Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Z siatką na raka

Swoje tragiczne żniwo rak piersi zbiera głównie dlatego, że jest zbyt późno wykryty. Fot. Karen Apricot, Flickr (CC by SA) Swoje tragiczne żniwo rak piersi zbiera głównie dlatego, że jest zbyt późno wykryty. Fot. Karen Apricot, Flickr (CC by SA)
W 2006 r. ruszył, przygotowywany od kilku lat, narodowy program walki z chorobami nowotworowymi. Ostatnia, i do tej pory jedyna, kontrola NIK pokazuje, że do jego właściwej realizacji o wiele bardziej niż pieniędzy brakowało dobrej ­organizacji.

Przekonania Polaków, że rak to wyrok, wzięło się z tragicznej statystyki, najgorszej w Europie. Na początku XXI w. leczenie nowotworów trudno było uznać za skuteczne. Zaledwie 26 proc. chorych udawało się przeżyć pięć lat. W tym samym czasie średnia europejska wynosiła 49 proc. Prognozowano, że w 2010 r. zachoruje aż 130 tys. Polaków (ten poziom przekroczyliśmy już w 2005 r.), a choroby nie uda się pokonać aż stu tysiącom. Rak będzie główną przyczyną śmierci osób przed 65 rokiem życia, dystansując choroby układu krążenia...

Ponieważ znana była też przyczyna fatalnego stanu rzeczy, wiadomo było, od czego trzeba zacząć: od wcześniejszego wykrywania choroby. Swoje tragiczne żniwo rak piersi (ponad 12 tys. rocznie), jelita grubego (prawie 12 tys.), trzonu i szyjki macicy (8 tys.), jajnika (ponad 3 tys.) zbiera głównie dlatego, że jest zbyt późno wykryty – wtedy, kiedy nawet najlepsze leczenie nie może już przynieść dobrych rezultatów.

Pierwszym, bardzo ważnym etapem realizacji programu stały się więc tzw. badania przesiewowe. Najbardziej zagrożone osoby – czyli, w przypadku raka piersi, kobiety w wieku 50–69 lat, a w przypadku raka macicy czy jajnika panie od 25–69 roku życia – otrzymały z NFZ imienne zaproszenia na badania mammograficzne i cytologię. Uważano, że bezpośrednie zwrócenie się do osób najbardziej zagrożonych nie zostanie zignorowane, że musi ono odnieść lepszy skutek niż medialna akcja uświadamiająca konieczność profilaktyki. Niesłusznie. Olbrzymia większość Polek imienne zaproszenie na bezpłatne badanie wyrzuciła do kosza. Na badania cytologiczne zgłosiło się zaledwie 7,8 proc. zaproszonych kobiet (686 tys. osób). Nieco chętniej zgłaszano się na mammografię. W 2007 r. (NIK badała lata 2006–pierwsze półrocze 2008) przebadano 934 tys. pań na prawie 4 mln wytypowanych.

Po każdym badaniu wyłuskiwano grupę, u której zdiagnozowano raka. Z raportu NIK wynika jednak, że realizatorzy programu nie monitorowali tych osób. Nie wiemy więc, jakie były wyniki leczenia. Nie wiemy nawet, czy wszyscy je podjęli. To zdumiewający brak zainteresowania losem chorych. A przecież były na to środki. Każdego roku na realizację programu państwo przeznaczało 250 mln zł, do 2010 r. suma ta ma urosnąć do 3 mld zł.

Niewiarygodne wyniki 

Najgorsze, że osoby, które wyrzuciły zaproszenie na badania, teraz mogą uznać, że... dobrze zrobiły. Dlaczego? Bo większość wyników, np. mammografia (ale także sporo cytologii) jest niewiarygodna. Wykonano je na sprzęcie, którego jakości nikt wcześniej nie sprawdził. Jego właściciele czy użytkownicy nie byli tym zainteresowani! Wśród kryteriów, wedle których Narodowy Fundusz Zdrowia wybierał świadczeniodawców i kontraktował u nich badania, zabrakło wymogu właściwej jakości sprzętu oraz kwalifikacji osób, które go obsługują. NFZ tłumaczył, że nie było odpowiednich przepisów.

Pierwszą kontrolę jakości badań mammograficznych podjęto dopiero w połowie 2007 r. Z 295 pracowni mammograficznych objętych audytem aż 111 wykonywało badania na nieodpowiednim poziomie. Nic dziwnego, skoro wiele z nich – chcąc zaoszczędzić na kosztach – nie podpisało nawet umowy na serwisowanie sprzętu.

W woj. lubelskim ponad 95 proc. skontrolowanych mammografów nie spełniało parametrów technicznych, w woj. zachodniopomorskim – ponad 93 proc. Zastrzeżeń do sprzętu i badań nie było tylko w woj. lubuskim, małopolskim i podlaskim. Spośród wszystkich 295 skontrolowanych pracowni żadnych zastrzeżeń nie było tylko do 33.

Jeśli jednak ktoś myśli, że NFZ natychmiast zerwał umowy ze świadczeniodawcami, którym udowodniono partactwo, to jest w błędzie. Nie ma przepisów, które umożliwiają w takich przypadkach zerwanie kontraktu. Dopiero teraz się je tworzy. Świadczeniodawca-partacz, pozbawiony źródła zarobku, mógłby więc odwołać się do sądu i sprawę by wygrał. Dopiero teraz NFZ dostał wytyczne, aby najwięcej badań kupować w tych pracowniach, które gwarantują najwyższy poziom. Sam by na to nie wpadł?

Zaproszenia bez echa 

Nie wiadomo, ile i które kobiety powinny więc swoje badania powtórzyć. NFZ na swoich stronach internetowych poinformował tylko, że pacjentki mogą uzyskać kopię swojej dokumentacji medycznej (a więc także zdjęć mammograficznych) i w razie wątpliwości co do jakości zdjęcia powinny zwrócić się do pracowni mammograficznej, która powtórzy badanie na własny koszt.

NFZ wyniki audytu pracowni mammograficznych także umieścił na swoich stronach internetowych i – wybierając się na mammografię – mamy już możliwość sprawdzenia, czy pracownia gwarantuje odpowiednią jakość.

Wiadomość o fatalnym poziomie badań mammograficznych rozniosła się po kraju i efekty, niestety, są widoczne. Mimo sporych pieniędzy, które państwo wydaje na realizację programu walki z rakiem (wciąż wysyła zaproszenia imienne na badania), w 2008 r. zrobiono zaledwie ok. 755 tys. mammografii. Rok wcześniej było ich 935 tys. Przyzwoity, europejski poziom wynosiłby 4 mln. W tym przypadku wina wykonawców programu jest oczywista.

Szczęśliwie, w przypadku np. wczesnego wykrywania raka szyjki macicy postęp jest widoczny. W 2006 r. wykonano zaledwie 350 tys. badań, rok później już 685 tys., a w 2008 – ponad 754 tys.

Rośnie też w Polakach świadomość konieczności badań przesiewowych, wykrywających wcześnie raka jelita grubego. Znacznie poprawiły się też możliwości jego leczenia. Przed pięcioma laty było w Polsce zaledwie siedem ośrodków, które przyjmowały pacjentów z diagnozą raka jelita grubego. Teraz jest ich 58. Być może stało się to dzięki temu, iż jakości kolonoskopii (badanie jelita grubego) przyglądano się od samego początku. W 2006 r. na 85 ośrodków badań siedem nie spełniało kryteriów. Rok później audyt wykazał, że kontrakty mogą stracić dwa. W przypadku programu walki z rakiem jelita grubego jakość badań przesiewowych monitorowała niezależna firma.

Ci sami 

Największa wada narodowego programu walki z rakiem polega na tym, że tworzy go, realizuje i kontroluje ta sama grupa. Jest to środowisko związane z największymi ośrodkami onkologii, głównie z warszawskim Centrum Onkologii. Te same osoby są też członkami Rady do spraw Zwalczania Chorób Nowotworowych. One też utworzyły Polską Unię Onkologii. Z jednej strony to zrozumiałe: Warszawa to najlepszy i największy ośrodek leczenia raka w kraju. Trudno się dziwić, że pracują w nim największe krajowe autorytety. A jednak – i taki niepokój przebija z niejawnego na razie protokołu Najwyższej Izby Kontroli – ta sama grupa osób proponuje podział środków, które państwo corocznie przeznacza na realizację programu. Ci sami ludzie rozstrzygają konkursy, w wyniku których pieniądze trafiają do poszczególnych szpitali, i wreszcie decydują o zakupach dla nich sprzętu. W sumie, klasyczny konflikt interesów.

Protokół NIK nie pozostawia złudzeń: państwo walczy z rakiem nieudolnie. W 2007 r. postanowiło wydać aż 160 mln zł na zakup sprzętu do leczenia. Najpierw komisja (w skład której wchodziło kilku urzędników Ministerstwa Zdrowia i dyrektorzy kilku największych ośrodków onkologicznych – warszawskiego, krakowskiego, poznańskiego – oraz szef gabinetu politycznego ministra) sformułowała kryteria. O pieniądze mogły się starać tylko te szpitale, które za własne środki sfinansują infrastrukturę niezbędną do jego zainstalowania. Potem okazywało się, że ta sama komisja niektórym beneficjentom konkursu fundowała dużo więcej. Warszawskie Centrum Onkologii dostało pieniądze na okablowanie bunkrów, w których stanie aparat do radioterapii, zestawy do unieruchomienia pacjentów itd., a Świętokrzyskiemu Centrum Onkologii w Kielcach państwo zafundowało nawet igły. Kielce stały się wielkim beneficjentem konkursu, chociaż najbardziej tragiczne żniwo zbiera rak w woj. lubelskim. O interesy Lublina nikt w komisji jednak nie zabiegał.

Tym, co najbardziej zdumiewa, jest sposób, w jaki państwo wydało te 160 mln na zakup sprzętu do radioterapii. Mając taką górę pieniędzy, klient może liczyć na wytargowanie u dostawców atrakcyjnych rabatów. Tymczasem ministerstwo, zamiast zorganizować przetarg centralny, po prostu podzieliło te pieniądze między poszczególne ośrodki. Te zaś – jak wynika z protokołu – nie bardzo orientowały się w cenach sprzętu. Miały się kierować wskazówkami, jakich udzielił... krajowy konsultant do spraw medycyny nuklearnej. Zapewne doskonały lekarz, ale w tym przypadku potrzebny był raczej świetny menedżer czy handlowiec.

Zbyt wolna ręka 

Każdy szpital przydzielone mu pieniądze wydawał więc sam, co musiało ucieszyć dostawców. Jak się okazuje, szpitale nie zawsze nawet ogłaszały przetargi. Sporo kupiono z tak zwanej wolnej ręki. Trudno oprzeć się wrażeniu, że przy dobrej organizacji za te same pieniądze można było kupić o wiele więcej. Ale i tak kupowano z rozmachem. Obecna ekipa ministerialna ani też kontrolerzy NIK nie potrafią, na przykład, znaleźć dokumentów sensownie uzasadniających decyzję o zakupie aż sześciu PET. To bardzo drogi tomograf pozytronowy. W Niemczech, mających 80 mln mieszkańców, jest takich aparatów tyle co u nas – przekonują w Agencji Oceny Technologii Medycznych. Do jej kompetencji należy analiza, czy i ile takich tomografów potrzebnych jest w Polsce, ale śladu takiej analizy w dokumentach nie ma. Odpowiedzialny urzędnik MZ już tam nie pracuje, a na prośby NIK o wyjaśnienia ministerstwo nie reaguje.

Nie znamy więc przyczyn zakupu aż sześciu tomografów PET, ale możemy ocenić skutki. Komisja konkursowa liczyła (nie wiadomo na jakiej podstawie), że na każdym tomografie pozytonowym będzie rocznie wykonanych 2–3 tys. badań. Za sprzęt płaciło ministerstwo. Za badania płaci NFZ, i to niechętnie. Dlaczego? Bo jedno kosztuje aż 4,5 tys. zł. Zainstalowane już PET (dwa w Warszawie, po jednym w Gliwicach, Kielcach i Gdańsku, i wcześniej za własne pieniądze kupiony przez ośrodek bydgoski) nie pracują nawet na pół gwizdka. Po co kupowano od razu aż tyle?

Ważnym elementem programu walki z rakiem miały być szkolenia lekarzy rodzinnych we wczesnym rozpoznawaniu choroby. Na ich organizację tym razem przeprowadzono konkurs. W finale znalazło się dwóch potencjalnych organizatorów, których programy szkoleń spełniały kryteria oraz gwarantowały pożądany poziom: Medius sp. z o.o. oraz Centrum Onkologii w Warszawie. Różniły się tylko ceną. Prywatna firma gotowa była szkolić lekarzy za... 7 proc. sumy żądanej przez Centrum Onkologii. Komisja wybrała... Centrum Onkologii.

Protokół NIK wylicza sumy, które na samych tylko szkoleniach zarobili etatowi pracownicy Centrum. Profesor J.M., szef Polskiej Unii Onkologii oraz członek Rady do spraw Zwalczania Chorób Nowotworowych, jednocześnie szef jednej z klinik CO, znalazł czas, aby zarobić na szkoleniach 619 tys. zł. Następny na liście, również szef kliniki CO – zarobił 487 tys. zł.

*

Narodowy Program Walki z Chorobami Nowotworowymi istnieje pięć lat. Podobno obecnie udaje się przeżyć ponad 5 lat już 40 proc. osób, u których zdiagnozowano raka. Są to jednak dane orientacyjne, zbierane przez Krajowy Rejestr Nowotworów z dwuletnim opóźnieniem. Na informatyzację rejestru zabrakło pieniędzy.
 

Polityka 6.2009 (2691) z dnia 07.02.2009; Kraj; s. 24
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną