Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Szkoda ludzi!

Rys. Mirosław Gryń Rys. Mirosław Gryń
Jak polityk chce ukraść, to się go nie powstrzyma. Można go tylko złapać i ukarać. Marna to pociecha. Bo każdy taki przypadek podważa zaufanie do państwa, partii, elit, demokracji, wszystkich dokoła. Czas stworzyć system, który politykom przywróci wiarygodność.

Bez względu na to, ile różni politycy zawinili naprawdę, a ile im dopisali konkurenci albo dziennikarze, po każdej aferze zostaje w nas z trudem gojąca się rana. Wyuczona przez bezlik takich doświadczeń nieufność tkwi w nas i zmienia nasz stosunek do świata. Z afery na aferę wszyscy jesteśmy gorsi. Polska jest gorsza. I nasze szanse na przyszłość są gorsze.  

Za wyuczoną nieufnością krok w krok idą cynizm i egoizm, niezdolność do budowania wspólnoty i zbiorowego działania, niechęć do państwa, uświęcone powszechnością cwaniactwo, zwątpienie w sens pracy i inwestowania w siebie, niewiara w demokrację, wstręt do polityki, tradycjonalizm, tęsknota za silną ręką, niska kreatywność, ucieczka w prywatność, zanik postaw i cnót obywatelskich, pogarda dla ideałów, niechęć do ludzi sukcesu. Wszystko to doprowadziło już Polskę na skraj społecznej paranoi, która wybuchła w autorytarnym projekcie IV Rzeczpospolitej. Ale mało nas to nauczyło.

Polska choruje na nieufność, a każda afera tę chorobę utrwala. Dwadzieścia lat temu można było naszą patologiczną nieufność zwalać na zakorzeniony w kłamstwie realny socjalizm, na świeże wiejskie korzenie większości społeczeństwa, na słabość kultury miasta. Ale przez te dwie dekady do historycznego bagażu dołożyliśmy porcję złych doświadczeń. W jakimś stopniu było to nieuniknione, bo gdy rzeczywistość zmienia się gwałtownie, frycowe zawsze trzeba płacić. Ale zapłaciliśmy więcej niż trzeba. Głównie dlatego, że na początku stosunek do korupcji i nepotyzmu fałszywie podzielił scenę polityczną.

Dwie zarazy

Po jednej stronie znalazł się Obóz Wielkich Podejrzeń (OWP) na czele z braćmi Kaczyńskimi, którzy z podejrzeń zrobili sobie wehikuł polityczny. Jego podstawę stanowił wyrastający z chłopskiej i lumpenproletariackiej nieufności antropologiczny pesymizm, niosący przekonanie, że każdy obcy to (przynajmniej potencjalny) złodziej, oszust, aferzysta. W optyce tego obozu każdy zamożny człowiek musiał kiedyś ukraść lub coś załatwić pod stołem, a za każdym osobistym sukcesem kryje się nieuczciwy mechanizm.

Głównymi podejrzanymi byli kolejno ludzie poprzedniego systemu (nomenklatura i spółki nomenklaturowe), nowa nomenklatura (byli opozycjoniści wykorzystujący pozycję w nowej władzy), agenci (tajni współpracownicy tworzący sieci z oficerami prowadzącymi), lobbyści i korumpowani przez nich politycy, układ (sieć rozmaitych sitw). Zmieniały się także antidota. Dekomunizacja, lustracja, ustawy antykorupcyjne, zastąpienie tajnych służb nowymi, IPN, CBA, wymiana elit, komisje śledcze. Przez dwadzieścia lat niemal wszystko, czego ten obóz żądał, zostało wprowadzone. Ale nie unieważniło to polityki podejrzeń i nie zwiększyło zaufania do polityki.

Po drugiej stronie tkwi Obóz Wielkiego Spokoju (OWS), który konsekwentnie bagatelizuje obawy OWP. OWP widzi ciemne sprawki tam, gdzie ich nie ma i nigdy nie było. OWS zwykle nie wierzy nawet w oczywiste afery. Całe gadanie o korupcji, nepotyzmie i innych patologiach uważa za sztucznie podsycaną i rozdmuchiwaną przez media histerię, którą trzeba leczyć tłumacząc, że wszystko jest w porządku.

Gdy OWP rządzi, dniami i nocami tropi, ale niewiele znajduje, OWS powtarza, że OWP cierpi na paranoję. Gdy OWS rządzi, OWP niemal co dzień pokazuje palcem przejawy patologii, których istnienia zwykle nie dowiedzie. Bez względu na wynik wyborów i rzeczywisty stan praworządności afera goni więc aferę.

Zamurowani, bezradni, bezczynni

To nie znaczy, że nic się nie zmienia. W każdej kadencji się zmienia. Każdy Sejm pod wpływem kolejnych afer uchwala przepisy mające coś poprawić, a zamiast tego zwiększające nieufność i pogarszające naszą sytuację. IPN, który miał ucywilizować rozliczenie przeszłości, stał się matecznikiem najdzikszej lustracji (z listą Wildsteina na czele) i źródłem lekko rzucanych oskarżeń (np. wobec Wałęsy czy Kuronia). CBA, które miało oczyścić państwo i elity z korupcji, żadnej poważnej afery nie wykryło. Służy głównie produkowaniu afer, a nie ich ujawnianiu. Wyrzucenie na widok publiczny archiwów tajnych służb nie ujawniło żadnej mrocznej tajemnicy. Oświadczenia majątkowe nie odsłoniły żadnego przypadku „dziwnego wzbogacenia”, a stały się surowcem insynuacji i dały szansę wyszukiwania haczyków na znane osoby w ich drobnych pomyłkach lub niedociągnięciach przy wypełnianiu ankiet (jak w przypadku min. Rostowskiego).

Nawet oczekiwana latami ustawa regulująca lobbing została napisana tak, że nic nie reguluje. Wśród kilkunastu zarejestrowanych lobbystów nie ma nikogo liczącego się na lobbystycznym rynku, a setki lobbystów nierejestrowanych, pod płaszczykiem ekspertów lub działaczy społecznych, wpływają na radnych, posłów, urzędników. Ustawa ograniczająca działalność gospodarczą funkcjonariuszy publicznych w oczywisty sposób zachęca do przepisywania wszystkiego na rodzinę (sprawa Pawlaka). Ustawa o finansowaniu partii aż się prosi o wpłacanie pieniędzy za pośrednictwem „słupów”, o co oskarżany jest Janusz Palikot. Nawet komisje śledcze zostały tak zaprojektowane i poddane takim nieformalnym normom, że mimo gigantycznych nakładów niczego nie wykryły, a wiele zasłużonych osób postawiły w świetle absurdalnych podejrzeń.

To wszystko jest skutkiem patologicznego podziału między obozami nieodmiennie spokojnych i zawsze podejrzliwych. Dla podejrzliwych zło i walka z nim są centralnym zadaniem polityki. A dla spokojnych jest to ponury margines. Uczciwościowe przepisy były więc zawsze ustępstwem spokojnych na rzecz podejrzliwych. „Chcecie – to macie. I wreszcie się odczepcie”. Sęk w tym, że podejrzliwi z natury są egzorcystami – nie katechetami. Nie wierzą, że świat może być dobry. Nie obchodzi ich więc dobre urządzanie świata. Ich powołaniem jest ściganie winnych. Całe polskie prawo „uczciwościowe” stało się przez to prawem „ścigaczowym” – pisanym nie po to, by zapobiegać aferom, lecz po to, by wszystkich kontrolować, ścigać i łapać na czymkolwiek. Pod rządami tych ustaw ludzie z grubsza uczciwi mogą więc łatwo zostać oskarżeni (przynajmniej w sensie potocznym). Żadna nie została napisana po to, by osobom uczciwym ułatwić uniknięcie niesłusznych podejrzeń czy oskarżeń.

Tę nieprzystawalność prawa (obecnego i przygotowywanego) do rzeczywistości łatwo jest prześledzić na kilku przykładach.

Rozbrajanie konfliktu

Żal mi Tomasza Misiaka. Był gwiazdą polskiego biznesu, ruchu samorządowego, Platformy Obywatelskiej, Senatu. Ale się zmarnował. Nie wiem, co ma za uszami, ale wiem, że stracilibyśmy go dla polskiej polityki, nawet gdyby nic złego nie zrobił. Żeby go zmarnować, wystarczyło ujawnić, że będąc współwłaścicielem firmy brał aktywny udział w uchwalaniu przepisów, które jej dotyczą. Właściwie nawet nie trzeba było niczego ujawniać. Starczyło połączyć dwa znane publicznie fakty i zanurzyć je w odpowiednim sosie.

Już samo takie połączenie dokonane przez media było dla Misiaka w oczach opinii publicznej mordercze. Ale warto zapytać, dlaczego to media musiały tego połączenia dokonać? Otóż dlatego, iż w Polsce nie ma istniejących w wielu krajach procedur, które politykowi czy urzędnikowi pozwalają samodzielnie ujawnić konflikt interesów i dzięki temu uniknąć „zdekonspirowania”. Nie chodzi tylko o stanowienie prawa dotyczącego biznesu, z którym polityk jest jakoś związany.

Konflikt interesów może powstać, gdy zapada decyzja w sprawie remontu ulicy, przy której mieszka wójt lub jego bliscy, gdy leki, które przyjmuje minister albo jego rodzina, mogą się znaleźć lub nie znaleźć na liście do refundacji, gdy się wyznacza trasę autostrady w pobliżu domu wojewody albo gdy prezydent miasta chce (jak Jacek Karnowski) kupić sobie mieszkanie. W każdej takiej sytuacji człowiek uczciwy powinien mieć do dyspozycji legalną procedurę, która go uchroni przed „zdekonspirowaniem”. Po pierwsze, powinien mieć możliwość ogłoszenia swojej sytuacji w dostępnym publicznie rejestrze konfliktów interesów. Po drugie, powinien mieć prawo do wyłączenia się z procedur, które go dotyczą. Bez tego przedsiębiorcy szybko znajdą się poza polityką, przynajmniej w dziedzinach, na których się znają. Jedni zostaną wypchnięci przez podejrzliwych, a drudzy będą się trzymali z daleka, by uniknąć obrzucenia błotem.

Żal mi Kazimierza Marcinkiewicza, który zatrudnił się w dużym banku, po czym odwiedził jednego z ministrów i z miejsca został oskarżony o nieformalny lobbing. Wierzę, że były premier nie zrobił nic nieprawego. Ale moja wiara to mało. Były premier czy obecny minister powinni mieć prawo do skorzystania z ustanowionych przez państwo procedur, które by ich uchroniły przed podejrzeniami. Takie procedury też na świecie istnieją.

Wystarczy zobowiązać funkcjonariuszy publicznych do odnotowania w dostępnym publicznie rejestrze każdego formalnego czy nieformalnego kontaktu, w trakcie którego ktokolwiek wywiera na nich jakikolwiek wpływ w jakiejkolwiek sprawie z zakresu ich obowiązków publicznych. Bo takie wywieranie wpływu to lobbing, który w demokracji jest czymś naturalnym, koniecznym i zdrowym, pod warunkiem, że prowadzony jest jawnie. Gdyby takie rejestry istniały, nie byłoby także problemu z rejestracją lobbystów. Każdy zostałby automatycznie zarejestrowany przy pierwszej próbie wywierania wpływu. Nie byłoby więc czego ujawniać i kogo dekonspirować jako lobbysty lub narzędzia lobbystów. A dzięki temu skończyłby się też zasiany przez IV RP paniczny strach urzędników przed kontaktami z biznesem, bez których trudno sensownie rządzić w nowoczesnym kraju.

Wiara nie wystarcza

Żal mi Włodzimierza Cimoszewicza, który musiał zrezygnować ze startu w wyborach prezydenckich, gdy się okazało, że jako marszałek Sejmu dokonywał operacji giełdowych. Prawa nie złamał, jasne było, dlaczego ta informacja została ujawniona, ale niesmak pozostał. A wystarczyło stworzyć tak zwane ślepe fundusze, w których politycy mogą lokować swoje kapitały, jeśli chcą uniknąć podejrzeń, że grając na giełdzie wykorzystują poufne informacje, do których mogą mieć dostęp z racji pełnionych funkcji.

Ślepy fundusz polega z grubsza na tym, że przyjmuje od polityka akcje, gotówkę, udziały w przedsiębiorstwach i dba o nie jak każdy właściciel. Może je trzymać lub sprzedać, ale nie może ujawnić właścicielowi, co robi z jego kapitałem. Dzięki temu polityk (lub inny funkcjonariusz publiczny) unika nie tylko podejrzeń, ale także pokus wykorzystania urzędu, by pomnożyć majątek. Bo nie wie, w co jego pieniądze są zainwestowane. Dowiaduje się o tym dopiero, gdy opuszcza urząd.

Żal mi Ewy Lewickiej, która w rządzie Buzka prowadziła sprawy reformy emerytalnej, a wkrótce po odejściu z rządu została szefową izby towarzystw emerytalnych, czyli ich główną lobbystką. Gdy się te fakty połączy z nieefektywnością towarzystw i z gigantycznymi opłatami, do których mają prawo, trudno uniknąć pytania, czyje interesy min. Lewicka reprezentowała przygotowując reformę: obywateli czy branży, którą tworzyła i która teraz jej płaci.

Wierzę, że Ewa Lewicka jest uczciwa, podobnie jak senator Misiak i marszałek Cimoszewicz. Ale ta wiara nie starczy. Prawo powinno chronić funkcjonariuszy publicznych przed uleganiem pokusom rodzącym podejrzenia. W wielu krajach taka ochrona istnieje, bo funkcjonariuszom publicznym przez kilka lat po opuszczeniu urzędu nie wolno przyjmować pieniędzy od branży, na którą mieli wpływ.

Drzwi obrotowe między biznesem a administracją publiczną muszą mieć dwie prędkości. Z biznesu do administracji można przechodzić z dnia na dzień. Ale ruch w drugą stronę musi być spowolniony. Przynajmniej w niektórych kierunkach. Dzięki temu byli politycy unikają podważających ich wiarygodność powiązań i mogą przez drzwi obrotowe przechodzić wiele razy. Dzięki temu rząd może wielokrotnie korzystać z fachowców cenionych także przez biznes. Ewa Lewicka jest takim fachowcem, ale dziś trudno sobie wyobrazić, żeby mogła jeszcze wrócić do polityki. Podobnie, jak trudno sobie wyobrazić, aby mógł do polityki wrócić np. Marek Markiewicz, przez wiele lat pracujący w stacji telewizyjnej, której wcześniej, jako szef Krajowej Rady, przyznał bezcenną koncesję.

Żal mi Waldemara Pawlaka. Bo znalazł się w kręgu podejrzeń o nepotyzm, których uniknąć nie był w stanie. Nie wiadomo, co powinien w polskich warunkach zrobić, kiedy będąc szefem OSP zakochał się w szefowej firmy, od której straż coś kupuje. Mógł oczywiście zrezygnować z funkcji albo skłonić partnerkę do zmiany zajęcia. Ale właściwie dlaczego, skoro jest dobrym szefem, a z jego partnerką straż robiła dobre interesy? Czy jakiś interes publiczny wymaga, by w takiej sytuacji szefem straży został gorszy kandydat lub żeby straż kupowała od firm dających gorsze oferty?

W Polsce nie ma sensownych procedur pozwalających w takiej sytuacji uniknąć podejrzeń o nepotyzm. A gdzie indziej takie procedury istnieją. Na ogół wystarczy „ujawnienie” i wniosek o „wzmożoną staranność”. Na żadne podejrzenia nie byłoby przecież miejsca, gdyby w takich przypadkach funkcjonariusz państwowy czy samorządowy mógł zadeklarować publicznie ryzyko konfliktu interesów i zwrócić się do komisji przetargowej oraz do urzędu zamówień publicznych z wnioskiem o wzmożoną staranność i szczególny nadzór. Ale takiej procedury w polskim prawie nie ma.

Ścigacze wciąż górą

Polska polityka ostatnich dwóch dekad usiana jest politycznymi trupami (lub bolesnymi ranami) wielu zdolnych, wykształconych, cennych dla nas osób, które straciliśmy nie z tego powodu, że coś złego zrobiły, ale dlatego, iż takie powstało wrażenie. System jest tak zbudowany, że nawet obserwując z bliska, trudno jest odróżnić złodzieja czy oszusta od uczciwego człowieka. Czasem uczciwym zapewne brakuje ostrożności, ale często znajdują się w sytuacji bez dobrego wyjścia, bo system im go nie stworzył. A powinien był stworzyć. Nie tworzy go jednak nawet teraz, gdy po upadku IV RP dobrze widać, na czym polega problem. Projekt prawa antykorupcyjnego przygotowany przez min. Piterę nie wyłamuje się z dotychczasowego schematu. Idzie jeszcze dalej, poddając setki tysięcy funkcjonariuszy publicznych oraz ich rodziny szykanom polegającym na ujawnieniu danych dotyczących życia osobistego i nie stwarzając im żadnej ochrony przed podejrzeniami. Logika tej zmiany bardziej przypomina pisowską ustawę lustracyjną niż prawo nowoczesnego kraju. Podobnie jak tamta ustawa niczego więc nie załatwi ani nie poprawi, a umocni kulturę nieufności.

Dlaczego znane gdzie indziej procedury chroniące jakość życia publicznego w Polsce nie powstały, choć od lat o nich piszemy, mówimy, debatujemy? Odpowiedź jest prosta. Podejrzliwym nie są potrzebne, a spokojni są zbyt eleganccy, wyluzowani, za dobrze wychowani, by się takimi sprawami zajęli. Mogliby się przecież znaleźć w jednym szeregu z Kaczyńskim, Ziobrą czy – nie daj Boże – z Giertychem.

Teraz ten klincz trzeba wreszcie przerwać. Nie wolno jeszcze raz odkładać tego na później. Szkoda tracić kolejnych cennych ludzi. Po prostu Polski szkoda!

Polityka 14.2009 (2699) z dnia 04.04.2009; Kraj; s. 14
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną