Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Newsowa blondynka

Fot: Piotr Fotek/Reporter Fot: Piotr Fotek/Reporter
Jako dziennikarka w ciągu kilkunastu lat pracy przekraczała kolejne szczeble zawodowe, w tym czasie brała też różne życiowe wiraże. Kapryśna gwiazda? TV Barbie? Zimna profesjonalistka? Kim jest Hanna Lis?

Na jednym z portali internetowych toczy się dyskusja wokół sandałków, które Hanna Lis nabyła w Sadyba Best Mall za ponad 100 zł. Jedni piszą, że reporter na pewno się pomylił i opuścił jedno zero. Inni, doskonale poinformowani przez tabloidy, stwierdzają, że nie skończyła się jeszcze sprawa z byłym partnerem o alimenty dla dzieci, więc udaje biedną. Jeszcze inni są zdania, że nie musi wydawać fortuny na ciuchy, bo i tak jest superbabeczką.

Pod płotem jej domu w Konstancinie, gdzie mieszka z mężem i dwojgiem dzieci, stale kursują paparazzi. – Moim córkom weszło w krew oglądanie się za siebie, kiedy odwożę je do szkoły. Sprawdzają, czy ktoś za nami nie jedzie – mówi Hanna Lis. Ostatnio zawróciła z drogi, bo jadąc do szpitala na badania zauważyła, że towarzyszą jej dwaj fotografowie. Odwołała wizytę u lekarza – bała się, że następnego dnia przeczyta doniesienia o swojej domniemanej chorobie albo zobaczy tytuł „Lis w ciąży?”. – Czego jeszcze chcą? Na co czekają? – zastanawia się głośno. – Aż wyjdę do sklepu po ziemniaki?

Dziennikarka telewizyjna, prezenterka serwisów informacyjnych oraz jej mąż dziennikarz TV, publicysta, zażywają popularności godnej gwiazd wielkiego show-biznesu. Beckhamowie polskich mediów.

– Starają się o PR, podtrzymują zainteresowanie tabloidów, to i mają, co chcieli. A ona strzela jeszcze gwiazdorskie fochy – podpowiada jeden z urzędników TVP. Według niego, na przykład Justyna Pochanke, prowadząca „Fakty” TVN, chociaż jest żoną szefa TVN24, ustawia się zupełnie inaczej niż Lisowie, bokiem do kolorowej prasy. Oni idą frontem. Pani Hania cierpi na rozdarcie między chęcią pozostania gwiazdą a dolegliwymi czasem konsekwencjami tej sytuacji – uważa telewizyjny urzędnik.

Hanna Lis podkreśla, że w ciągu ostatnich trzech lat udzieliła wywiadu tylko trzem pismom: „Vivie!”, „Gali” oraz „Twojemu Stylowi”. Komórka często dzwoni, ale jej nie odbiera. Sprawdza najpierw pocztę głosową, bo nie chce się nadziać na jakąś minę. – Obawiam się – ocenia Monika Richardson – że Hania ma obecnie niewielką szansę na sprawiedliwy wizerunek. Jest nie tylko żoną swojego męża, ale i profesjonalistką. Jako atrakcyjna blondynka zawsze będzie atakowana za rzekomo zbyt wysokie zawodowe ambicje. Richardson wspomina, że do telewizji startowały we trzy, razem z Kingą Rusin. Młode, zdolne, atrakcyjne. Monika poszła szlakiem show-biznesu. Hania obstawiła newsy.

Podróż salonką, wysiadka w polu

Ma żyłkę dziennikarską, którą zawdzięcza pewnie genom po rodzicach, Aleksandrze i Waldemarze Kedajach, którzy byli m.in. korespondentami w Szwecji i we Włoszech. Żelazna kurtyna nie odgrodziła więc Hani od zagranicy. Poznała Orianę Fallaci na długo przedtem, zanim u nas zrobiło się o niej głośno. Chłonęła świat, nauczyła się języków. Biegle zna włoski, szwedzki, angielski, porozumiewa się po francusku, ale ten język ma zamiar jeszcze wyszlifować. – Korzystam z zagranicznych portali i gazet, ale równie często sięgam do serwisów regionalnych, bo bywają inspirujące. Lubię sprawdzać, co inni piszą, co widzą, czego oczekują.

Na początku zawodowej drogi krótko była spikerką. Potem na kilka lat wsiadła do pociągu z napisem „Teleexpress”. Szybko znalazła miejsce w pierwszej klasie, a potem podążała już salonką. Wygrywała w rankingach popularności, stała się twarzą „Teleexpressu”. Nabierała doświadczenia i pewności siebie. Kiedy jednak zawiadowcą stacji, czyli szefem Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, został Marek Kassa (faworyt PSL), między nim a Hanną – wtedy – Smoktunowicz zaczęło dochodzić do starć. Głośno wypowiadała swoje opinie na temat nadawania gorących newsów z konkursów orkiestr strażackich i spotkań kół gospodyń wiejskich. Kassa uważał, że jest niesterowalna. W rezultacie tego konfliktu miała coraz mniej pracy, coraz rzadziej pokazywała się przed kamerami. W końcu dowiedziała się, że jest za stara (nie miała jeszcze 30 lat) i za gruba, aby prowadzić „Teleexpress”. Te słowa publicznie wypowiedziane przez Marka Kassę wywołały w prasie pełen oburzenia rezonans, ale Smoktunowicz musiała odejść.

– Faktycznie – wspomina – było mnie wówczas więcej, bo byłam niedługo po porodzie. Psychicznie trochę zadołowała, chociaż czuła, że wyrosła z „Teleexpressu”. Jednak wtedy, w 2001 r., Ania miała pół roku, Julka dwa i pół. Nie był to dobry czas na poszukiwania i realizowanie się w nowej pracy. – Uznałam, że sam los podpowiada mi rozwiązanie. Zostałam pełnoetatową mamą.

Mariusz Walter zaproponował jej pracę w nowo powstającej stacji TVN24. Miałaby dostać pasmo od 20.00 do północy. W praktyce musiałaby się w stacji pojawiać od popołudnia. Oznaczało to harówkę, czego się nie bała, ale i zawieszenie na kołku przez pięć dni w tygodniu domowego życia. Zawodowa pokusa była wielka, ale postanowiła być konsekwentna. Odmówiła prezesowi Walterowi. 11 września 2001 r., oglądając relacje TVN24 z miejsca katastrofy WTC, była gotowa – wspomina – kopać ściany i gryźć meble. Z rozpaczy, że jej tam nie było. Ani na miejscu, ani w studiu. To okropne, co teraz powie, ale zazdrościła kolegom udziału w tym wydarzeniu.

Z telewizji publicznej otrzymała na otarcie łez po „Teleexpressie” propozycję poprowadzenia programu społeczno-kulturalnego „Magnes”, przeznaczonego dla ambitnych 30–40-latków. Z założenia miał to być portret pokolenia. Wydawało się ciekawe. Po dwóch miesiącach dostała scenariusz pierwszego programu „Czy mężczyźni wolą blondynki?”. Mieli w nim występować modele, aktorki serialowe, przewidziano także rozmowę z fryzjerką, o tym, czy dużo kobiet farbuje włosy na blond. Odmówiła prowadzenia tego programu. Mogła sobie, zdaniem zawistników, na ten gest pozwolić. Miała przecież zamożnego partnera.

Smoktunowicz to nazwisko po pierwszym mężu, Robercie (prawnik, senator). Wczesne małżeństwo, zawarte za czasów studenckich, po paru latach zakończyło się rozwodem. Związała się z Jackiem Kozińskim, który został ojcem jej dzieci. Koziński jest znanym deweloperem, właścicielem nieruchomości i kilku restauracji. Rzutki i pomysłowy biznesmen niechętnie wypowiada się dla mediów. Doskonale sytuowany. W kilka lat później Tomasz Lis, już jako mąż Hanny, powie w jednym z wywiadów: „Hania zrezygnowała z portfela stokrotnie grubszego niż mój”.

Był czas, że towarzysko spotykali się we czworo. Hanna Smoktunowicz była świadkiem na ślubie Kingi Rusin, swojej koleżanki ze studiów na italianistyce, i Tomasza Lisa. Lubili się i tyle. Zanim jednak Hanna i Tomasz spotkali się we wspólnej pracy, ona podjęła poważne dziennikarskie wyzwanie. Obie dziewczynki były już w wieku przedszkolnym. – Przebierałam nogami. Nie mogłam się doczekać rzutu adrenaliny, który czuje się przy robieniu newsów.

Oferta, jaką otrzymała od Barbary Trzeciak-Pietkiewicz, ówczesnej dyrektor TV4, okazała się więcej niż realizacją marzeń. Miała pokierować „Dziennikiem” TV4 jako jego szefowa. – Hanka idzie za ciosem, bardzo angażuje się w pracę – stwierdza Barbara Trzeciak-Pietkiewicz. – Potrafi zarażać entuzjazmem. Jest jednak bardziej do podziwiania niż do lubienia.

„Dziennik” w TV4 był dla Hanny Smoktunowicz, jak sama przyznaje, dobrym poligonem doświadczalnym. W wywiadzie dla branżowego miesięcznika „Press” na pytanie dziennikarza, czy będzie konkurować z „Faktami”, odpowiedziała: „Nie oszukujmy się, to jest mała stacja, a Tomasz Lis jest wielki”. Teraz widzi błędy, jakie tam popełniała. Lubiła myśleć o newsach jako o zbiorze opowiadań. Tyle że te opowiadania były czasem za długie, za rozwlekłe. Potrafiła nadać np. 3,5-minutowy materiał ze Strefy Gazy. Dziś się uśmiecha: – Te relacje mogli przełknąć chyba tylko amatorzy tematu. Czasem zdarzały się wpadki, takie jak reporterska relacja z otwarcia odcinka autostrady. Z założenia kpiarska, ale znów za długa i niemieszcząca się w konwencji serwisu. Niezależnie jednak od wszystkich potknięć, „Dziennik” w TV4 miał swój odrębny styl wśród upodobniających się serwisów ogólnopolskich.

Niestety – podsumowuje Barbara Trzeciak-Pietkiewicz – kiedy postanowiono w Polsacie zreformować „Wydarzenia”, musiałam się zgodzić na oddanie Hani i części reporterów. TV4 to niszowa stacja, a dla dziennikarki formatu Hani za skromna.

Pan Tomasz i pani Lisowa

Rozpoczął się rozdział: „Wydarzenia”. – Moje relacje z Tomaszem Lisem odbywały się na zasadzie przełożony i podwładna. Ich stosunki były do tego stopnia sformalizowane, że kiedy opowiada o pracy w „Wydarzeniach”, zdarza się jej nawet powiedzieć „pan Tomasz Lis”. W obecności pracowników Tomek pocałował żonę tylko jeden raz, kiedy żegnał się z zespołem, mówiąc: teraz już mi wolno. – Hania nie miała u niego żadnej ulgowej taryfy – potwierdza Beata Grabarczyk z „Wydarzeń” – dostawała taki sam opeer jak my wszyscy.

Zdarzało się, przyznaje Hanna Lis, że wykłócała się o swoje pomysły, czasem jednak kładła uszy po sobie, myśląc: „Cholera, on ma rację”. Oduczyła się pisania startówek na 45 sek. Nauczyła dynamizmu i skrótowości. Uważa, że zawdzięcza to Tomaszowi Lisowi. – Hanka też potrafi czasami się wściekać. Jest silną osobowością i niełatwo odpuszcza. Bywa bezkompromisowa. Nieraz ostro się ścięłyśmy – wspomina Beata Grabarczyk. – Ale tak to jest w tej pracy, puszczają nerwy, czas goni, za chwilę zapali się czerwona lampka, trzeba wchodzić na antenę.

Kiedy Hanka zdecydowała się na pracę w „Wiadomościach”, chcieli odejść wraz z nią. Przekonała ich, że prezes Urbański chce dobrze, pragnie zmienić telewizję publiczną, warto mu pomóc. Cała siódemka dziennikarzy, której to zaproponowała, była gotowa na exodus z Polsatu. Dobrze się z nią pracowało. Sugerowała, podpowiadała, doradzała. Jak widziała, że ktoś ma osobisty problem, jest w stresie, odpuszczała. Potrafiła sama wyekspediować takiego pracownika na wakacje. Poza tym wszędzie się nadawała, podkreślają, umiała wejść na każdy salon, nie robiła obciachu.

W wieczór jej startu w „Wiadomościach”, po postkolegium (podczas którego ocenia się ostatnie wydanie serwisu) nie rozeszli się, ale wspólnie oglądali, jak wypadła. To był chyba pierwszy przypadek, kiedy tak gremialnie oglądali konkurencyjne newsy. „Hanuś, wołali, wyglądasz jak królowa”. Trzymali kciuki, żeby nie potknęła się w studiu o ten beznadziejny stół. Na zakończenie „Wiadomości” pomyliła się i zaprosiła widzów na oglądanie programu następnego dnia o godz. 18.50. Niektórzy uważają, że wykonała taki żartobliwy ukłon w stronę starej załogi.

Arabska żona czy kobieta wyzwolona

Lis taka niby wyzwolona, śmieją się niektórzy, poszła za mężem jak arabska żona. Z Tomkiem to było co innego. Prezes Zygmunt Solorz z Tomaszem Lisem rozstali się wskutek nieporozumień, do jakich coraz częściej między nimi dochodziło. – Dziś Zygmunt Solorz mówi, że PiS na niego nie naciskało. Ma rację, to nie były naciski, a brutalny szantaż, któremu w końcu uległ. Nieraz słyszałam: zbastujcie trochę z tym PiS, powtarzał prezes, bo znów Bielan z Kamińskim dzwonili – opowiada Hanna Lis.

Decyzję o odejściu podjęła po redakcyjnym kolegium, na którym Solorz poinformował zespół, że odsuwa Lisa od „Wydarzeń”. Nie pytała męża o zdanie, wyszła razem z nim na papierosa i oznajmiła: odchodzę. Dobrze się zastanowiłaś? – zapytał. Ale ona wiedziała, że w Polsacie skończył się jej czas. – Kapitulacja Solorza oznaczała koniec niezależności „Wydarzeń” – stwierdza Hanna Lis. Za progiem, tak głosiły plotki, już czekała Dorota Gawryluk, która miała dołączyć do „Wydarzeń”. PiS był u władzy, wynik nadchodzących wyborów wydawał się oczywisty. Nie było nad czym rozmyślać. Dopiero po powrocie do domu dopadła ich rzeczywistość. Zadali sobie pytanie, z czego będą żyli. Mają w sumie czworo dzieci (Tomasz Lis ma dwie córki z Kingą Rusin) na utrzymaniu i kredyt na dom, zwany na portalu Plotek pałacem.

Najpierw wybuchła bomba z Lisem, że w TVPiS, jak wielu nazywa telewizję publiczną, będzie miał własny program publicystyczny. Potem okazało się, że jego żona poprowadzi na zmianę z Piotrem Kraśko „Wiadomości”. Kiedy szła do prezesa Andrzeja Urbańskiego na pierwszą rozmowę, nie sądziła, że potrwa ona dłużej niż kurtuazyjny kwadrans.

Nie znałam człowieka, ale nasza rozmowa nieoczekiwanie się wydłużyła. Mówił nie jak były szef Kancelarii Prezydenta, ale jak dziennikarz i menedżer o tym, co chce w telewizji zmienić, jak ją zreformować. Deklarował, że marzy o tym, by TVP była jak BBC. Ja w TVP ŕ la BBC niestety nie wierzę, ale wierzę, że dzień po dniu warto się bić o każdy materiał, by TVP w Polsce nie była zaprzeczeniem BBC. Hanna Lis i Urbański byli zgodni co do tego, że newsy się tabloidyzują, a właśnie w „Wiadomościach” można się temu próbować skutecznie przeciwstawić.

Razem z Piotrem Kraśko zaczęli pracować nad nową formułą „Wiadomości”. Bez końca ćwiczyli ustawienia kamery i sposoby zachowania w studiu (mieli w nim stać, inaczej niż prezenterzy innych serwisów, siedzący za stołem). – Znamy się z Hanią długo, ale słabo. Pamiętałem tylko swoje zaskoczenie, że jak chyba dziesięć lat temu wspólnie robiliśmy wywiad z Claudią Schiffer, to Hania wyglądała lepiej niż słynna modelka. Przyszliśmy do „Wiadomości” z różnych miejsc – mówi Piotr Kraśko – prezentujemy zupełnie inny styl. Ja czuję się bardziej reporterem, ona jest bardziej prezenterką, woli skrót i konkret. Ma intuicję, umie od rana wyczuć, co może stać się newsem.

Po kilku dniach od uroczystego startu „Wiadomości” w nowej formule doszło do awantury. Wywołała ją Hanna Lis. Poszło o dwie informacje (jedna dotyczyła zaniechania reprywatyzacji przez PO, druga Lecha Wałęsy i sprawy Bolka). Lis uznała, że oba materiały zostały przygotowane przez reporterów w sposób tendencyjny, z pominięciem opinii drugiej strony. Doszło do starcia między nią a obecnym szefem „Wiadomości” Krzysztofem Rakiem. Lis zażądała interwencji prezesa Urbańskiego. Domagała się także, z powodu zawodowej nierzetelności, usunięcia z „Wiadomości” autorów obu informacji, z których jeden związany jest z programem „Misja specjalna”, a drugi pracował kiedyś jako asystent Zbigniewa Ziobry w Ministerstwie Sprawiedliwości i przyszedł do TVP nie mając ani dnia pracy w mediach. Inaczej – stwierdziła – nie poprowadzi więcej serwisu (i faktycznie tego wieczoru nie pokazała się na wizji).

Kotwica na warunkach brzegowych

Jedni wołali, że Lis kompletnie przewróciło się w głowie i chce rządzić TVP, inni uważali, że kładzie szyję pod topór, żeby zrobić z siebie męczennicę, uwiarygodnić swoje przejście do TVP. Jeszcze inni, że oboje z mężem wymyślili tę grę, żeby przypodobać się PO. Za jednym zamachem Lisica-chytrusica wzięła w obronę i Tuska, i Wałęsę.

Mnie przy tym sporze w studiu nie było, ale nie chodzi przecież o szczegóły, tylko o zasady. W tej sprawie jestem z Hanią – deklaruje Piotr Kraśko.

W newsach – mówi Hanna Lis – skończył się czas czytaczy, co do tego także byliśmy z prezesem Urbańskim zgodni. I nie w takiej roli mnie zatrudnił. W USA prowadzący serwis, anchor, czyli kotwica, jak tam go nazywają, jest jednocześnie współwydawcą. Sygnuje przecież newsy swoją twarzą i nazwiskiem.

Prezes Andrzej Urbański znalazł się w kłopocie. W końcu po kilku godzinach nocnej rozmowy, przy koniaku, doszli razem z dziennikarką do porozumienia. – Prezes do czwartej nad ranem musiał rozwiewać jej dylematy – zdradza kuluary tej rozmowy wtajemniczony urzędnik TVP. – To twarda sztuka, jak to kobieta po przejściach. Z przecieków wynika, że obaj reporterzy podważonych przez Hannę Lis relacji zostaną przesunięci do innych zadań, a ona sama otrzymała warunki brzegowe, w ramach których może ingerować w reporterskie materiały. Krzysztof Rak zostaje na stanowisku, choć i jego Lis rzekomo pragnęła zwolnić. Mają być, według wskazań prezesa, koncyliacyjni wobec siebie. Niby wszyscy są zadowoleni. Hanna Lis nadal z profesjonalnym wdziękiem prowadzi „Wiadomości”, ale bomba zegarowa tyka. Znów doszło do sporu między nią a Krzysztofem Rakiem o kolejny materiał dotyczący Lecha Wałęsy.

Część opiniotwórczego środowiska dziennikarskiego pójście Hanny i Tomasza Lisów do TVP generalnie uznała za zdradę, za uwiarygodnianie własnymi twarzami i nazwiskami skrajnie spolityzowanej pisowskiej telewizji publicznej. Sprzedali się za judaszowe srebrniki – padały częste opinie. Są i tacy, którzy tylko z politowaniem kiwają głowami nad naiwnością kobiety, której się wydaje, że może jeszcze w tej instytucji dokonać jakiejś pozytywnej zmiany. Ona jednak w odpowiedzi z uporem maniaka zadaje stale te same pytania: kto w demokratycznej Polsce powinien zmieniać telewizję publiczną? Czy koniecznie trzeba czekać na polityków, czy może mogą w tej sprawie działać także sami dziennikarze?

Czy jednak atrakcyjna, dobrze wychowana i znająca swoje miejsce w szeregu blondynka w ogóle powinna zadawać niewygodne pytania?

Polityka 26.2008 (2660) z dnia 28.06.2008; Kraj; s. 24
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną