Problem z Palikotem polega na tym, że on prawdopodobnie po prostu chce obrażać, dlatego trudno go bronić. Często jest tak, że gdyby z jego wystąpień i blogów usunąć kilka sformułowań, pozostałyby celne, choć zjadliwe obserwacje i analizy, ale widać, że te kilka słów za dużo to nie przypadek. Teraz każda opcja dla Platformy jest kontrowersyjna: wyrzucenie Palikota będzie jakimś ograniczaniem wolności słowa, nawet jeśli paskudnego, a pozostawienie go w szeregach uprawdopodobni tezę, że Palikot coś Platformie jednak „załatwia”, a ponadto odbiera to partii Tuska wiarygodność, kiedy ta atakuje PiS za konfrontacyjny język. Zapewne, jak w wielu innych sytuacjach, zdecyduje tu rachunek marketingowych korzyści.
Ważniejsze jest coś innego: na ile zmieni się w ogóle język polskiej polityki. Usunięcie Palikota sprawy nie załatwi. Ci, którzy żądają teraz od niego przeprosin, sami nigdy nie przepraszali, choć mieli za co i to bardzo. Akcje Palikota to tylko mocno stężona, niejako laboratoryjna próbka metod, z jakich korzysta i PiS, i inne ugrupowania. Lubelski poseł wyrósł na żyznej glebie. Paradoksalnie, właśnie ostrość wystąpień Palikota pokazuje miejsce, w jakim znalazło się życie publiczne; poseł doszedł do wniosku, że dopiero z pomocą „chama”, „prostytucji” i zarzutów o homoseksualizm jest się w stanie przebić. Poprzednicy wysoko zawiesili poprzeczkę. Przypomina się stare hasło, umieszczane za PRL w toaletach: „Żądasz czystości, zachowaj ją sam”.