Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Klub zbuntowanych historyków

Każdy ma takiego Cenckiewicza i Gontarczyka, na jakiego sobie zasłużył.

Sylvain Gouguenheim jest historykiem w renomowanej lyońskiej Ecole Normale Supérieure. Specjalizuje się w historii Krzyżaków. W trakcie pewnego seminarium usłyszał tezę o tym, że ponowne odkrycie myśli filozofów greckich pod koniec Średniowiecza wcale nie było zasługą uczonych muzułmańskich. Poszedł tym tropem. I twierdzi, że odkrył prawdę.

W marcu b.r. wydał książkę zatytułowaną "Arystoteles na Mont Saint Michel. Greckie korzenie chrześcijanskiej Europy", w której wyłożył wyniki swych badań. Odbiera w niej dawnym arabskim myślicielom zasługi odczytania, przechowania, a następnie udostępnienia Europejczykom myśli Arystotelesa. Twierdzi, że starożytna grecka filozofia wcale nie znikła w mrokach Średniowiecza, by wypłynąć za sprawą najeźdźców muzułmańskich w Hiszpanii. Nawet Arabowie tłumaczący Arystotelesa nie byli według niego muzułmanami, a chrześcijanami syryjskimi lub koptyjskimi. Tradycje hellenistyczne pielęgnowali też mówiący po grecku osadnicy z Sycylii i południowych Włoch. Jednym słowem Europa niczego nie zawdzięcza światu islamu i jego myślicielom.

Wydawałoby się, że spór o to, kto przed tysiącem lat odczytał i przetłumaczył greckich filozofów powinien wzbudzać emocje wyłącznie wśród mediewistów. Tak jednak nie jest. Sprawa jest polityczna. Odebranie prymatu arabsko-muzułmańskim myślicielom to według niektórych dowód na moc chrześcijańskiej i zarazem europejskiej cywilizacji, dla innych islamofobia, propaganda ekstremalnej prawicy i stek bzdur ignoranta.

Sylvain Gouguenheim mówi, że po prostu szuka prawdy i nie spodziewał się tak silnych reakcji na swoją książkę. A emocje sięgają zenitu. Renomowani historycy wyśmiewają tezy Gouguenheima, w Ecole Normale Supérieure zbierane są petycje żądające wydania autorowi zakazu nauczania, lewicowa prasa publikuje zbiorowe listy protestacyjne historyków i wytacza Gouguenheimowi medialny proces, jak pisze prasa prawicowa, w stylu bolszewickim. Sprawa wyszła już poza granice Francji i wsparcia autorowi udzielili historycy z Uniwersytetu... Mikołaja Kopernika w Toruniu - chyba po znajomości z powodu zainteresowań Gouguenheima Krzyżakami.

Tak jak w przypadku słynnej książki o Wałęsie polskich historyków z IPN, panów Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, Gouguenheim nie ogranicza się do opisu faktów (niektórym brak zresztą potwierdzenia, o czym za chwilę), ale stawia pytania ideologiczne instrumentalizując historyczny temat swojej rozprawy. Tezy historyka z Lyonu mogą być oczywiście prawdziwe, ale sposób ich przedstawienia nie pozostawia wątpliwości, że autor robi wszystko, by postawioną na wstępie tezę udowodnić, co oczywiście osłabia naukową wartość dzieła.

Nie dziwota, że krytykują Gouguenheima takie francuskie tuzy historii jak Roger Pol-Droit, Stéphane Boiron, Alain de Libera. Jednak krytycy Gouguenheima to w oczach jego obrońców zwolennicy starej, poprawnej politycznie wersji historii, której celem jest sztuczne wyniesienie roli islamu w historii Europy i poniżenie chrześcijaństwa.

Gouguenheim uzyskał więc dokładnie ten same efekt co w Polsce panowie Cenckiewicz i Gontarczyk. Uderzył w stół, a nożyce się odezwały. Z jednej strony nożyce poprawności politycznej, utrwalonej wersji historycznej - oczywiście nieprawdziwej, kłamliwej, mającej oczernić prawicowo-chrześcijańską ideologię, z drugiej, właśnie prawicowych ideologów walczących o nową prawdę, wyjście z zakłamania i odrzucenie ucisku zgniłych elit pozostających na usługach "lewactwa".

Istnieje też znamienna różnica w tym, co sugeruje Gouguenheim i Cenckiewicz z Gontarczykiem. Ten pierwszy atakuje tylko historyczną prawdę bądź nieprawdę, polscy autorzy atakują głównie człowieka z krwi i kości.

Wróćmy jednak do źródeł i historycznych dowodów. Główna teza Gouguenheima brzmi, że dzieła Arystotelesa, i oczywiście nie tylko jego, zostały przywiezione w XII wieku do słynnego benedyktyńskiego klasztoru na Mont Saint Michel - małej wysepce na Kanale La Manche na styku Normandii i Bretanii. Ich tłumaczeniem i przepisywaniem miał trudnić się wraz z mnichami benedyktyńskimi Jakub z Wenecji. Problem jednak w tym, że Gouguenheim nie ma żadnego dowodu na to, iż Jakub z Wenecji kiedykolwiek do Mont Saint Michel rzeczywiście zawitał.

Z drugiej strony autor uważa, że do tej pory niedoceniano roli syryjskich i koptyjskich chrześcijan-Arabów, którzy pomimo panowania muzułmańskiego utrzymywali kontakty z Bizancjum i dzieła greckich filozofów tłumaczyli na aramejski. Teza dotycząca obecności Jakuba z Wenecji na Mont Saint Michel pozostaje więc wymysłem autora, a niedocenianie wschodnich chrześcijan w historiografii jest wyłącznie jego subiektywnym odczuciem.

Przeciwnicy tez Gouguenheima twierdzą, że nie dokonał on żadnych nowych odkryć historycznych, a wręcz, że przerobił i rozwinął artykuł niejakiego Colomana Violi z roku 1967. Wówczas tekst ów przeszedł bez echa. Dziś te same tezy budzą wielkie emocje. Co więcej, autor książki nie jest specjalistą w dziedzinie, w której się wypowiada - profesjonalnie interesuje się zakonem Krzyżaków i średniowieczną historią ziem niemieckich. Przeciwnicy Gouguenheima powołują się również na jego inspiracje pismami René Marchanda, bliskiego ekstremalnej prawicy. Dlatego też przypisuje mu się cele raczej ideologiczne niż naukowe.

Aby opisać panujący dziś klimat rozważań nad wpływem islamu na chrześcijaństwo wystarczy wspomnieć efekt wypowiedzi papieża Benedykta XVI z Ratyzbony z 12 września 2006 roku na temat związków islamu z przemocą.

Spór wokół książki Gouguenheima zapewne szybko nie ucichnie. Pisanie historii od nowa jest dziś jak widać zjawiskiem powszechnym.

  
 

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną