Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Zjawy na jawie

Fot. Kuba Suszek / REPORTER Fot. Kuba Suszek / REPORTER
Byłe betanki, wyrzucone z klasztoru w Kazimierzu Dolnym, znowu mieszkają razem. W Płonce Kościelnej na Podlasiu, za cichą zgodą biskupa łomżyńskiego, oczekują na Wiosnę Kościoła.

Na niedzielne msze w Płonce Kościelnej byłe betanki przybywają dwójkami w powłóczystych czarnych sukniach. Grają na gitarach i skrzypcach, a głosy mają takie, że miejscowemu sołtysowi coś zaczyna w duszy łkać. Po twarzach widać, że to w większości młode dziewczyny. Niejeden płonkowiak na ich widok jęczy z żalu – szkoda takich na służbę u Niebieskiego.

Są, a jakby ich nie było

Zaraz po eksmisji z klasztoru w Kazimierzu Dolnym jesienią 2007 r. byłe już zakonnice rozwieziono autokarami do trzech ośrodków rekolekcyjnych: w Nałęczowie, Dąbrowicy i Lublinie. Kobiety nie chciały tam zostać. Próbowały odtworzyć wspólnotę w Wielkopolsce, przez jakiś czas mieszkały w prywatnym domu w Wyszkowie. Wreszcie pomocną dłoń wyciągnął do nich biskup łomżyński Stanisław Stefanek. W maju 2008 r. 40, a może 50 byłych zakonnic (liczby są jedną z bardziej strzeżonych tajemnic w łomżyńskiej kurii) trafiło do Płonki Kościelnej, 60 km od Łomży.

Zamieszkały w niszczejącym domu pielgrzyma. Sprzeciwów ze strony mieszkańców nie było. Bo nikt im nie powiedział, kim są te kobiety. – Dopiero po kilku miesiącach biskup, który przyjechał na święto do naszej parafii, powiedział, że to są siostry i tu sobie będą mieszkać. Potrzebującym trzeba pomóc – opowiada mieszkaniec Płonki.

O. Tomasz Franc, dyrektor Ośrodka Informacji o Nowych Ruchach Religijnych i Sektach we Wrocławiu, który od dawna śledzi sprawę eksbetanek, uważa, że biskup łomżyński popełnił błąd, nie wyjaśniając w oficjalnym komunikacie, że te kobiety są obecnie w diecezji i na jakich zasadach funkcjonują.

Dom pielgrzyma stoi w głębi posesji odgrodzonej od drogi siatką. Jedna furtka zadrutowana. Druga, od strony plebanii, też zamknięta na głucho. Piętrowy, długi budynek. Zasłonięte okna. Z komina leci dym. W środku, opowiadają płonczanie, są dwu- i trzyosobowe pokoje. Jest też kuchnia i sala z dwoma długimi stołami na 150 osób. Kiedyś odpoczywali tu pielgrzymi, odbywały się wesela i stypy. Przy budynku sterta drewna na opał. Na mrozie kuli się pod ścianą drób proboszczowski, doglądany przez mieszkanki. Na jesieni budynek został ocieplony, obłożony tynkiem. Kto za to płacił, nie wiadomo. Parafianie przebąkują, że to może z ich tacowego.

Kobiety z domu nie robią zakupów w miejscowym sklepie. Ktoś czasem zauważy, jak samochodem organisty jadą w stronę Łap. Może tam się zaopatrują.

Żona organisty jest katechetką w miejscowej szkole. O byłych betankach – ani słowa. Ale dzieci słyszały od niej na religii, że te panie, co mieszkają w domu pielgrzyma, to byłe zakonnice. Teraz są siostrami bezhabitowymi. Zajmują się rękodziełem, robią piórniki i taką tam galanterię. Podobno wymieniają je na przykład na szampon albo środki czystości. No i tych sióstr-nie sióstr jest już podobno 72.

Proboszcz rządzi sam

Miejsce azylu łomżyńska kuria wybrała nieprzypadkowo. Ludność jest tu głęboko wierząca, a wierzy zwłaszcza swoim duszpasterzom. Nawet jak coś się ludziom nie podoba, na przykład podgrzewana podłoga na plebanii, to nikt się nie wychyli – w końcu każdy w potrzebie trafi do proboszcza. Z powodu chrztu, ślubu czy ostatniego namaszczenia.

Sołtys Ireneusz Łupiński jawi się jako jeden z najodważniejszych. Może dlatego, że jak musiał pochować ojca, to stać go było bez targowania na opłacenie posług i jeszcze odpalił księdzu wymagane 10 proc. od wartości pomnika.

Gdy niedawno obchodził 41 urodziny, potknął się o wiadra z wodą. Dlatego ma teraz nos jak u klauna, podbite oczy chowa za okularami. Pamięć na szczęście zachował. – Kiedyś to były i święta, i odpusty, ludzi ful przyjeżdżało – opowiada. – W latach komuny poprzedni proboszcz wystawił przed kościołem pomnik króla Jana III Sobieskiego, który kiedyś przez Płonkę przejeżdżał. Pamiętam, bo przemowę miałem jako ministrant i wręczyłem kwiaty biskupowi z Krakowa, nazwiska nie pamiętam.

Odkąd osiem lat temu nastał proboszcz Józef Ogórkis, nawet pomniejsze cuda przestały się zdarzać. W kościele ksiądz trzyma wiernych do półtorej godziny, więc wielu woli jechać na mszę do Łap. – Wylicza, kto ile dał na tacę – sołtys kręci głową. Bo co tu wyliczać? 480 mieszkańców, wszyscy kombinują, gdzie się da, żeby przeżyć.

Kiedyś sołtys wpadł na pomysł, żeby odnowić kapliczki przy drodze wiodącej do Cudownego Miejsca za wsią. – Z jedną odważną sąsiadką zaszliśmy do księdza Ogórkisa – wspomina Łupiński. – Ona wprost na kolanach go prosiła. Że jest sponsor na remont kapliczki, tylko trzeba będzie dołożyć. Wysłuchał i pożegnał. Róbcie, co chcecie – sami. W Płonce Kościelnej nie istnieje rada parafialna, proboszcz rządzi więc sam.

A jeśli chodzi o sprawę betanek, to Łupiński, żeby było jasne, nie jest wrogo nastawiony. Co więcej, docenia, że dziewczyny dbają o porządek w kościele i na zewnątrz. Teraz, nawet jak zajdzie na mszę, nie musi kłaść na podłogę czapki czy rękawiczki, żeby kolan nie zabrudzić, tak jest wysprzątane. I te głosy anielskie. Sołtys jednak uważa, że proboszcz powinien był powiedzieć parafianom o betankach. Tak byłoby uczciwie. W zgodzie z Boskim i ludzkim prawem.

Ksiądz proboszcz Józef Ogórkis odbiera telefon, ale po chwili odpowiada, że on to nie on i odkłada słuchawkę. W kontakcie bezpośrednim jest lepiej. W okazałej plebanii mieszka sam, więc i sam musi otworzyć drzwi. – Ja nic... tego... no... nie mówię... Ja muszę... tak, tak, nie, nie. I zamyka drzwi.

Wikary, ksiądz Marcin Zieziula, jest jeszcze bardziej skonfundowany. – To trudna sprawa. Nie mam z nimi kontaktu, one są tymczasowo, ale nie chcę, żeby pan pisał, że ja mówię, że nic nie wiem. Bo ja przecież nic nie mówię.

Czas pustyni

Miejscowi duszpasterze na co dzień dostrzegają jednak obecność anielic z gitarami. Po mszy dziękują siostrom za upiększenie śpiewem nabożeństwa.

Termin „siostry” wprowadza parafian w błąd – uważa ojciec Tomasz Franc – a co gorsza, może utrzymywać same kobiety w poczuciu misji, której przecież nie mają. I powołania zakonnego, z którego zwolnił je sam Kościół. Wspólnota, która istnieje w Płonce, nie ma nic wspólnego ze wspólnotą zakonną, bo takiej nie ma, jest to grupa prywatna.

W 2007 r. władze kurii lubelskiej oficjalnie uznały, że wspólnota ponad 60 sióstr i nowicjuszek ma znamiona sekty. Zakonnice zostały wydalone z zakonu za złamanie ślubów posłuszeństwa. Wniosek złożyły władze zgromadzenia betanek, bo ówczesna przełożona klasztoru w Kazimierzu Joanna Ligocka nie chciała podporządkować się decyzjom zakonu. Kierowała się objawieniami. Przyjmowała do wspólnoty kandydatki, „których cechy charakteru i osobowości nie pozwalały na podjęcie przez nie życia we wspólnocie zakonnej”.

Według ojca Tomasza Franca, nie można wykluczyć, że grupa wciąż jest poddawana manipulacji psychicznej. – Docierały do nas informacje, że byłe siostry nadal postrzegają się jako wspólnota „przechodząca oczyszczenie”, „wybrana”, „przeżywająca czas pustyni” i „zmierzająca do Wiosny Kościoła”. Ponadto śmierć w listopadzie zeszłego roku byłej przełożonej paradoksalnie mogła wzmocnić spójność tej grupy. Może ona widzieć w niej ofiarę złożoną dla wspólnoty i jej trwania.

Nie wiadomo, czy kuria diecezjalna w Łomży o tym wie, bo – jak napisał jej rzecznik prasowy ksiądz Jan Krupka – nie udziela komentarzy na temat kobiet mieszkających w domu pielgrzyma w Płonce. Ks. Jacek Kotowski, dyrektor domu biskupiego w Łomży, potwierdził, że w tej sprawie dialog z mediami nie będzie prowadzony. Byłe betanki łatwo mogą stać się legalną – w świetle prawa kanonicznego – wspólnotą. Wystarczy zgoda biskupa łomżyńskiego Stanisława Stefanka. – Jeśli spotykają się osoby w podobnym typie duchowości, zobowiązują się do przestrzegania rad Ewangelii, mogą wystąpić do biskupa diecezjalnego o zatwierdzenie ich statusu – mówi ks. Kazimierz Sobański, kanonista.

Jestem na nie

Podobnie mało ma łomżyńska kuria do powiedzenia w sprawie księdza Romana Komaryczko, ojca duchowego byłych betanek, którego dwa lata temu władze kościelne w Lublinie pozbawiły prawa pełnienia funkcji duchownego, nauczania w imieniu Kościoła i udzielania sakramentów. Dziś ksiądz Komaryczko jest wikariuszem i katechetą w leżącym sto kilometrów od Płonki Długosiodle, też w diecezji łomżyńskiej. – Odległość dzieląca go od byłych sióstr jest na tyle znikoma, iż śmiało możemy domniemywać o dalszym wzajemnym nakręcaniu się w idei, która obecna była w Kazimierzu – dodaje ojciec Franc. – Mianowanie byłego opiekuna betanek katechetą uważam za niezwykle szkodliwe dla wizerunku Kościoła jako stojącego na straży prawości i jednoznaczności, a także dla ewentualnych skutków jego katechizowania wśród młodzieży.

Ksiądz Roman, niewysoki, w okularach, ma dobrotliwy uśmiech, ale jest stanowczy. Nie chce rozmawiać. – Jestem na nie – zamyka drzwi. Na Romanie Komaryczko ciążą prokuratorskie zarzuty znieważenia funkcjonariuszy w czasie eksmisji betanek z klasztoru w Kazimierzu. Miał też grozić policjantom, jednego uderzyć monstrancją. Niedawno do sądu trafił akt oskarżenia.

O. Franc uważa, że osoba z taką przeszłością nie powinna prowadzić katechezy, powinna natomiast przejść kompleksowe badania psychologiczne, a także przeżyć okres pokuty, który mógłby być dla niej szansą na refleksję i nawrócenie. W ubiegłym tygodniu mazowiecki kurator oświaty wystąpił do dyrektorki szkoły w Długosiodle o zawieszenie katechety w czynnościach. Zgodnie z Kartą Nauczyciela, pedagog powinien cieszyć się nieposzlakowaną opinią i stosować w życiu zasady etyczne.

Dorota Stadnik, dyrektorka Zespołu Szkół w Długosiodle, przyznaje, że znajduje się między młotem (kuratorium) a kowadłem (biskup). – Nie było na niego żadnych skarg, jest zdyscyplinowany, obowiązki wykonuje prawidłowo. Gdy przyszedł do pracy we wrześniu, mówił, że toczy się przeciwko niemu postępowanie, ale jeszcze nie miał zarzutów. Bałam się, że mogą być z nim problemy w jego stosunkach z młodzieżą. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Czy mogłam się nie zgodzić na jego zatrudnienie? – zastanawia się. – Spełniał wszystkie wymogi, a jeśli wyznacza go biskup, to tak, jakby wystawiał mu list żelazny, ręczył za niego.

Po napomnieniu kuratorium dyrektor Stadnik spotkała się w kurii z biskupem Stefankiem. Obiecał coś zaradzić.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną