegli go skauci, czyli łowcy talentów z FC Köln. W Niemczech skauting to podstawa budowania drużyn. U nas jeszcze niedawno skauci kojarzyli się tylko z harcerstwem. W FC Köln pilnowali nie tylko, żeby dobrze grał, ale nie zawalał szkoły, nie palił i nie zaglądał do kieliszka. Jakby zaczął, to szybko przestaliby inwestować w niepewny materiał piłkarski. W połowie lat 90. nikt tak jeszcze w Polsce na zawodnika nie patrzył. Kiedy na talencie piłkarskim Podolskiego poznały się inne kluby, pod bramą FC Köln ustawiła się kolejka chętnych do kupienia tego talentu. Gdyby rzeczywiście trafił do Górnika, klub nie zastanawiałby się – sprzedać go czy nie, tylko za ile. Na szczęście w FC Köln postawili na „kiedy” i uznali, że Podolski jest jeszcze za mało doświadczony. On sam myślał tak samo i pewnie dlatego jest teraz, kim jest.

Na szerokie wody rzeczywiście wypłynął w 2002 r. na Młodzieżowych Mistrzostwach Europy w Danii. Ale grał w drużynie niemieckiej, bo polska nie wyraziła większego zainteresowania jego pozyskaniem. Żałowaliśmy tego bardzo szybko, bo drużyna niemiecka zmierzyła się z polską i decydującego gola rzeczywiście strzelił Podolski. Ale dla Niemców. Pozostaje więc się tylko pocieszać, że taki talent nie został zmarnowany. I że – pomimo spędzenia w Niemczech 21 z 23 przeżytych lat – Łukasz, albo Lukas, Podolski całkiem nieźle mówi po polsku, ma polską żonę Monikę i doprowadza Niemców do białej gorączki ostentacyjnym nieśpiewaniem niemieckiego hymnu przed meczami.

Polityka 25.2008 (2659) z dnia 21.06.2008; Ludzie; s. 103
Oryginalny tytuł tekstu: "Gdyby Podolski nie wyjechał z Polski..."
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną