Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Manewry ojca generała

Abp Gocłowski i jego następca, dwa przeciwległe bieguny

Czy objęcie archidiecezji gdańskiej przez arcybiskupa Sławoja Leszka Głódzia oznacza kres pomorskiego sojuszu ołtarza i tronu?
Dominik Werner/Agencja Gazeta

We wrześniu 2008 r. w Internecie pojawił się wpis niejakiej Mratuszki: „Jestem przerażona... Od osoby, która wydaje się być bardzo dobrze poinformowana, otrzymałam informację, że część Parku przylegająca do muru seminarium ma być w niedługim czasie przekształcona w teren seminarium i zamknięta dla spacerowiczów”. News obiegł media, ale mało kto przypuszczał, że zwiastować może zupełnie nowy rozdział w stosunkach kurii z lokalną władzą.

– Forumowicze stukali się w głowę – opowiada Tomasz Strug, społecznik z gdańskiej dzielnicy Oliwa. Nie chodzi przecież o pierwszy lepszy trawnik, lecz o hektar zabytkowego Parku Oliwskiego, który otacza Pałac Opatów. Miasto w ostatnich latach zainwestowało w tę część kilka milionów złotych. To ulubione miejsce mam z małymi dziećmi.

Strug zadzwonił do magistratu. Mratuszka miała rację. 3 lipca 2008 r. wpłynęło tam lakoniczne pismo abp. Głódzia – od końca kwietnia 2008 r. metropolity gdańskiego – z wnioskiem o wydzielenie „nieruchomości gruntowej leżącej pomiędzy południowym murem pocysterskim a ul. Opata Rybińskiego w Gdańsku Oliwie”. Arcybiskup załączył decyzję Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku z... lutego 1990 r., czyli z czasów ostatniego peerelowskiego wojewody, podpisaną przez dyrektora Wydziału ds. Wyznań. Decyzja do tej pory nie została uwidoczniona w księgach wieczystych. Nie wiedział o niej gdański samorząd. Może dlatego, że powstał trzy miesiące później, otrzymując w wianie mienie należące wcześniej do Skarbu Państwa. Wśród gruntów skomunalizowanych wtedy przez wojewodę znalazł się też Park Oliwski. – W tej decyzji nie wspomniano, że nie cały Park należy do miasta – relacjonuje prezydent Gdańska Paweł Adamowicz.

Tak więc przez ostatnie 18 lat mieszkańcy Gdańska nie wiedzieli, że Kościół otrzymał prezent w postaci części Parku. Ci, którzy wiedzieli, milczeli. Upublicznienie informacji na ten temat mogło nie sprzyjać realizacji planów abp. Tadeusza Gocłowskiego, ówczesnego metropolity. W 1992 r. arcybiskup upomniał się o Pałac Opatów. Park i pałac Kościół utracił nie za komuny, ale w 1831 r. w związku z konfiskatą dóbr cysterskich przez Fryderyka II Pruskiego. Pałac od 1927 r. służył jako muzeum. Zrujnowany w 1945 r. został odbudowany w latach 60. przez państwo i znów przeznaczony na muzeum. Podstawy prawne do roszczeń były więc żadne (kurialiści mówią o prawie historycznym), natomiast emocje społeczne na tyle wielkie, że arcybiskup wycofał się z roszczeń. I wcale na tym nie stracił. Maciej Płażyński, wówczas wojewoda, „rozumiejąc racje Kościoła i państwa” – jak to zapisano w zawartym wtedy porozumieniu – przekazał kurii Zabytkowy Zespół Dworu II przy Polankach w Oliwie. Obecnie w miejscu tym działa Centrum Ekumeniczne Sióstr Brygidek. Po ugodzie z 1992 r. chyba dość niezręcznie było Kościołowi egzekwować decyzję dotyczącą Parku. Ponieważ abp Gocłowski człowiekiem wojny nie jest, wszystko to tak trwało do czasu, gdy odszedł na emeryturę, a jego miejsce zajął abp Głódź, były ordynariusz polowy.

Nazwisko następcy abp. Gocłowskiego pojawiło się na trójmiejskiej giełdzie plotek z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Najpierw budziło niedowierzanie, później sprzeciw. Krążyły anegdoty, jedna z nich opowiadała o rozmowie ks. Macieja Zięby (dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności) z ks. Krzysztofem Niedałtowskim (jeden z animatorów Gdańskiego Areopagu – cyklu debat intelektualistów pod egidą kurii, poświęconego fundamentalnym problemom świata, znak otwartości gdańskiego Kościoła). Ks. Zięba spytał ks. Niedałtowskiego, dlaczego się martwi? Usłyszał, że na miejsce abp. Gocłowskiego przyjdzie abp Głódź, więc skończą się Areopagi. – Dlaczego? – zdziwił się Zięba. – Bo teraz zamiast prof. Zbigniewa Brzezińskiego będziesz zapraszał Jerzego Roberta Nowaka – padła odpowiedź.

Politycznie obu biskupów postrzegano jako przeciwległe bieguny. Gocłowski po wyborach 2005 r. próbował ratować projekt koalicji POPiS. W murach gdańskiej kurii liderzy obu partii prowadzili rozmowy ostatniej szansy. Głódź natomiast stał się patronem sojuszu PiS z Samoobroną i LPR. Gocłowski zdecydowanie krytykował poczynania o. Rydzyka. Przewodniczący Zespołu ds. Duszpasterskiej Troski o Radio Maryja abp Głódź uchodził za sojusznika toruńskiego duchownego. W rezultacie, gdański establishment uznał nowego metropolitę za wrogi desant. Debatowano nawet nad zbieraniem podpisów przeciwko tej nominacji. Chyba nie byłoby aż takiego oporu, gdyby nie wieloletni pomorski sojusz tronu i ołtarza. Był czas, gdy o abp. Gocłowskim mówiono jako o nieformalnym kadrowym regionu, z którego rad korzystają pomorscy politycy od prawa do lewa.

Arcybiskup w okresie stanu wojennego otwarcie wspierał solidarnościową opozycję. Potem jako uczestnik rozmów w Magdalence stał się jednym z akuszerów Okrągłego Stołu. Dla obozu solidarnościowego od 1990 r. sprawującego w tej części Pomorza nieprzerwanie władzę w samorządach, był swój. Dla wojewodów – podobnie. Bo nawet jeśli zdarzył się wśród nich jakiś z innego politycznego nadania niż postsolidarnościowe, potrafił zagrać w tej samej orkiestrze. Jak Jan Ryszard Kurylczyk z SLD, inżynier atomista i autor książek historycznych, sięgających pierwszych wieków chrześcijaństwa (do jednej z nich abp Gocłowski napisał przedmowę).

Po 2001 r., gdy Pomorze stało się matecznikiem PO, sojusz władzy duchownej ze świecką nabrał znamion związku z tą właśnie partią. Choć przetrwała tradycja arcybiskupich śniadań. – Były one ekumeniczne pod względem doboru gości – opowiada jeden z trójmiejskich prezydentów. – Często przy jednym stole zasiadali np. Tusk, Płażyński, Cymański i zachowywali się jak przyjaciele. Tydzień przed ingresem abp. Głódzia w Katedrze Oliwskiej politycy PO w mocnym składzie, pod wodzą premiera Tuska, fetowali ćwierćwiecze nadania sakry biskupiej ustępującemu metropolicie. 26 kwietnia 2008 r., podczas ingresu, ich nie było. Gremialnie za to zjechała w ten dzień do Oliwy czołowa stawka polityków PiS oraz prezydent Lech Kaczyński. Tydzień wcześniej to oni byli nieobecni.

Podczas ingresu nie dopisali także pomorscy samorządowcy. Właściwie z tych prominentnych był tylko prezydent Paweł Adamowicz, za młodu gorliwy ministrant prałata Henryka Jankowskiego. Jednak wszyscy politycy szczebla lokalnego rychło otrzymali kolejną szansę na dobry początek. Do wojewody, urzędu marszałkowskiego i urzędów miast napłynęły z kurii zaproszenia na wyjazd do Rzymu, specjalnie wyczarterowanym samolotem, po odbiór paliusza, symbolu władzy metropolity. Zaproszeniom towarzyszyła informacja o kosztach, jakie muszą pokryć uczestnicy wyprawy.

Nie mieliśmy podstaw, żeby potraktować to jako wyjazd służbowy. A pojechać za własne pieniądze? Nie było chętnych – wspomina konsternację marszałek pomorski Jan Kozłowski. Co oszczędniejsi wyliczyli, że za 2,7 tys. zł, wyjeżdżając z biurem podróży, spędzą w Wiecznym Mieście nie trzy dni, ale cały tydzień. Marszałek, wojewoda, prezydenci miast dyplomatycznie słali listy dziękczynno-gratulacyjne i tłumaczenia, jakie ważne obowiązki ich zatrzymują. – Było podobnie jak w ewangelicznej przypowieści o zaproszeniu na ucztę – wspomina Wieczesław Augustyniak, przewodniczący rady Sopotu. – Każdy się wymawiał... Uznaliśmy z prezydentem Jackiem Karnowskim, że powinien ktoś jechać. On wtedy nie mógł, więc pojechałem ja.

Miasto zapłaciło za przelot, resztę sfinansował sam. Wśród około 160 uczestników wyprawy wypatrzył jeszcze tylko dwóch samorządowców z Pomorza. Sytuację uratowali proboszczowie, zaprzyjaźnieni z nimi parafianie oraz reprezentacja z diecezji warszawsko-praskiej. Samolot został zapełniony. Po ceremonii wręczenia paliuszy była audiencja generalna, podczas której nominaci podchodzili do papieża. – Zgotowaliśmy naszemu arcybiskupowi taką owację, że siedzący po sąsiedzku goście nominata z Ghany zaczęli się dopytywać, czy to jest next papa – wspomina Augustyniak.

Maciej Płażyński, pierwszy niekomunistyczny wojewoda gdański, potem tenor PO, dziś poseł z listy PiS, ma świetne relacje z obydwoma hierarchami. Głódzia zna jeszcze z czasów, kiedy duchowny był biskupem polowym, a on marszałkiem Sejmu. Odwiedzał biskupa w rodzinnej wsi na Podlasiu, gdzie ma gospodarstwo. Zdaniem Płażyńskiego, sympatia Głódzia dla Radia Maryja jest przez polityków i media eksponowana nadmiernie. Jako biskup polowy hierarcha potrafił się dogadać ze środowiskiem wojskowym. Utrzymywał dobre stosunki z prezydentem Wałęsą, a potem niegorsze z Kwaśniewskim i jego otoczeniem.

To człowiek nietuzinkowy, łączący – co nie jest częste – zasadniczość z elastycznością. Wschodnia natura, o większej wyrazistości, o skłonności do podziału na białe-czarne. A jednocześnie zdolny do sympatii, serdeczności, współpracy z kimś, kogo poglądów nie podziela – mówi Płażyński.

– Cała ta historia z ingresem jakoś go skaleczyła – uważa dziennikarz katolickich mediów. – Mówił, że traktują go jak raroga.

Samorządowcy od tego czasu wykonali rozmaite pokojowe gesty. Marszałek pomorski poprosił o audiencję w celu omówienia wspólnych problemów. Prezydent Sopotu pojechał na imieniny z życzeniami.

W czołówce krytyków jego kandydatury był Lech Wałęsa. Mówił, że dla Gdańska byłoby to nieszczęście i pokaranie. Ale gdy klamka zapadła, to na ingres przyszedł. Z kolei abp Głódź pokazał, że jeśli chce, potrafi wznieść się nad urazy. Uczestniczył w czerwcowym przyjęciu imieninowym byłego prezydenta.

Przybył tam w obstawie infułata Stanisława Bogdanowicza, nowego wikariusza generalnego kurii, oraz prałata Henryka Jankowskiego, który rozsiewał wieści, że znów z rezydenta będzie proboszczem. Mimo kłopotów ze zdrowiem, towarzyszył też zwierzchnikowi w fetowaniu paliusza. Podczas uroczystej kolacji w jednym z rzymskich lokali z udziałem wszystkich uczestników samolotowej eskapady zajmował bardziej eksponowane miejsce niż wikariusz generalny oraz kanclerz kurii. Formalnie probostwa nie odzyskał. Natomiast wrócił do głoszenia politycznych kazań. Abp Głódź zdaje się podchodzić ze zrozumieniem do potrzeb prałata. Bo też mentalnie łączy ich chyba więcej niż sympatia do Radia Maryja – upodobanie do munduru, wystawności, splendoru. Władczą, acz dyskretną rękę abp. Głódzia znać w sposobie rozpędzenia na cztery wiatry Instytutu Ks. Prałata Jankowskiego, który żerował na resztkach rozgłosu patrona. Od osób oddanych abp. Gocłowskiemu można było wcześniej usłyszeć opinię, że w stosunku do księży zachowuje się bardziej jak matka diecezji niż jak ojciec, i że jego dobroć, wyrozumiałość psuje ludzi.

Duchowni byli więc przygotowani na zmiany kadrowe. Ale to nigdy nie odbywa się bez bólu. Zwłaszcza gdy dekrety, jak rozkazy w wojsku, nie są konsultowane z tymi, których dotyczą. A jeszcze do roszad kadrowych doszła dyscyplina finansowa oraz podwyżki niektórych danin na rzecz kurii (np. od wpływów za udostępnianie wież operatorom telefonii komórkowej z 20 do 50 proc.). Mediom przekazano przy tym nieoficjalnie informację, że kuria potrzebuje pieniędzy na pokrycie wielomilionowych długów związanych z aferą kościelnego wydawnictwa Stella Maris. Wystawiając lewe faktury, działało ono jako pralnia pieniędzy dla biznesmenów (toczą się procesy w tej sprawie), prócz tego zaciągnęło w bankach wysokie kredyty. Problem ten został zamknięty ugodą z bankami już dwa lata temu. Watykan wyraził wtedy zgodę na sprzedaż nadmorskich włości kurii. Dlatego w kręgach bliskich kurii trwają spekulacje, czy przywoływanie długów Stelli właśnie teraz nie służy przypadkiem wyłącznie obniżeniu prestiżu poprzedniego metropolity.

Jest dobrym organizatorem – chwali abp. Głódzia Jacek Karnowski, prezydent Sopotu, sam ze względu na styl zarządzania zwany sołtysem. – Przewietrzył kurię, wziął do galopu proboszczów. Krótko, nie ma dyskusji. Jest dziesięcina, to się ją odprowadza. W Gdyni są ostrożniejsi: – Widać odwagę podejmowania decyzji kadrowych, z czym tutejszy Kościół miał kłopot. Wprowadza się formalizm finansowy. Jednak pieniądze Kościoła to w jakimś sensie pieniądze publiczne. Na razie nie jest jasne, czy to ruch w kierunku wprowadzenia większego porządku w finansach, czy element drenowania. W bezpośrednich kontaktach abp Głódź jest uśmiechnięty, żartujący. W mediach ma wizerunek spiżowy, radykalny. Jakby chciał podkreślić: jestem inny od poprzednika.

Traktowanie z góry, po generalsku, budzi opór zwykłych obywateli. – My nie protestujemy przeciwko prawu własności – tłumaczy, wracając do sprawy Parku, oliwski działacz Tomasz Strug. – Ale Kościół to wspólnota. Kleryków w seminarium jest setka. Czy nie mogą korzystać z Parku razem z nami? My nie gryziemy. Arcybiskup wprowadza dystans tam, gdzie za poprzednika go nie było. Abp Gocłowski z reguły osobiście podnosił słuchawkę telefonu. I równie uprzejmie traktował tych, którzy pozdrawiali go świeckim „dzień dobry”, jak tych, którzy mówili „pochwalony”. Następca kontaktuje się ze światem via osobisty sekretarz. – Każda wizyta kapłana jest awizowana u sekretarza – mówi jeden z proboszczów. – Ale politycy PiS umawiani są w ten sam sposób. I też w kolejkach siedzą. Chce wszystkim pokazać, że jest księciem Kościoła.

Gdy prezydent Gdańska poprosił o robocze spotkanie, okazało się to nader skomplikowane. Służby prezydenta po dwóch tygodniach rozmów nie mogły się pochwalić szefowi sukcesem w postaci terminu. A chodzi właśnie o rozmowę w sprawie wspomnianego hektara. W tym czasie obaj oficjele wielokrotnie stykali się ze sobą podczas różnych uroczystości, otwarć, inauguracji. – Dla Adamowicza to sytuacja trudna mentalnie, bo jest wiernym synem Kościoła, nie wyobraża sobie walki – mówią dobrzy znajomi prezydenta.

Nie wiadomo, jakie plany ma metropolita w stosunku do tej części Parku. Czy chce tylko uporządkować stan prawny? A może chodzi o zagrywkę przetargową, by wydusić z władz miasta jakąś ciekawą nieruchomość w zamian? O jakiś rodzaj próby sił, o zhołdowanie lokalnego włodarza?

Kiedy arcybiskup przyjął zaproszenie Telewizji Gdańsk, wydawało się, że wreszcie padną konkrety. Nic z tego. Metropolita nie wyszedł poza prostą rację właścicielską, jak w piosence: „ważne to je, co je moje”. Pytania o przyszłość terenu skwitował formułą, że się zobaczy. Za to po gospodarsku skrytykował władze Gdańska, że w sąsiedztwie katedry są budy, pordzewiałe lampy. Dostało się też dziennikarzom podnoszącym kwestię płotu, którym kuria zamyka właśnie swój dziedziniec od strony katedry. Arcybiskup w protestach przeciwko grodzeniu dopatrzył się antyklerykalizmu.

Ale gdy brakuje dialogu, ów płot – pierwszy widomy znak nowych rządów w kurii – urasta do rangi symbolu.

Polityka 43.2008 (2677) z dnia 25.10.2008; Kraj; s. 22
Oryginalny tytuł tekstu: "Manewry ojca generała"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną