Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Salon w głowie

Rys. Mirosław Gryń Rys. Mirosław Gryń Mirosław Gryń / Polityka
Najbardziej znienawidzonym i najczęściej piętnowanym fenomenem III RP jest salon. Publicyści IV RP już nawet nie wyjaśniają, o czym piszą, kiedy go krytykują. Przecież wiadomo.

Walka z salonem trwa nieustannie, a jeszcze się zaostrzyła po przegranej PiS w ostatnich wyborach. Dochodzi wręcz do ideologicznych happeningów, jak ten, kiedy ostatnio w telewizji publicznej Rafał Ziemkiewicz podarł przed kamerą egzemplarz „Gazety Wyborczej”. To salon właśnie, wypełniając dyrektywy Platformy i Donalda Tuska, ma – zdaniem jego krytyków – prać mózgi tzw. lemingów, czyli bezrefleksyjnych sympatyków obecnej władzy.

IV RP nie udało się wytropić żadnego wielkiego spisku ani układu, nie udało się pokazać nici i sieci, wszechpotężnych agentów. Tym bardziej i tym silniej atakuje salon, który już na poziomie językowym ma wstrętne oblicze. To Mickiewicz w III części „Dziadów” wyszydził salon warszawski, który oderwał się od narodu i od jego historycznych dramatów, za granicą szukając przyjemności i podniet, rozprawiając o głupotach i wiążąc się ze sobą kumoterskimi powiązaniami i interesami.

To są, można powiedzieć, ponadhistoryczne cechy każdego salonu. Jak pisze Rafał Ziemkiewicz, salon to twór amorficzny, niesformalizowany, nigdy nie formułuje statutów, manifestów i wytycznych, a jego struktura ukryta jest silniejsza od jawnej. Zaludniające salon „towarzystwo” (to wymienne pojęcie) zawsze „porozumiewało się instynktownie, złączone wspólnotą celów i typem wrażliwości, a czego nie wiedziało, znajdowało we wstępniakach, szkicach i felietonach obficie produkowanych przez »michnikowszczyznę«”.

Autorytet na kanapie

A to już są cechy historyczne, czyli współczesne. Bo dzisiejszy salon broni swoich interesów i swojej elitarnej pozycji w konkretnych sytuacjach i przed konkretnymi zagrożeniami, jest też wytworem układu sił, które doprowadziły do powstania III RP, w niecnym kształcie i z równie niecnymi treściami. Jakie one są? Tak ogólnie „lewicowe i kryptolewicowe” (Waldemar Łysiak), „liberalno-lewicowe” (Piotr Semka), „europejskie” (Bronisław Wildstein: „Współczesny projekt integracji Europy przybiera charakter modelowania jej zgodnie z lewicową ideologią”). Do tych treści należy wiara w tzw. polityczną poprawność i w demokratyczne standardy, tolerancja zwrócona „ku libertyńskim horyzontom degenerującego postępu” (znowu Łysiak), a też nienawiść do „oszołomów” i do „dziennikarzy PiS” (Joanna Lichocka), do antykomunistycznych ekstremistów i do państwa wyznaniowego, do Radia Maryja i do populizmu...

Salon to – jak najbardziej wyraziście określa to Wildstein, a za nim idą inni – „środowisko naturalne autorytetów”, które jest uporządkowane hierarchicznie, a autorytety zawsze mają rację, nie wolno ich krytykować, swoją opinią zamykają wszelką dyskusję. Lista autorytetów tegoż salonu jest dobrze znana, również stojące za nimi środowiska, które przynależą do wybranej publiczności salonu. A zatem oczywiście Adam Michnik, Władysław Bartoszewski, Tadeusz Mazowiecki, Leszek Balcerowicz, Wisława Szymborska, nieżyjący już Bronisław Geremek, Jacek Kuroń i Jerzy Turowicz, no, lista jest długa i wciąż się wydłuża, bo antysalon ciągle dopisuje nowe nazwiska. Wedle tej konstrukcji, do salonu można być łaskawie dokooptowanym za zasługi. Ziemkiewicz z żalem zauważa przesunięcie się w tę stronę Piotra Wierzbickiego czy przesuwanie przez salonowców – oczywiście cyniczne i instrumentalne – Zbigniewa Herberta, a nawet starania, by znaleźć się choćby w przedsionku, czynione przez dawniej superantysalonowca Cezarego Michalskiego, który jakoby przechodzi dziwną ewolucję i najwyraźniej się pogubił.

Salon – wedle krytyków – dobiera sobie towarzystwo, byle by tylko przestrzegać jego regulaminu i trzymać się salonowego gustu. Na przykład zawsze lubił Jana Widackiego, bo nie tylko – jak pisze Piotr Zaremba – był poręcznym sojusznikiem w bojach z prawicą, ale także dlatego, że był „uroczym koneserem win”. Powszechnie wiadomo, że w salonie jedni pisarze są z salonu i dostają Nike, a inni nie są i dostają własne, niesalonowe nagrody. Jedni profesorowie są z towarzystwa, a inni, ci „propisowi”, muszą się zmagać z ostracyzmem niechętnego środowiska „autorytetów”. Wszystko jest proste i oczywiste.

Do salonu gremialnie należeli niemal wszyscy, którzy pracowali i pracują w „Gazecie Wyborczej”, w „Tygodniku Powszechnym” (zwłaszcza w okresie przed rewolucją programowo-kadrową, która zakończyła się wyjściem z redakcji licznej grupy, z Krzysztofem Kozłowskim na czele), także – a jakże – „Polityka”. Z telewizji salonowy bywa TVN. Taki po prostu salon warszawsko-krakowski. Mógł on przez wiele lat świetnie prosperować, bo miał swoją reprezentację polityczną w postaci najpierw Unii Demokratycznej, a później Unii Wolności. Ale salon miał i ma większą siłę przetrwania niż Unia Wolności, także promieniował na inne partie, a ostatnio skorzystała z jego wsparcia Platforma Obywatelska.

Rzecz w tym, że to tu, w tym salonie – piszą ideowcy PiS, a politycy tej partii powtarzają, lub odwrotnie – lęgły się najgorsze myśli i najbardziej niebezpieczne dla Rzeczpospolitej pomysły, to tu przez długie lata budowano i wspierano III RP. Salon siał zarazę, zaciekle broniąc swoich monopolistycznych pozycji na rynku, wszystko inne spychając na margines i w niebyt. A już zwłaszcza „Gazeta Wyborcza” wywalczyła sobie, czy też raczej przywłaszczyła, siłę nadrzędnego autorytetu i arbitra, zwłaszcza że uzurpatorsko wykorzystała legendę Solidarności i przetworzyła ją w figurę III RP, przy okazji i dzięki temu zyskując na sławie i pieniądzach. Tak miało być już zawsze, na szczęście dla antysalonu „Rywin przyszedł do Michnika”, a na horyzoncie pojawiły się prawo i sprawiedliwość.

Dwie moralności

I się zaczęło. Nic dziwnego, że salon („elyta”, establishment – jak powtarza Lech Kaczyński) bronił się szaleńczo przeciwko ozdrowieńczym i antykorupcyjnym działaniom PiS, przeciwko obalającej autorytety polityce historycznej, przeciwko wyłaniającej się z cienia nowej patriotycznej moralnej rewolucji. Zakładanie nowego antysalonu polegało przede wszystkim na krytykowaniu starego, tak ogólnie, jak i z nazwiska. Artykuły i książki nowych autorytetów – Krasnodębskiego, Legutki, Ziemkiewicza, Wildsteina, Zybertowicza i innych – jak mantrę powtarzają wielką skargę, jak w III RP łamy i drzwi były przed nimi zamknięte, jak byli tępieni i wyszydzani, jak nie mogli przebić się ze swoimi prawdami i swoją klasą. Salonowi przypisują „wybielanie PRL”, „rozgrzeszanie twórców stanu wojennego”, „zwalczanie lustracji”. Wiadomo, że dla salonu kardiochirurg Andrzej G. to „idol”; jasne jest, że salonowi nie podobał się film „Mała Moskwa”, bo był antysowiecki, ale bardzo podobała się „Rysa”, rzekomo antylustracyjna, salon broni Wolszczana i innych „kapusiów”, wyhodował Simona Mola, sprzyja korupcji, chodzi na kolanach do Berlina, Moskwy i Brukseli, „ujmuje się za przestępcą, a nie ofiarą” i tak dalej. Są to zarzuty tandetne, ale warto się zastanowić, skąd się biorą.

Po pierwsze, jest to oczywiście walka polityczna ze znienawidzonym przeciwnikiem. Ale nie tylko. Istota problemu polega na innym spojrzeniu na demokrację, prawa obywatelskie, odmiennym pojmowaniu hierarchii moralnej. Dla ludzi antysalonu zrealizowanie ideologicznego ideału ma się odbywać bez względu na koszty, procedury, prawo. Każda wątpliwość, skomplikowanie sprawy, pokazanie dodatkowych okoliczności budzi ich irytację i skłania do maksymalistycznego poglądu, że salon czegoś po prostu nie chce, z czymś walczy. Może najlepiej to było widać w przypadku sprawy kardiochirurga G.: ocena słynnego zdania ówczesnego ministra Ziobry o tym, że lekarz już nikogo życia nie pozbawi, była testem. Ten, kto uważa, że było ono niedopuszczalne, haniebne, to ktoś lokujący się właśnie w salonie, a ci, którzy twierdzą, że to drobiazg wobec konieczności zwalczania zła, jest reprezentantem antysalonu.

Decydująca jest właśnie ta „nieistotność”. Podobnie nieistotne dla antysalonu są kwestie proceduralne w przypadku osądzenia stanu wojennego, lustracji, ocen moralnych poszczególnych osób, „ględzenie” o prawach człowieka, kiedy trzeba zaprowadzać nowy ład. Świat antysalonu jest prosty jak wiersze Majakowskiego, z czego antysalonowcy są wyraźnie dumni. Antysalonowcy wyraźnie, choć nie zawsze wprost, powołują się na lud, starają się być antyelitarni, co widać nawet w ich języku pełnym potocznych zwrotów typu „palant” czy „głupek”, pojawiających się w poważnych gazetach.

Ma to wzmocnić wizerunek swoich chłopów, którzy stawiają do kąta jajogłowych, inteligentów i autorytety, pokazując ich jako pożytecznych idiotów, czasami nieświadomie służących układowi, którego nie dostrzegają, bo są zbyt naiwni.

Kwestia postawy

Można odnieść wrażenie, że państwo prawa i konstytucyjnych procedur to dla antysalonu instytucja opresyjna, łamiąca ideał sprawiedliwości, odpłaty, oczyszczenia. Krytycy salonu nie potrafią zrozumieć, że salonowcy unikają radykalnych ocen nie z powodu tajnych powiązań, spisku, wspierania się w zagmatwanych, osobistych interesach, ale z powodu takiej samej troski moralnej, jaką przejawiają oni sami.

Tyle że jest ona zupełnie inaczej pojmowana: cel nie jest ważniejszy niż metody, jakimi się do niego dochodzi; ważniejsze niż dopadnięcie winnego jest to, aby nie napiętnować niewinnych; jeżeli czegoś nie da się osiągnąć zgodnie z prawem i przyzwoitością, to się tego nie robi; ważniejsza jest godność jednostki niż określany arbitralnie przez partyjnych ideologów „interes narodu”. To są wartości, od których wielu ludzi i liczne środowiska nigdy nie odstąpią.

Stan umysłu, który krytykują antysalonowcy jako przypadłość III RP, istniał zawsze. To on – mówiąc nieco górnolotnie – pozwolił niegdyś zaniechać tortur i publicznych egzekucji, spowodował zniesienie niewolnictwa. To dzięki tej salonowej mentalności kobiety zyskały prawa wyborcze, a homoseksualizm przestał być karalny. Ta sama linia myślenia w Polsce spowodowała, że nie wieszano złych królów, a potem, po pokojowej rewolucji – złych komunistów. Dzisiaj zaś z tych samych powodów salonowcy sprzeciwiają się domniemaniu winy, zbiorowej odpowiedzialności i urzędowo narzucanej ideologii. To kwestia postawy, a nie przynależności. Bo salon istnieje. Jest w głowach.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną