Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Wilki lub owce

Fot. Witold Rozbicki / REPORTER Fot. Witold Rozbicki / REPORTER
Śmierć Janiny Sokołowskiej, skazanej w aferze Rywina, przeszła prawie niezauważona. Ale inni ­bohaterowie afery szykują odwet.

Aleksander Sokołowski wszedł do mieszkania córki przy ul. Żelaznej w Warszawie 2 września 2008 r. i znalazł ją martwą w wannie. Policja ustaliła: kobieta, lat 56, wykształcenie wyższe, zawód – radca prawny, bez majątku, panna, bezdzietna. Lekarz stwierdził, że przyczyną śmierci była niewydolność krążenia. Po kilku dniach informację o tym wydarzeniu można było znaleźć w mediach pod hasłem: „Nie żyje jedna z bohaterek afery Rywina”. Dziennikarze przy okazji przypomnieli, że była dyrektor Departamentu Prawnego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji to jedna z najważniejszych postaci afery. Rekomendowana do Rady przez Włodzimierza Czarzastego, jego znajoma z Polskiego Radia. Według sądu, to ona sfałszowała projekt ustawy medialnej, usuwając z niej dwa słowa: „lub czasopisma”. A brak tych wyrazów miał dowodzić istnienia Grupy Trzymającej Władzę oraz jej siły. GTW, mówiono, potrafiła ingerować w proces legislacyjny.

Tak rozwijała się Rywingate

Afera wstrząsnęła Polską w 2002 r. W połowie lipca Lew Rywin, producent telewizyjny i szef rady nadzorczej Canal Plus, w rozmowie z prezes Agory („Gazeta Wyborcza” i kilkanaście rozgłośni radiowych) Wandą Rapaczyńską, powołując się na premiera Leszka Millera, zaproponował ustępstwa w sprawie przepisów antykoncentracyjnych w nowelizowanej ustawie o radiofonii i telewizji. Agora zamierzała kupić Polsat, którego wartość Rywin oszacował na 350 mln zł. Za przychylność ustawodawcy Agora miałaby przekazać na konto jego firmy kwotę 17,5 mln zł. Producent zasugerował, że pieniądze wspomogą SLD, a on sam ma zostać zatrudniony w Polsacie, by pilnować interesów lewicy. 22 lipca dochodzi do spotkania z Adamem Michnikiem, podczas którego Rywin ponawia propozycję, powołując się na „grupę trzymającą władzę”. Michnik nagrywa rozmowę. Tego samego dnia dochodzi do konfrontacji obu rozmówców w gabinecie Leszka Millera. Z początkiem 2003 r. Prokuratura Apelacyjna w Warszawie wszczyna śledztwo w sprawie płatnej protekcji, a Sejm powołuje specjalną komisję śledczą. Komisja natrafia na wątek, według którego Grupa Trzymająca Władzę była odpowiedzialna za usunięcie z projektu ustawy medialnej wyrażenia „lub czasopisma”, przez co, według komisji i publicystów „Gazety Wyborczej”, zakaz udzielania koncesji na telewizję ogólnopolską (Polsat) obejmowałby Agorę, ale nie jej konkurentów – wydawców czasopism niebędących dziennikami.

W maju 2004 r. Sejm przyjmuje tzw. raport mniejszości autorstwa Zbigniewa Ziobry, wskazujący mocodawców Rywina w osobach Aleksandry Jakubowskiej, wtedy wiceminister kultury, Leszka Millera, premiera, Włodzimierza Czarzastego, sekretarza Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Roberta Kwiatkowskiego, prezesa TVP, a także Lecha Nikolskiego, szefa gabinetu politycznego premiera.

W grudniu 2007 r. białostocka Prokuratura Apelacyjna, prowadząca odrębne postępowanie w sprawie GTW, umarza je z powodu przedawnienia. Także w grudniu 2007 r. warszawski Sąd Okręgowy uniewinnia Jakubowską od zarzutu świadomego sfałszowania ustawy medialnej. Skazana zostaje Sokołowska, która nigdy się nie odwołała od wyroku skazującego ją na rok więzienia w zawieszeniu, chociaż namawiał ją do tego jej obrońca Krzysztof Borowej: – Nie miała siły dalej walczyć. Chciała, by w jej życie nie ingerowały już media i by nie łączono jej z tymi dwoma brakującymi wyrazami.

Prof. Tomasz Nałęcz, przewodniczący sejmowej komisji śledczej, która miała wyjaśnić kulisy afery, mówił przed sześcioma laty: „Związek między wykreśleniem z tekstu ustawy słów »lub czasopisma« a propozycją korupcyjną Rywina jest oczywisty. Prokuratura długo zachowywała się jak te neolityczne społeczeństwa, które nie widziały związku między aktem kopulacji a narodzinami dziecka”. Zniknięcie dwóch wyrazów miało być wyrazem potęgi GTW, która mogła wpływać na kształt ustaw. (A to umożliwiać miało szantażowanie np. Agory, której bardzo zależało na korzystnych legislacyjnych rozwiązaniach).

Dziś Juliusz Braun, który był przewodniczącym KRRiT w czasie prac nad ustawą, powiada: – Skala tej zmiany merytorycznie nie była zbyt istotna, choć jej wprowadzenie naruszało procedury. Media nadały zniknięciu tych słów zbyt duże znaczenie.

Tak ginęły „lub czasopisma”

Dzięki ustaleniom prokuratury, sądu i komisji śledczej wiemy dokładnie, że moment przełomowy w życiu Sokołowskiej oraz jej zastępczyni Iwony Galińskiej i prawnika z Ministerstwa Kultury Tomasza Łopackiego miał miejsce 25 marca 2002 r. między godziną 10.00 a 14.00. Na cztery miesiące przed wizytą Lwa Rywina u Adama Michnika. Wtedy zginęły słynne dwa wyrazy.

Było tak: trójkę późniejszych oskarżonych do Rządowego Centrum Legislacyjnego zaprosiła Bożena Szumilewicz, główny legislator w Centrum. Mieli jej pomóc w ostatecznym zredagowaniu projektu ustawy medialnej, dlatego każdy przyszedł z własnym tekstem.

Proces fałszowania ustawy, jak na zorganizowaną grupę, wyglądał dość nieudolnie. Szumilewicz czytała na głos każdy artykuł, a goście sprawdzali z własnym tekstem na przyniesionych wydrukach. Problem pojawił się przy punkcie 36, gdy Szumilewicz przeczytała: „nie udziela się koncesji radiowej lub telewizyjnej właścicielowi dziennika lub czasopisma o zasięgu krajowym”.

Bożena Szumilewicz usłyszała wtedy damski głos: „przepis ten został pozbawiony słów »lub czasopisma«. (W trakcie procesu udało się ustalić, że był to głos Janiny Sokołowskiej). Następnie Sokołowska, Galińska i Łopacki przenieśli się do pokoju Galińskiej w Krajowej Radzie, by nanieść poprawkę w komputerze i około godziny 19.00 poprawiony tekst został przesłany do RCL. Prokuratura ustaliła nawet, że słowa „lub czasopisma” usunięto z edytora tekstu metodą „wytnij-wklej blok tekstu” i że musiał tego dokonać Łopacki. Bo Sokołowska nie potrafiła obsługiwać komputera, a Galińska nie znała tak skomplikowanych operacji w edytorze.

Prokuratura białostocka twierdzi, że troje urzędników działało w sposób dokładnie zaplanowany i na zlecenie innych osób. Porażką prokuratury jest jednak fakt, że nie udało się ustalić, dla kogo pracowali fałszerze, dlaczego to zrobili i jakie korzyści odnieśli. Dziś już wiadomo: zniknięcie słów „lub czasopisma” ani nie utrudniało Agorze kupna telewizji, ani nie ułatwiało. Teoretycznie ze zniknięcia tych słów największą korzyść odnieśli ojcowie franciszkanie, którzy mając Telewizję Niepokalanów, wydawali jednocześnie ogólnopolskie czasopismo „Rycerz Niepokalanej”.

Jednakże sejmowi śledczy sugerowali w 2003 r., że zniknięcie czasopism mogło umożliwić wydawnictwu Muza Włodzimierza Czarzastego nabycie ogólnopolskiej telewizji. Tyle że Muza nawet nie marzyła wówczas o ogólnopolskiej telewizji. Zresztą sfałszowanie projektu ustawy nie gwarantowało, że zapis ten nie zostanie przywrócony podczas prac sejmowych i senackich. Mecenas Krzysztof Borowej: – Podczas procesu okazało się, że podobnych przypadków zaginięć w pracach legislacyjnych zdarza się cała masa. Największy błąd Sokołowskiej polegał na tym, że zdecydowała się pojechać na spotkanie do Rządowego Centrum Legislacyjnego, chociaż wcale nie musiała.

Poszukiwacz zaginionych słów

Zniknięcie „lub czasopisma” zauważono dość szybko. Dopiero jednak prace sejmowej komisji śledczej postawiły sformułowanie w centrum medialnej uwagi. Oprócz nagrań z dyktafonu redaktora Adama Michnika był to jedyny konkret, którego można było się chwycić.

Sześć lat temu prof. Tomasz Nałęcz równolegle z postępowaniem komisji prowadził prywatne śledztwo; sprawa wciągnęła go jak dobry kryminał. Żądanie przez Rywina łapówki było sprawą bez precedensu; profesorowi jawiło się to jako wstęp do założenia medialnego holdingu, co wymagało zawiązania niezliczonych porozumień na szczytach ówczesnej władzy. Łapówka miała być kapitałem założycielskim. Profesor założył, że – jak w najsprawniejszej organizacji przestępczej – nie wszyscy wiedzieli wszystko o sobie. Na nieszczęście dla profesora cień kładł się kolejno na zaprzyjaźnionych działaczy lewicy. – Wszyscy oni interesowali się żywo nowelizacją ustawy medialnej, która zgodnie z europejskimi standardami miała zawierać przepisy dekoncentracyjne – tłumaczy i dziś Tomasz Nałęcz. – Od nowego brzmienia ustawy zależał stan posiadania największych koncernów medialnych. A wiec także to, czy potężna spółka Agora będzie mogła ubiegać się o koncesję telewizyjną, na którą miała ochotę. Od dawna przecież zabiegała o przepisy umożliwiające jej ten zakup.

Podejrzewani przez profesora mieli władzę, poczucie bezkarności oraz zdolność do kreatywnego myślenia biznesowego. Uczestników spisku łączyła przyjaźń, a niektórych podobno nawet uczucie. Dzieliła przynależność do coraz bardziej skonfliktowanych obozów lewicy.

Tomasz Nałęcz: – Kiedy wyczuli okazję na biznes, zaangażowano do pomocy Lwa Rywina. Ten, gdy wypadnie z odrzutowca nad Saharą – opowiadano – skręci z piachu dolara i wrzuci do automatu z zimną colą. Znał go prezes TVP Robert Kwiatkowski, znali szefowie Agory i kierownictwo Ministerstwa Kultury. 22 lipca 2002 r. przeszacował jednak swe możliwości. I cała Polska usłyszała, jak Rywin mówi, że jest wysłannikiem Grupy Trzymającej Władzę.

Według profesora Nałęcza mózgiem Grupy Trzymającej Władzę był Włodzimierz Czarzasty, którego zna jeszcze sprzed afery, ponieważ publikował w jego wydawnictwie swoje książki.

Obserwator ptaków i polityki

Czarzasty w tamtym czasie wydawał się krzyżówką Machiavellego z kardynałem Richelieu. Dziś jest niekwestionowanym liderem Stowarzyszenia Ordynacka, szefem wydawnictwa Wilga, specjalizującego się w literaturze dla dzieci. Odnosi sukcesy w branży hotelarskiej, a w notowanej na giełdzie Muzie członkiem zarządu jest jego żona. W wolnych chwilach hobbystycznie podgląda ptaki. – Birdwatching – tłumaczy – jest jak polityka. Trzeba długo stać w ciemnej dziurze, żeby przez moment przeżyć coś pięknego. W moim przypadku było jednak odwrotnie: kilka pięknych chwil na początku i czarna dziura, w którą wetknęła mnie sprawa Rywina.

Czarzasty przyznaje, że zgodnie z wyznawaną doktryną lewicową był rycerzem dekoncentracji mediów. Wtedy SLD przypominało jeszcze rozpędzone sanie, które mogły sunąć, dokąd chciały. – Kiedy na horyzoncie pojawiły się wilki, mnie i Roberta Kwiatkowskiego zrzucono, by szybciej uciekać, choć nic złego nie zrobiliśmy. Ale w końcu wilki doścignęły i sanie. Nie udało się Tomaszowi udowodnić, że brałem udział w namawianiu Rywina do próby wyłudzenia łapówki. Musiał zrozumieć, że przesadza. Ja nawet Rywina nie znałem osobiście. I mało mnie obchodzi jego los. Zrobił wiele złego różnym osobom.

Ponieważ polityka pozostaje wciąż pasją Włodzimierza Czarzastego, stara się on zaludnić eseldowskie sanie. Obecnie doradza przewodniczącemu Napieralskiemu w sprawach mediów. Robi to razem ze swoim zastępcą ze Stowarzyszenia Ordynacka – Robertem Kwiatkowskim. To oni przekonali Napieralskiego, że warto stworzyć wspólny front z PiS i odrzucić ustawę medialną PO. Robert Kwiatkowski, były prezes TVP, według raportu przyjętego przez Sejm miał być jednym z mocodawców Lwa Rywina.

– Sejm mnie tym stwierdzeniem znieważył – tłumaczy Kwiatkowski, który od wielu lat walczy, by strząsnąć z siebie odium afery. Wystąpił nawet przeciwko Sejmowi RP na drogę sądową i właśnie rozpoczął się ten precedensowy proces. Sądzi się również ze śledczym Tomaszem Nałęczem, a z senatorem Kazimierzem Kutzem wygrał nawet sprawę sądową. Nie mogąc się doczekać przeprosin, zadzwonił niedawno do senatora. Coś pan taki czepliwy? odpowiedział Kutz.

– Do tej pory nikt mi niczego nie udowodnił – mówi Robert Kwiatkowski. Po odejściu w 2004 r. z TVP założył Grupę Doradztwa Strategicznego i próbował zajmować się tym, na czym się najlepiej zna, czyli promocją i lobbingiem. Ale Grupę odwiedziło wielu przedstawicieli służb – ABW, CBŚ, prokuratury, szukając jakiegokolwiek dowodu, by można było Kwiatkowskiemu postawić jakiekolwiek prokuratorskie zarzuty. Zrozumiał – jak mówi – że nazwisko Kwiatkowski mocno utrudnia działalność biznesową i firmę zlikwidował. – Doradca powinien pomagać firmie w rozwiązywaniu problemów, a nie przynosić jej swoje – tłumaczy. Doradza nadal, ale nie zdradza komu i pod jaką nazwą.

O Aferze Rywina Kwiatkowski napisał książkę. Wydał ją za własne pieniądze w nakładzie 5 tys. egzemplarzy. (Na okładce Adam Michnik ściska Kwiatkowskiego z okazji jego 40 urodzin). Grupie Trzymającej Władzę autor poświęcił jeden z rozdziałów. „Nad czym mianowicie grupa miałaby mieć władzę? Nad Polską, nad Sejmem, nad lewicą, nad mediami? To się po prostu kupy nie trzyma”. Ale głos Kwiatkowskiego nie przebił się do opinii publicznej.

– Na lewicy zabrakło kogoś, kto by walczył z tymi wszystkimi oszczercami – mówi. – Lewica przypominała boksera, który stał z opuszczonymi rękami i patrzył, jak się go wali po gębie. Z dzisiejszej perspektywy Robert Kwiatkowski dostrzega tylko jeden błąd, który wówczas popełnił: – Nie trzeba było dotykać się do ustawy medialnej – mówi. – Powinienem się ładnie uśmiechać i nic nie robić.

Politycznie wyczerpana

Od października 2006 r., czyli od czasu, gdy Aleksandra Jakubowska, była wiceminister kultury, została aresztowana, przestała się udzielać medialnie.

Jakubowska do aresztu trafiła w związku z aferą łapówkarską w opolskiej elektrowni. Choć wówczas już od dwóch lat nie była członkiem SLD, pieniądze na kaucję zbierał wśród kolegów z Sojuszu Jerzy Szmajdziński. Szmajdziński mówi, że za żadne skarby nie naśle na nią dziennikarzy, bo ona tego sobie nie życzy. Jakubowska zaszyła się w swoim podwarszawskim domu i poświęciła rodzinie. Do polityki już nie wróci.

– To, co zrobiła Ola w Opolu, jest naganne. Przez to jest politycznie skończona, a kodeksowo – to się jeszcze zobaczy – mówi były minister w rządzie Millera, który jednocześnie prokuratorskie zarzuty postawione jej w sprawie GTW nazywa śmiesznymi i wydumanymi. Faktycznie, w porównaniu ze sprawą opolską, w której jest oskarżona o przyjęcie półmilionowej łapówki, zarzuty dotyczące fałszowania ustawy medialnej były dość mętne. Białostocka prokuratura oskarżyła Jakubowską o usunięcie z projektu zapisów zaproponowanych przez Juliusza Brauna, przewodniczącego KRRiT, które wprowadzały zakaz prywatyzacji telewizji regionalnej. Sąd ją uniewinnił.

Nawet Juliusz Braun uważa, że sprawę nieco rozdmuchano.

– Jej projekt poszedł właśnie w kierunku, który ja postulowałem i był zgodny z interesem państwa – mówi Braun. – Zmiany, które ona wprowadziła w ustawie, wynikały z jej arogancji. Uważała, że to jej ustawa – więc myślała, że może ją udoskonalać, jak chce.

Koledzy z SLD mówią, że Olę podłamało śledztwo i wtedy zaczęła zaglądać do kieliszka. Do tej pory jedyny prawomocny wyrok, który w jej sprawie zapadł, dotyczył potrącenia pod wpływem alkoholu pieszego. – Widać, że nie uniosła tego ciężaru – mówi Danuta Waniek, koleżanka, następczyni Juliusza Brauna na stanowisku szefa KRRiT.

Głos z Anglii

35-letni Tomasz Łopacki, drugi z oskarżonych o fałszowanie ustawy, jest w Anglii. Nie chce powiedzieć, czym się zajmuje, gdzie konkretnie mieszka. Bo to może zaszkodzić jego sprawie. Właśnie się dowiedział, że sąd apelacyjny skierował sprawę „lub czasopism” do ponownego rozpoznania. Formalnie Łopacki jest od 2000 r. zatrudniony w Ministerstwie Kultury, obecnie – jako główny specjalista departamentu ochrony zabytków. Tyle że od lat przebywa na urlopie bezpłatnym, bo „lub czasopisma” złamały mu życie. Więc chwytał się różnych zajęć. Gubił trop i zrywał znajomości, by wyciszyć wokół siebie medialny szum. Tak mówią jego szkolni koledzy z Opola Lubelskiego. Twierdzą, że się wyalienował, zerwał kontakty, uciekł. Nawet matka jego dziecka nie wie, co robi i czym się zajmuje. Łopacki przez telefon: – Chętnie porozmawiam za kilka lat, jak już wszystko się zakończy.

To samo mówi 46-letnia Iwona Galińska, trzecia z oskarżonych. Była zastępczynią Janiny Sokołowskiej. Pracowała w Krajowej Radzie niemal od momentu jej powołania. Najpierw los obszedł się z nią łaskawie. Już jako formalnie oskarżona o fałszerstwo ustawy nadal pracowała w departamencie prawnym Krajowej Rady i Danucie Waniek nie przyszło do głowy, by ją zwalniać. Trudno było jej zrozumieć prokuratorski zarzut uczestnictwa Galińskiej w zorganizowanej grupie fałszującej ustawę.

Juliusz Braun też ma wątpliwości: – Pani Galińska żadnej samodzielnej roli w tym czasie nie odgrywała. Wykonywała tylko techniczne prace zlecone przez swoją przełożoną. Gdy władzę w Krajowej Radzie przejęła Elżbieta Kruk z PiS, pierwszą jej decyzją kadrową było właśnie zwolnienie Galińskiej w lutym 2006 r. z powodu utraty zaufania. – Potem nikt jej nie chciał przyjąć do pracy – wspomina adwokat Janusz Pruszyński. – Wystarczyło, że wspomniała, czego dotyczy jej proces karny.

Człowiek z adnotacją

O Lechu Nikolskim w większości dostępnych źródeł można przeczytać adnotację: członek nieformalnego układu podejrzanego o wysłanie Rywina do Agory. – Z tsunami się nie wygra – mówi Nikolski i wręcza list otwarty, który napisał cztery lata temu: „Ja, Lech Nikolski, jestem dzisiaj w sytuacji wskazanego przez szeryfów członka bandy. Nie jestem podejrzany czy oskarżony, jestem już przez nich skazany i czekam na wyrok. To nic, że sędzia mówi co innego. Jak na razie nie ma to żadnego znaczenia”.

Nikolski już w 2004 r., jako jedyny z całej grupy, złożył doniesienie do prokuratury. Napisał, że według przyjętego przez Sejm raportu komisji śledczej popełnił jakieś przestępstwo, więc prosi o wyjaśnienie jakie. – Chciałem mieć prawne rozstrzygnięcie – mówi. Jednak prokuratura w Białymstoku choć nie znalazła żadnych dowodów przeciwko Nikolskiemu, to nie oczyściła go z zarzutów. Sprawę w styczniu 2008 r. umorzono z powodu przedawnienia. Tak samo postąpiono wobec innych członków domniemanej przez Rywina GTW – Millera, Kwiatkowskiego i Czarzastego.

Lech Nikolski nie jest tym usatysfakcjonowany, więc napisał skargę do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, że organa ścigania nie były w stanie ustalić, czy dopuścił się przestępstwa, czy nie. Skarga została przez Trybunał przyjęta i czeka na wyznaczenie terminu rozprawy.

– Nie zamierzam wracać do polityki – mówi Lech Nikolski. Kilka miesięcy temu, w ramach czyszczenia lewicy, pozbawił go pracy w SLD nowy przewodniczący Sojuszu Grzegorz Napieralski. Bo na Nikolskim rzekomo wciąż ciąży piętno afery Rywina, co na lewicy wykorzystywane jest jeszcze do rozgrywek wewnętrznych. Więc doradca Wojciecha Olejniczaka zahaczył się u prof. Janusza Reykowskiego i pracuje nad swoim doktoratem, w wolnych chwilach pisząc analizy polityczne dla lewicy.

– Pustkę po Nikolskim Napieralski wypełnił Czarzastym i Kwiatkowskim – mówi jeden z ministrów rządu Millera. – Robi to subtelnie i bez rzucania się w oczy, by mu to nie zaszkodziło. Zresztą Włodek też nie lubi już pojawiać się na otwartych spotkaniach.

List od komornika

O tym, że Janina Sokołowska stała się negatywną bohaterką afery, zadecydował właściwie przypadek. W lipcu 2004 r. Danuta Waniek, ówczesna przewodnicząca KRRiT, otworzyła list od komornika: prosił o zajęcie pensji szefowej departamentu prawnego na poczet 300 tys. zł zadłużenia. Sokołowska tak bardzo starała się ukryć fakt zadłużenia, że przechwytywała listy do KRRiT. Danuta Waniek zrozumiała, że właśnie odbezpieczyła bombę. Po aferze Rywina wizerunek KRRiT był fatalny, a w dodatku szefowa biura prawnego, która wbrew logice, przed komisją zeznaje na korzyść Czarzastego, okazuje się notoryczną dłużniczką lekceważącą przepisy.

Nikt nie chciał potem zatrudnić radcy prawnego, którego nazwisko co chwilę pojawiało się w kontekście największej afery III RP. Wiosną 2005 r. w poszukiwaniu pracy Janina Sokołowska weszła do sklepu z materiałami izolacyjnymi Eurocaucho przy ul. Żelaznej w Warszawie. Janina Rzepińska, właścicielka Eurocaucho, znajoma z lat 80., pamięta, że Sokołowska szukała jakiejkolwiek pracy, byle przetrwać do emerytury. A z jej nazwiskiem to niełatwe.

– Była załamana, bo nie miała z czego żyć – mówi Rzepińska. – Mówiła, że dzierga na drutach i sprzedaje wśród koleżanek. Tak się utrzymuje. W Eurocaucho Sokołowska zarabiała tysiąc złotych i było to jej jedyne źródło utrzymania. – Wzięłam ją do pracy w sklepie bardziej z litości niż z potrzeby. Chciałam pomóc człowiekowi. Rzepińska wspomina, że Sokołowska o Czarzastym mówiła – Włodek, o Jakubowskiej – Ola, a o Nikolskim – Leszek. Wtedy ją pytała: – Czemu ci nie pomogli? Sokołowska nie odpowiadała. – Mówiła tylko, że padła ofiarą polityki. Czuła się niewinna. Wplątana w coś, czego nie rozumiała.

Dwa ostatnie miesiące życia Sokołowska pracowała jako agent nieruchomości w agencji AD Drągowski. Było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie jej nazwisko nikomu nie przeszkadzało. W AD Drągowski mówią, że była pracownikiem z dużym potencjałem i wiązali z nią duże nadzieje.

Nikt nie wierzy, że Lew Rywin, największy polski producent filmowy, wróci do czynnego życia zawodowego, ale klęskę ponieśli także wyznawcy teorii spisku wokół ustawy medialnej. Zamiast premierem z Krakowa, błyskotliwy śledczy Jan Rokita został dziennikarzem. Formacja prof. Tomasz Nałęcza znikła ze sceny politycznej. Po złożeniu wyjaśnień Adam Michnik znikł na wiele miesięcy z życia publicznego. Gwiazda Zbigniewa Ziobry zabłysła i zgasła, pozostawiając po sobie atmosferę notorycznego stawiania zarzutów, których nie można udowodnić.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną