Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Winni i spółka

Fot. jimpg2, Flickr, CC by SA Fot. jimpg2, Flickr, CC by SA
Głośny przypadek gdańskich gimnazjalistów, którzy dręczyli swą koleżankę Anię, miał być nauką dla innych. Od zdarzenia minęły ponad dwa lata, a wyroku wciąż nie ma.
Kwestia winy chłopców, których w październiku 2006 r. wyprowadzono w kajdankach z gimnazjum, zakładając, że doprowadzili do desperackiego samobójstwa swoją koleżankę, jest ciągle nierozstrzygnięta. Im dłużej trwa ta sprawa, tym więcej win i winnych się ujawnia.

Wina policji: absurdalnie zinterpretowano zdarzenie

Oczekujących na wyrok jest pięciu – Łukasz P., Mateusz W., Arkadiusz P., Dawid M., Michał Sz. Wszyscy byli uczniami II F Gimnazjum nr 2 w Gdańsku, tak jak i Ania H., która w sobotę 21 października 2006 r. powiesiła się na skakance w swoim pokoju. Policja szukając przyczyn jej samobójczej śmierci, ustaliła, że dzień wcześniej w szkole podczas lekcji pod nieobecność nauczycielki doszło do incydentu, który wytrącił dziewczynę z równowagi. 24 października 2006 r. stróże prawa przyjechali pod szkołę, zakuli 14-latków w kajdanki. Z policyjnych przesłuchań w uproszczeniu wyłonił się taki oto obraz zdarzenia: piątka prześladowców dopadła Anię, siłą ściągnęła jej spodnie, obmacywała, wkładała ręce w intymne miejsca. Któryś przyciągnął twarz dziewczynki do krocza, inny pozorował akt seksualny. A reszta klasy, nie wiedzieć czemu, niemal nie reagowała.

Donat Paliszewski, obrońca Łukasza, sądzi, że właśnie te pierwsze policyjne przesłuchania nadały sprawie wymiar inny, niż miała faktycznie: – Jeśli ktoś miał kosmate myśli, to policjanci. Sugerowali odpowiedzi swoimi pytaniami. Z badań psychologicznych wynika, że dzieci bardzo łatwo kupują temat i mówią to, co dorośli chcieliby usłyszeć. Dlatego w tego typu sprawach rola policji powinna się ograniczać do dowiezienia nieletnich do sędziego. Każdej dziewczynie i każdemu chłopcu z klasy Ani zadawałem przed sądem pytanie: czy to, co widzieli, kojarzyło się im z seksem? Wszystkie odpowiedzi brzmiały: nie.

Wina mediów: wściekle dęto w tę sensację

Policyjny urobek błyskawicznie trafił do prasy, gdzie poddano go dalszej obróbce. Chłopaków okrzyknięto bestiami, bydlakami, potworami. „To oni zabili Anię” – donosił jeden z tabloidów już 26 października 2006 r., w dniu, kiedy sąd rodzinny wszczął sprawę. „Zwyrodnialcy doprowadzili koleżankę do śmierci” – wtórował mu drugi.

Roman Giertych, wówczas wicepremier i minister edukacji, przyjechał 3 listopada 2006 r. do Gdańska, by w tym właśnie gimnazjum ogłosić swój program „Zero tolerancji”. Potem odwiedził kiełpiński cmentarz. Było ciemno, płonęły znicze. Fotoreporterzy utrwalili polityka w pozie modlitwy lub zadumy nad grobem dziewczynki.

Dokładnie w rocznicę jej śmierci, 21 października 2007 r., odbyły się przyśpieszone wybory do parlamentu; LPR nie przekroczyła progu wyborczego. Dziś jej lider prowadzi kancelarię adwokacką. Do sprawy gimnazjalistów wraca bez entuzjazmu: – Nie ma żadnej wątpliwości, że tam doszło do molestowania i że ta sytuacja mogła – z dużą dozą prawdopodobieństwa – przyczynić się do samobójstwa. Między „mogła” a „przyczyniła się” jest spora różnica, przyznaje wicepremier. – Nie jestem sądem. To, co zrobiłem, było odpowiedzią polityczną na zdarzenie. Chłopców mi żal, bo to dzieci. Natomiast nie byłoby mi żal, gdyby skazano nauczycieli.

Katarzyna Hall, ówczesna wiceprezydent Gdańska, usiłowała chronić uczniów i szkołę przed medialnym oblężeniem i próbami ręcznego sterowania ze strony MEN. Był okres, kiedy niemal co tydzień ktoś z MEN przyjeżdżał do Gdańska z poleceniami – a to, żeby chłopców poprzenosić do innych klas, a to, żeby wychowawczynię wydalić z zawodu. – To przykre, gdy z tragedii dziecka robi się kampanię polityczno-medialną – stwierdza Katarzyna Hall. Beata Wandałowska, pedagog z Gimnazjum nr 2, nie poszła na pogrzeb Ani. Nie chciała – jak powiada – uczestniczyć w szopce, jaką urządzili politycy i rozmaici notable. Ale wkrótce w kościele w Gdyni usłyszała, jak ksiądz w kazaniu mówi o Ani, która wolała śmierć, bo nie chciała żyć w hańbie. Potem, przy pierwszej okazji Beata Wandałowska powiedziała księdzu, co myśli: nie wolno wypowiadać pewnych kwestii, jeśli się nie zna dokładnie realiów.

Wina schroniska: nikt im tam nic nie wytłumaczył

Po przesłuchaniu chłopcy zostali umieszczeni w schroniskach dla nieletnich. Czterech z nich wróciło do domu w ostatnich dniach stycznia 2007 r. Małgorzata Perzyna, która 7 lutego 2007 r. została nowym dyrektorem gimnazjum, zaprosiła ich do swego gabinetu. – Najzwyklejsi młodzi ludzie – relacjonuje pierwsze wrażenie. – Mocno wystraszeni. Szczególnie Dawid. Chował ręce pod pupę, a całe ciało wibrowało z lęku.

– Nieufni, przerażeni, zamknięci w sobie – opisuje ich Beata Wandałowska, pedagog szkolny. – Długo trwało, zanim zaczęli się uśmiechać, ufać komuś innemu niż tylko rodzicom. Dość długo żyli w taki sposób, że podporządkowywali się poleceniom. Ostatniego z piątki Łukasza P. zatrzymano w schronisku na dłużej z powodu opinii, że nie ma poczucia winy. – Skąd miał je mieć, skoro nie zrobił tego, co napisano w prasie? – pyta retorycznie Donat Paliszewski. – A tego, co on złego zrobił naprawdę, nikt mu wtedy nie wytłumaczył.

Beata Wandałowska uważa, że chłopcy powinni się dowiedzieć, na czym polega ich wina. – Ich zachowanie było niewłaściwe, prześmiewcze, ale nie są współwinni śmierci czy molestowania seksualnego. Gdy film nakręcony przez Michała telefonem komórkowym został odzyskany przez fachowców, sąd, rodzice, adwokaci obejrzeli go klatka po klatce. Klasa, w ocenie pedagogów, nie interweniowała, bo nie pierwszy raz widziała taką akcję w wykonaniu tej grupy. Bo Ania do pewnego momentu się śmiała. Bo czasem to ona inicjowała zaczepki.

Podobno na filmie, który miał być koronnym dowodem w sprawie, widać typowe szczeniackie przepychanki, gonitwy, szamotaninę. Podobno, bo sprawa toczy się za zamkniętymi drzwiami.

Wina sądu: sprawa grzęźnie w procedurach

W tym roku chłopcy skończą 17 lat. W świetle prawa karnego staną się dorosłymi ludźmi. Dyrektor Perzyna liczyła, że proces zakończy się, nim opuszczą mury gimnazjum. Ale jesienią 2008 r. cała piątka rozpoczęła naukę w szkołach zawodowych. Nie byli to zdolni uczniowie, wybrali różne zawody – budowlańca, elektryka, blacharza, lakiernika, piekarza.

Sędzia Rafał Terlecki, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Gdańsku, przyznaje, że proces zwany umownie sprawą gimnazjalistów jak na standardy sądu rodzinnego trwa rekordowo długo. Tłumaczy, że sędzi, która ją prowadzi, nie można wyłączyć ze spraw bieżących, by skoncentrowała się na tej jednej. Podkreśla, iż nie jest to tuzinkowa sprawa, ale jeden z największych procesów dziecięcych. – Ta sprawa pokazuje niewydolność procedury obowiązującej w postępowaniu z nieletnimi – stwierdza adwokat Donat Paliszewski. – Powinno się ją napisać na nowo. Nie udawać, że jest dobra. Dla dorosłych jest może wygodna – sąd proceduje, biegli zarabiają. Nic nie burzy spokoju.

Obowiązujące prawo powstało w 1984 r., w innych realiach – przypomina sędzia Terlecki. Na czym polegają odkrywane teraz mankamenty? Chodzi o pomieszanie dwóch porządków – cywilnego i karnego. Najpierw jest postępowanie wyjaśniające. Czyli coś w rodzaju śledztwa. Prowadzi je nie prokurator, lecz sąd rodzinny, z zastosowaniem procedury cywilnej. Jeśli pod koniec tego postępowania sąd zdecyduje się na środki wychowawcze, to na tym się kończy. Jeśli jednak uzna, że winowajcę należy ukarać, wtedy wydaje postanowienie o rozpoznaniu sprawy w postępowaniu poprawczym. Jest ono odpowiednikiem procesu karnego dla dorosłych i odbywa się z zastosowaniem analogicznych procedur. I wtedy trzeba cały pierwszy etap (ten cywilny) powtórzyć według tych reguł. W tym konkretnym przypadku trzeba było przesłuchać ponownie ponad czterdziestu świadków. Przeważnie młodych ludzi, którym coraz bardziej miesza się to, co sami widzieli, z tym co słyszeli lub oglądali w telewizji.

20 kwietnia 2007 r. sąd uznał, że środki wychowawcze nie wystarczą. Chłopcom potrzebne jest postępowanie poprawcze. Postawił im nie tylko zarzut fizycznego i psychicznego znęcania się nad Anią przez znieważanie słowami, klepanie po pośladkach. Podtrzymał także tezę, że gimnazjaliści zmusili koleżankę do poddania się innej czynności seksualnej, czym doprowadzili do tego, że targnęła się na życie. To skłoniło adwokatów do sięgnięcia po rzadko stosowane rozwiązania. Justyna Koska-Janusz, obrońca Dawida M., teraz jedna z gwiazd serialu TVN „Sąd rodzinny”, wystąpiła z wnioskiem o sporządzenie tzw. profilu ofiary, czyli portretu psychologicznego Ani. Ma on powstać na podstawie zeznań świadków. Pani mecenas nie ukrywa, że wniosek był podyktowany przekonaniem o niewspółmierności czynu, jakim jest samobójstwo, do sytuacji, która rozegrała się w klasie: – Może Ania była osobą wyjątkowo wrażliwą, o konstrukcji psychicznej odbiegającej od przeciętnej, a może zdarzyło się coś, o czym nie wiemy? Tu nie chodzi o ustalenie, czy chłopcy są odpowiedzialni za włamanie, chodzi o odpowiedzialność za śmierć człowieka. To zupełnie inny kaliber sprawy. Oni będą z tym żyli jeszcze wiele lat.

Koleżanki Ani krótko po jej śmierci twierdziły, że dziewczynka już wcześniej dwukrotnie próbowała popełnić samobójstwo. Rodzice zaprzeczali, potwierdził to dalszy krewny. Teraz profil psychologiczny Ani sporządzą biegli z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie. Akta sprawy zostały wysłane w lipcu 2008 r.

Sąd przychylił się też wtedy do wniosku o zwolnienie PTK Centertel z tajemnicy i ujawnienie billingów oraz treści esemesów, które młodzież wymieniała między sobą po tym, co się zdarzyło w klasie. Adwokaci zabiegali o to od bez mała półtora roku. Sąd czeka na efekt pracy biegłych.

Wina rodziców: już całkiem się pogubili

– Rodzice dziewczyny dostaną rykoszetem, jeżeli biegli stwierdzą, że coś w niej było niedobrego – mówi Krzysztof Sarzała. – To będzie przerzucanie winy z chłopców na drugą stronę. A tu nic nie jest czarne ani białe.

Mariola H., mama Ani, ma świadomość tego niebezpieczeństwa. Reaguje powściągliwie. Zaraz po śmierci Ani powiedziała, że stała się tragedia, że nie ma do chłopców żalu. Z czasem zmieniła zdanie – są winni. Żałuje tamtych słów przebaczenia. Była w szoku. – Nie jesteśmy mściwi. Nie chcemy nie wiadomo jakiej kary. Tylko żeby było powiedziane, że zawinili – w głosie Marioli H. słychać rozżalenie. – Ale teraz to tak wygląda, że chłopcy mają wielką krzywdę.

Rodzice chłopców początkowo koncentrowali całą uwagę na tym, by wyciągnąć synów ze schroniska dla nieletnich. Pogubili się. Trudno im było pojąć, że coś złego się jednak zdarzyło. Że zachowanie synów wobec koleżanki było niewłaściwe.

Sytuacja przerastała jej uczestników nawet w tak trywialnych kwestiach jak ubiór i zachowanie w sądzie. Na pierwszą rozprawę chłopcy – poza Dawidem – przyszli w bluzach dresowych, kapturach naciągniętych na głowy, niczym bohaterowie gangsterskiego filmu. Po rozmowach w szkole na kolejną rozprawę dzieci stawiły się w strojach galowych. Ze skrajności w skrajność.

Michał i Łukasz po powrocie ze schroniska dostali w prezencie skutery. – Mówiłam rodzicom, że to błąd, że w ten sposób ich nagrodzili – wspomina dyrektor gimnazjum. Nie wie, czy dotarło.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną