Można z tych dwóch zdarzeń odczytać europejską filozofię braci Kaczyńskich: Unia ma dawać pieniądze, chronić przed Rosją i w żadnym razie nie oczekiwać dalszej integracji. Prezydent prowadzi politykę wobec Unii jak wobec obcego państwa, na zasadzie – z jednej strony Rosja, z drugiej Unia (czyli Niemcy), a pośrodku Polska i inne wykorzystywane kraje, niemal siłą zaanektowane przez Brukselę i mamione dotacjami. Na konferencji zorganizowanej ostatnio przez swoją kancelarię Lech Kaczyński stwierdził, że trzeba zmienić postrzeganie historii Polski jako historii ofiary. Nie dostrzega, że sam przyczynia się do utrwalania takiego wizerunku, kiedy na ochotnika wpisuje Polskę na listę państw słabych, zagrożonych, podobnie jak Gruzja, interwencją rosyjską. Na nic Unia, na nic NATO, Polska jest samotna i potencjalnie zdradzona.
Ale Unia nie jest organizacją charytatywną, inwestuje w obszar, który ma stawać się (coraz bardziej) wspólną przestrzenią ekonomiczną i polityczną. Te dwie sfery są, wbrew koncepcjom Kaczyńskich, nie do rozdzielenia, bo gdyby Unia miała pozostać wspólnotą węgla i stali, to nadal by się tak nazywała. W przeciwnym razie dziesiątki miliardów euro pakowane w Polskę, z punktu widzenia tej organizacji, nie mają sensu.
Nieprawda, że coś się nam z góry należy. Pieniądze są zaliczką na konto dalszej integracji, wyrównywania poziomów, spójności. Takie jest najgłębsze znaczenie europejskiej umowy, którego politycy PiS nie chcą lub nie potrafią zrozumieć. Wypada zatem przypomnieć: Unia to my. I to coraz bardziej.