Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Rok nie wyrok

Rząd stara się dobrze rządzić, robi, co może, ale napotyka sprzeciw opozycji i prezydenta – z taką opinią zgodziło się najwięcej osób, ale w sumie tylko skromne 28 proc. ankietowanych w sondażu „Polityki” z okazji roku premierowania Donalda Tuska.
JR/Polityka
JR/Polityka

Druga najpopularniejsza opinia (16 proc. ankietowanych) brzmi: rząd radzi sobie dość słabo, chociaż i tak jest w sumie znacznie lepiej niż wtedy, kiedy rządziło Prawo i Sprawiedliwość. Tylko 5 proc. badanych uważa, że wszystko jest w porządku i należy dalej tak trzymać, aby tylko utrzymać się przy władzy.

 

Dwie najpopularniejsze opinie zdają się sprawiedliwie opisywać sytuację. Rzeczywiście, rząd się stara. Rzeczywiście, jest sprzeciw opozycji, są konflikty wywoływane przez prezydenta i prezydenckich urzędników, w które jednak premier i jego ludzie za często i niepotrzebnie dają się wciągać. I prawdą jest też, że choćby rząd Tuska uznać za słaby i niezbyt aktywny, to po rządach PiS może on stwarzać atmosferę sprzyjającą odpoczynkowi po nazbyt forsownym, a w dodatku jałowym biegu. Oczywiście, premier może się dodatkowo cieszyć, że zdaniem aż 45 proc. ankietowanych dobrze pełni funkcję publiczną. Ludzi koalicji i opozycji dzieli w tym rankingu przepaść, bo prezes PiS Jarosław Kaczyński tylko zdaniem 14 proc. dobrze pełni funkcję lidera opozycji, a szef SLD zbiera uznanie 9 proc. Może sobie Donald Tusk dorzucić bardzo dobre notowania Platformy, ciągle oscylujące wokół 50 proc. poparcia, co jest zdarzeniem bezprecedensowym. Powtarzanie, że są one tak wysokie, bo nie ma alternatywy, nie wyjaśnia w pełni tego fenomenu i jest dla partii rządzącej niesprawiedliwe. Gdyby to PiS miał takie poparcie, grzmiałby, że cały naród popiera IV RP. A na deser Tusk we wszystkich rankingach prezydenckich wygrywa z Lechem Kaczyńskim.

Jednak na ostatniej Radzie Krajowej Platformy Obywatelskiej (w sobotę, 15 listopada) premier nie tryskał optymizmem i przed nadmiarem optymizmu przestrzegał. Trudno rozstrzygnąć, czy Donald Tusk przemyślał lekcję pierwszych miesięcy swego rządu, które dość trwale ukształtowały jego wizerunek, czy też nastrój tonowały okoliczności, takie jak walka o ustawę o emeryturach pomostowych, świadomość niejasności sytuacji gospodarczej kraju, związanej ze światowym kryzysem, trudne rozmowy z partnerami w UE o pakiecie klimatycznym. Lekcja pierwszego roku niewątpliwie powinna zostać przemyślana. Świadczy ona m.in. o trwałości etykiet, jakie się otrzymuje i które pozostają znakami firmowymi nawet wówczas, gdy już nie pokrywają się z rzeczywistością. W tych pierwszych miesiącach gabinet Tuska zyskał opinię nieprzygotowanego do sprawowania władzy (puste szuflady), nieskutecznego (pierwsze, w dużej mierze na własną prośbę, przegrane weto w sprawie ustawy medialnej, wzmocnione porażką z PZPN), takiego, który złożył nazbyt wiele obietnic, z których nie jest w stanie się wywiązać, a więc nie sprawi zapowiadanego cudu.

Kłopotliwe projekty

Tymczasem, gdy wziąć pod uwagę obietnice, akurat w pierwszych miesiącach rząd wywiązał się z wielu – począwszy od odbudowania w miarę normalnych stosunków z Unią czy wycofania wojsk z Iraku, poprzez przygotowanie projektu budżetu, który zebrał bardzo dobre opinie jeszcze przed początkiem kryzysu finansowego, zawieszenie obowiązkowego poboru do armii, co ma być początkiem jej uzawodowienia, aż po przygotowanie znaczącego pakietu ustaw, odnoszących się praktycznie do wszystkich sfer życia wymagających głębszych zmian. Nawet w sprawie przysłowiowych już autostrad i dróg dokonano wreszcie przełomu, tak prawnego, jak i w kwestii liczby podpisanych umów na budowę, co przyznają nawet najwięksi krytycy ministra infrastruktury. Potknął się rząd na poważniejszej reformie KRUS, ale to jest cena dobrej i ciągle zwartej koalicji. Być może warto jeszcze rok, dwa ją płacić, bo koalicyjny kompromis jest polityczną wartością rzadką w naszej polityce, pod warunkiem, że w tym czasie rzeczywiście przygotowany zostanie program przejścia rolnictwa na powszechnie obowiązujący system podatkowy.

Rząd gubił też zbytni pośpiech w wykazywaniu, że ma pomysł na zmiany w ochronie zdrowia, tak jakby chciał szybko oddalić zarzut dotyczący pustych szuflad. Pomysłu nie miał i dopiero stopniowo dojrzewał do przedstawienia przemyślanego projektu, co pozwoliło na dorobienie zmianom gęby, zanim się w ostatecznym kształcie pojawiły.

Kłopotliwa kohabitacja 

To jest cena za wyjmowanie z szuflad czegokolwiek, by coś rzucić na żer opozycji i opinii publicznej, zaniepokojonej, że „Sejm nie ma nad czym pracować”. Rząd PiS, Samoobrony i LPR, kierowany przez Jarosława Kaczyńskiego, po dwóch latach szczycił się wyłącznie stworzeniem CBA i rozwiązaniem WSI, premier Kazimierz Marcinkiewicz obiecywał zaś wszystko wszystkim i z niczego nie dane mu było się wywiązać, za to do dziś w rankingach popularności bije rzeczywistych reformatorów – Tadeusza Mazowieckiego czy Jerzego Buzka. W sumie można więc uznać, że obecny rząd wykonał w ciągu roku pracę koncepcyjną i przygotowawczą godną uwagi i szacunku. I to w tempie zupełnie przyzwoitym.

Wyjątkowość obecnej sytuacji polega na tym, że po raz pierwszy po 1989 r. prezydent państwa jest nie tylko nieformalnym liderem opozycji, ale mentalnie i emocjonalnie jest od opozycji uzależniony. To wyklucza jakąkolwiek kohabitację, nawet w zmienionych warunkach konstytucyjnych. Ten stan rzeczy samo pojęcie „kohabitacja” czyni pustym. Jeśli się nie chce zbierać casusów dla postawienia prezydenta przed Trybunałem Stanu – co w polskich warunkach byłoby mało zrozumiałe, gdyż w dość powszechnej świadomości prezydencki mandat, pochodzący z wyborów powszechnych, jest równy temu, jaki ma rząd – trzeba ustępować. Tym bardziej że Lech Kaczyński bardziej występuje przeciwko duchowi niż literze konstytucji albo litery po prostu nadużywa, stosując własne nadinterpretacje, jak to ma miejsce, gdy próbuje przejąć przynajmniej część polityki zagranicznej. Taki stan rzeczy był zapowiadany, a więc nie powinien być zaskoczeniem. To zaś oznacza, że należało się przygotować na nieustanny konflikt, poszerzając koalicję, przynajmniej na poziomie parlamentarnym, ale być może również rządowym, o ówczesną Lewicę i Demokratów. Uzyskanie większości pozwalałoby przynajmniej odrzucić prezydenckie weto. Żadnych kroków w tym kierunku jednak nie podjęto, chociaż z Wojciechem Olejniczakiem, a być może także z Grzegorzem Napieralskim, można było wówczas poważnie rozmawiać, aby uzgodnić katalog spraw wspólnych i listę rozbieżności. Czy zaniechanie wynikało z nadmiaru arogancji, czy ze strachu przed utratą przychylności opiniotwórczych środowisk, które nie wybudziły się jeszcze ze snu o POPiS, trudno przesądzać. Zapewne wszystkie te czynniki grały jakąś rolę, podobnie jak przekonanie, że lewica, czy wówczas jeszcze lidowska centrolewica, i tak koalicyjny rząd poprze, bo nie ma wyboru i musi się nieustannie opowiadać przeciwko PiS.

Ta kalkulacja okazała się złudna i być może przyspieszyła nie tylko proces destrukcji LiD, ale także tej grupy w SLD, która chciała i chce nadal opozycyjności bardziej selektywnej.

Kłopotliwe starcie

Sprzyjające warunki do zawierania sojuszy są na początku kadencji Sejmu, teraz jest już za późno, gdyż wchodzimy w fazę kolejnych wyborów, w których każdy będzie walczył o własną tożsamość i wynik, skutkiem czego konkurencja stanie się ostrzejsza. Na dodatek premier, a także spora grupa polityków PO dali się wciągnąć w konflikt z prezydentem w sposób nazbyt emocjonalny, co sprawiło, że dziś mało kto rozróżnia strony inicjujące kolejne starcia.

Ważniejsze od istoty konfliktu i racji, które przeważnie są po stronie rządu, staje się przekonanie, że oni tam, na szczytach władzy, znów się kłócą. W opinii publicznej powstało więc przekonanie o swoistej równowadze winy, tam gdzie żadnej równowagi nie ma. Osłabia to znacznie PO i rząd w tym, co było ich najmocniejszą stroną, czyli w przywracaniu elementarnego spokoju i przewidywalności w polityce. I to jest być może największa porażka pierwszego roku rządu Tuska. Nie dość, że musi się zmagać z opinią gabinetu do przejęcia władzy nieprzygotowanego czy niedotrzymującego obietnic, dodatkowo zyskał etykietę nadmiernie konfliktowego.

Nieprzygotowanie, obietnice, konflikt – to obszary do najgłębszych przemyśleń dla szefa rządu na kolejny rok władzy. Jeżeli nawet jest jakaś taryfa ulgowa, to po połowie kadencji z reguły przestaje obowiązywać.

Polityka 47.2008 (2681) z dnia 22.11.2008; Temat tygodnia; s. 12
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną