Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Palący problem

Fot. j.reed, Flickr, CC by SA Fot. j.reed, Flickr, CC by SA
Mali i średni przedsiębiorcy dostali noworoczny prezent: nowelizację kodeksu pracy. Nakazuje ona m.in. zatrudnić lub 'wyszkolić z własnych zasobów ludzkich'... strażaka.

Od 18 stycznia w każdej firmie, która ma choćby jednego pracownika, pracodawca będzie musiał wyznaczyć lub zatrudnić osobę umiejącą udzielić pierwszej pomocy i osobę odpowiedzialną za ewakuację z zakładu pracy oraz ochronę przeciwpożarową. Firmowy strażak musi mieć wykształcenie co najmniej średnie oraz ukończone szkolenie inspektora ochrony przeciwpożarowej. Kosztuje ono 1250 zł. Janusz Palikot, szef komisji Przyjazne Państwo, tropiącej ustawowe nonsensy, który 17 października ub.r. głosował za tą nowelizacją (głosował cały Sejm, z wyjątkiem dwóch posłów), pisze na swoim blogu, że zdębiał. Zdębiał, czytając o tym, co przegłosował. „To jest chore, to jakaś paranoja” – pisze.

 

Kolejny bubel prawny – ocenia Adam Laskowski, właściciel małego sklepu z artykułami spożywczymi i napojami na warszawskiej Woli. Przez 16 lat prowadzenia działalności przeżył niejedną nowelizację prawa, więc się nie dziwi. Gdyby twardo miał się trzymać litery nowych przepisów, musiałby zamknąć interes. Zatrudnia bowiem sprzedawczynię, panią Marlenę, a więc podpada pod nowelizację jak najbardziej. Pani Marlena ma wykształcenie niepełne podstawowe, więc wyznaczyć jej do szkolenia na inspektora ochrony pożarowej nie może. Siebie zresztą także nie, bo nie zrobił matury, wcześnie musiał zacząć zarabiać. Teoretycznie mógłby zwolnić sprzedawczynię i stać się firmą jednoosobową niepodpadającą pod nowelizację, a panią Marlenę zatrudnić na czarno. Ale, po pierwsze, pani Marlena na to nie pójdzie, bo ma niespełna 10 lat do emerytury. I po drugie, gdyby ją nakrył inspektor pracy, to pan Adam by leżał.

Pozostaje zatrudnić fachowca. – Ale co on miałby tutaj robić? – pyta pan Adam. – Wytyczać drogi ewakuacyjne? Sklep, a właściwie budka, ma 18 m kw. Kiedy wejdzie tu pięć osób, jest tłok. Od drzwi do lady 2,5 m. Gaśnica jest? Jest. Wyłącznik prądu tutaj. Telefony do straży, pogotowia, na policję na widocznym miejscu. Zakaz palenia także. I picia alkoholu w sklepie i przed sklepem.

Zresztą pan Adam uważa, że on sam jest najlepszym inspektorem ochrony przeciwpożarowej i urządzeniem gaśniczym, bo sklepik i towary są jego. Ewentualny pożar, mimo że jest ubezpieczony, zmiótłby go z rynku. Ale niewykluczone, że na ćwiartkę bądź ósemkę etatu będzie musiał zatrudnić strażaka.

Czterysta lat szkoleń

W Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej (MPiPS), gdzie powstały zapisy znowelizowanego kodeksu pracy, twierdzą, że wymagała tego Komisja Europejska (KE). MPiPS przez kilka lat prowadziło negocjacje i wyjaśniało, że postanowienia dyrektywy rady w sprawie prowadzenia środków w celu poprawy bezpieczeństwa i zdrowia pracowników w miejscu pracy są już wypełniane przez obowiązującą ustawę z 24 czerwca 1991 r. o ochronie przeciwpożarowej. KE nie przyjęła jednak tych wyjaśnień i w 2007 r. wezwała do usunięcia uchybienia. W styczniu 2008 r. zagroziła wysokimi karami w przypadku niewdrożenia dyrektywy unijnej.

MPiPS musiało więc – jak twierdzi – ująć wymagania KE w noweli kodeksu pracy. Zmiany tam zawarte zobowiązują pracodawcę do zapewnienia niezbędnych środków do udzielania pierwszej pomocy w nagłych wypadkach, gaszenia pożaru i ewakuacji pracowników. Departament prawny MPiPS pytany, czy rzeczywiście każda firma, zatrudniająca choćby jednego pracownika, musi mieć inspektora ochrony przeciwpożarowej, odpowiedział, że tak. – Gdyby ten absurd miał obowiązywać przedsiębiorców, kosztowałby przynajmniej 3 mld zł – twierdzi Jeremi Mordasewicz z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan. – Wierzę jednak, że legislator się zreflektuje i wyprostuje zapis.

Przeszkolenia wymagałoby bowiem 1,1–1,2 mln osób. MPiPS twierdzi, że może ich szkolić Szkoła Główna Służby Pożarniczej i pozostałe szkoły i ośrodki przy wojewódzkich komendach Państwowej Straży Pożarnej (PSP). W sumie 1200–1300 osób rocznie, a przy zwiększonym zapotrzebowaniu być może nawet 2,5 tys. osób. Oznacza to, że dzisiaj potrzebnych inspektorów szkolono by 400 lat.

Koszty nie obejmują tylko szkoleń, bo oddelegowany na nie pracownik przez kilka tygodni nie świadczyłby pracy. – Takie nowelizacje podważają autorytet państwa i prawa – mówi Mordasewicz.

Tymczasem na rynku pracy zaczyna brakować specjalistów od bhp i ppoż. Trudno już – jak donoszą specjalistyczne serwisy internetowe – znaleźć kogoś za mniej niż 6–7 tys. zł miesięcznie. Specjalista w firmie o wyższej kategorii ryzyka może żądać nawet 10–14 tys. zł. W Internecie pełno jest też ogłoszeń o kursach z zakresu ppoż. Oferują je m.in. jednostki PSP.

Rozdwojenie behapowca

Do dzisiaj behapowiec (od bezpieczeństwa i higieny pracy) występował w podwójnej roli: większość ma uprawnienia bhp oraz inspektorów ochrony przeciwpożarowej. Teraz ustawodawca chce mieć dwóch specjalistów: osobnego od warunków pracy i udzielania pierwszej pomocy i drugiego – speca od ewakuacji i pożarów. W kopalniach, hutach, zakładach chemicznych, a także w kilkudziesięciopiętrowych biurowcach, gdzie występują realne i potencjalne zagrożenia, takie służby już są. To m.in. zakładowe straże pożarne i komórki wyspecjalizowane w zarządzaniu bezpieczeństwem.

Na przełomie wieków behapowca spoza zakładu trzeba było mieć, gdy firma zatrudniała ponad 10 pracowników. Na ćwierć lub pół etatu – gdy zatrudniała powyżej 50 osób. Gdy powyżej 600 – behapowiec musiał być zatrudniony na pełnym etacie. Nie decydował więc stopień ryzyka związanego z wykonywaną produkcją czy usługą, ale liczba pracowników. I tak jest do dzisiaj. Z tym że pracodawca, który ma do 100 pracowników, może powierzyć wykonywanie zadań bhp swojemu pracownikowi. Gdy zatrudnia ponad sto osób – tworzy służbę bhp lub może to zadanie powierzyć specjalistom spoza firmy. Przed kilku laty nie żądano jednak zatrudniania behapowców w firmach dwuosobowych. – Nowelizacja kodeksu pracy przypomina mi słynny zapis z ustawy medialnej „...lub czasopisma” – twierdzi inżynier bezpieczeństwa z 13-letnim stażem w dużej firmie produkcyjnej.

Inżynier dokładnie przestudiował – w oryginale i tłumaczeniu – unijną dyrektywę ramową 89/391, dotyczącą poprawy bezpieczeństwa, na którą powołuje się ustawodawca. Nie jest ona żadnym rozporządzeniem, niczego nie rozstrzyga. Niektóre sformułowania tam zawarte przetłumaczono tak, jakby były to przepisy obowiązujące, podczas gdy w oryginale mowa jest o celach, jakie należałoby osiągnąć. Nigdzie nie jest tam powiedziane, że każda firma, zatrudniająca choćby jednego pracownika, musi wyszkolić lub zatrudnić inspektora ochrony przeciwpożarowej. Dyrektywa mówi, że pracodawca „powinien przedsięwziąć odpowiednie środki celem (...) zapewnienia możliwości zwalczania pożarów i ewakuacji stosownie do rodzaju prowadzonej działalności i wielkości przedsiębiorstwa i/lub firmy”.

W naszym kodeksie pracy zapisano w art. 2091 par. 1, pkt 2: „Pracodawca jest zobowiązany (...) wyznaczyć pracowników do wykonywania czynności w zakresie ochrony przeciwpożarowej i ewakuacji pracowników, zgodnie z przepisami o ochronie przeciwpożarowej”.

Wpisanie do kp sformułowania „czynności w zakresie ochrony przeciwpożarowej” spowodowało, że należy stosować ustawę o ochronie przeciwpożarowej, a zgodnie z nią pracownik wykonujący te czynności musi posiadać stosowne kwalifikacje. I tak mała zamiana słów w stosunku do ducha dyrektywy spowodowała nałożenie absurdalnego obowiązku posiadania wykształconego specjalisty ppoż.

Nadinterpretowali, dopisali – po co?

Nie wiem, które lobby tu zadziałało – powiada inżynier. – W ostatnich latach namnożyło się firm szkoleniowych. Jest też lobby strażackie, z prezesem Ochotniczych Straży Pożarnych wicepremierem Waldemarem Pawlakiem. On jest szefem OSP, a szkolenia prowadzą szkoły i ośrodki Państwowej Straży Pożarnej. – Kwalifikacje do prowadzenia szkoleń ma także wielu strażaków z OSP – twierdzi. A minister pracy też jest z PSL... – Podchodzimy do sprawy zdroworozsądkowo – twierdzi Danuta Rutkowska, rzeczniczka głównego inspektora pracy (GIP). – Nasi inspektorzy nie będą na razie kontrolować pracodawców pod kątem zapisu, który wzbudza tyle wątpliwości interpretacyjnych.

Również Jolanta Fedak, minister PiPS, zwróciła się do GIP z prośbą o „niekorzystanie z posiadanych uprawnień” kontrolnych i karania. Jednak zamiast zapowiedzieć zmianę idiotycznego zapisu, nadal twierdzi, że „dyrektywa obowiązuje wszystkich pracodawców, bez względu na liczbę zatrudnionych pracowników” (wyjaśnienie resortu z 9 stycznia). Trzy dni później: – Pani minister wydała polecenie departamentowi prawnemu, żeby znowelizował te przepisy, godząc wymagania Unii Europejskiej ze zdrowym rozsądkiem – informuje Bożena Diaby, rzeczniczka MPiPS. – Dodam, że gdy prowadziliśmy konsultacje międzyresortowe, nikt nie zgłosił najmniejszych uwag.

Janusz Palikot zapowiada, że komisja Przyjazne Państwo zajmie się strażackimi przepisami w najbliższych dniach. Ale czy można traktować poważnie słowa posła Palikota? W każdym razie dla pracodawców problem jest palący.

Polityka 3.2009 (2688) z dnia 17.01.2009; Temat tygodnia; s. 16
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną