Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Czyj będzie czerwiec

Tylko prezydent Lech Kaczyński mógł zakończyć spór o miejsce obchodów rocznicy wyborów z 1989 r. Nie jest tajemnicą, że Solidarność jest jego zapleczem politycznym i wykonawczynią poleceń. Ale prezydent jest z PiS.
Lech Kaczyński najwyraźniej nawet pozornego pojednania nie chciał, skoro w dzień po decyzji premiera o przeniesieniu spotkania przywódców grupy wyszehradzkiej na Wawel ogłosił, że on wybiera się do Gdańska na obchody organizowane przez… No właśnie, przez kogo? Najwyraźniej przez wiceprzewodniczącego stoczniowej Solidarności Karola Guzikiewicza, który w ostatnich dniach został w Polsce kimś w rodzaju nadprezydenta.

Zatem – rozstawiał polityków Guzikiewicz – prezydent pod pomnik Poległych Stoczniowców, gdzie ma być patriotyczna msza, premier wraz z premierami innych krajów co najwyżej do Dworu Artusa, zagranicznych premierów pod pomnik ewentualnie się na moment przepuści, premiera Tuska już nie. Przynajmniej dopóki premier publicznie nie przeprosi, że stoczniowcy natarli na policję w Warszawie, co przecież utrwalono na niezliczonych filmach tak wyraźnie, że nawet pan Guzikiewicz z panem Śniadkiem nie są w stanie temu zaprzeczyć.

Zresztą miejsce spotkania premierów grupy wyszehradzkiej na Wawelu ma znaczenie drugorzędne. Wprawdzie pomysł, by spotkali się z młodzieżą w Gdańsku i przewrócili kostki domina, by pokazać symbolicznie, jak padał obóz realnego socjalizmu, nie był zły, ale Wawel jako miejsce spotkania grupy wyszehradzkiej też da się obronić. Kraków jest przecież miastem pierwszego polskiego papieża, którego wpływu na przemiany nikt raczej nie zakwestionuje.

Stocznia kolebką PiS

Jeżeli jednak 4 czerwca pod stocznią pojawi się pan prezydent z panem Guzikiewiczem, a nie będzie Lecha Wałęsy, to cóż to za rocznicowa uroczystość? Raczej jeszcze jeden partyjny mityng. W wyborach czerwcowych 1989 r. wystartowała „drużyna Lecha Wałęsy”, to zdjęcie z nim dawało przepustkę do mandatu, z której skorzystali zresztą obaj bracia Kaczyńscy jako przyszli senatorzy. Rekomendował kandydatów na listy Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie i obywatelskie komitety w regionach.

Jedność w tym obozie dawno upadła i niczego sztucznie się skleić nie da. Nawet na pokaz Europie czy światu. Rząd nie przemyślał, co zrobić z tą ważną i piękną, ale trudną rocznicą (część opozycji sprzed 20 lat wybory kontestowała, frekwencja wyborcza wcale nie oszołomiła jak na stawkę, będącą w grze), i jak ją obchodzić. Może typowanie jako jednego z głównych organizatorów Europejskiego Centrum Solidarności kierowanego przez o. Macieja Ziębę było błędem? Widać wyraźnie, że Centrum sobie nie radzi, a jego szef sprawia wrażenie, że nikomu nie chce się narazić w sytuacji, gdy to on powinien być głównym negocjatorem.

I zapewne rząd rzeczywiście chciał wykorzystać tę uroczystość jako element kampanii wyborczej. W końcu wszystkie rządy każdą możliwość świętowania wykorzystują dla podbudowania swego wizerunku, choć intensywności zawłaszczania przez PiS Stoczni Gdańskiej jako swojej już prawie partyjnej kolebki nie da się porównać z żadnymi wcześniejszymi zabiegami. A słynne zdanie Jarosława Kaczyńskiego, wygłoszone pod stocznią – jak się okazuje z wózka akumulatorowego, który sprowadził właśnie niezawodny związkowiec Guzikiewicz – że PiS znajduje się tu, gdzie walczący o godność robotnicy, a oni, czyli każdy, kto nie popiera PiS, tam gdzie ZOMO, wraca nawet jeśli już tylko jako farsa.

Jednak cały obecny bałagan w tej sprawie, jak i w wielu innych, wynika z logiki konfliktu politycznego toczącego Polskę i znajdującego swe kolejne kulminacje w okresach przedwyborczych. To jest konflikt nieuchronny, choć oczywiście bywa, że ingeruje weń przypadek i wydarzenia wymykają się spod kontroli, a wówczas wylewa się zbyt wiele emocji podgrzewanych przez szukające awantur media.

W okresach przedwyborczych wizerunki, właśnie ze względu na ową tabloidyzację polityki, są ważne, ważniejsze niż merytoryczne przesłanie. Plac Solidarności w Gdańsku podzielony kordonami policji, związkowi działacze gotowi do zadymy, czego przecież nie ukrywają, wspierani przez agresywnych działaczy z Sierpnia 80, którzy akurat robią kampanię wyborczą swemu przewodniczącemu Ziętkowi, okupując kolejne biura poselskie PO, nie byłby miejscem pokoju i spokoju. Za wiele negatywnych emocji już się nagromadziło. A Solidarność bierze czynny udział w kampanii wyborczej Prawa i Sprawiedliwości.

Dyktowany scenariusz

Nie należy się więc dziwić premierowi, że chciał tych scen uniknąć, gdyż to one, a nie przewracające się kostki domina, zajęłyby uwagę mediów i tym samym opinii publicznej. Nawet za cenę oskarżeń o słabość i ustępowanie pola przed nieuchronną agresją. I nie ma tu nic do rzeczy, że na całym świecie protesty, często o wiele gwałtowniejsze niż w Polsce, są stałym elementem krajobrazu, a więc nikogo to nie zdziwi. 4 czerwca to nie jest 1 maja, to święto miało być próbą wyeksponowania zasług Polski w obaleniu komunizmu. Jeżeli takiego przesłania nie da się pokazać, to obchody w ogóle zaczynają tracić sens państwowy.

W czasie warszawskich bijatyk, w Ministerstwie Skarbu toczyły się przecież rozmowy, jak poprawić projekt restrukturyzacji przygotowany dla Stoczni Gdańskiej przez ukraińskiego inwestora, którego sami stoczniowcy sprowadzili i jakoś nie zauważyli, że umowa zawarta pod rządami PiS, tuż przed wyborami, nie zawiera dla nich żadnych gwarancji zatrudnienia, nie przewiduje odpowiedniej pomocy państwa i dopiero teraz projekt wreszcie jest na tyle poprawiony, że może zostać przesłany do Komisji Europejskiej bez groźby natychmiastowego odrzucenia. Kiedyś te „zasługi" ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego, który dziś tak dzielnie walczy o stocznie na swych partyjnych wiecach, powinny zostać publicznie i dosadnie podsumowane.

Związkowcy mają prawo do demonstracji i protestu, jednak dyktowanie scenariusza każdych uroczystości przez grupę najbardziej radykalnych działaczy jest już sporą przesadą. Ten scenariusz w rzeczywistości dyktują jednak politycy, a związkowcy są tu bardziej lub mniej świadomym narzędziem. Przed zbliżającymi się wyborami do Parlamentu Europejskiego, które wyznaczono jako generalny sprawdzian przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi, widzimy coraz bardziej desperackie, często zresztą chaotyczne, próby poprawienia swojego potencjalnego wyniku. PO, pewna wygranej, postawiła na przesłanie europejsko-polskie, którego elementami miały być zarówno kongres europejskich ludowców, jak i właśnie wkład Polski w to wszystko, co wydarzyło się, nim runął berliński mur. Platforma przygarniając na listy ludzi różnych orientacji ideowych, ale o znanych nazwiskach i niepodważalnych europejskich kwalifikacjach (jednocześnie zapowiadając walkę o to, by Jerzy Buzek został przewodniczącym PE), szeroko rozłożyła się na politycznej scenie, czym musiała wywołać zaniepokojenie po wszystkich stronach i wpłynąć na strategię innych partii. Zwłaszcza zaś na PiS, swego głównego rywala.

U początków kampanii wyborczej PiS wyraźnej strategii nie miało. Znakiem firmowym miało być logo partii, gdyż w istocie wybory do PE są wyborami partyjnymi. Jarosław Kaczyński musi uzyskać dobry wynik, by potwierdzić swoją legitymację do przewodzenia partii. Wydaje się, że PiS tylko pozornie jest partią jednolitą i całkowicie podporządkowaną koncepcjom prezesa. O wewnętrznych walkach frakcyjnych słychać coraz więcej. Adam Bielan z Michałem Kamińskim to jedna frakcja mająca silne wpływy, także u prezesa, i ona u początków tworzenia list miała przewagę. Zbigniew Ziobro, Jacek Kurski to frakcja inna. Każda z nich gromadzi młodych, noszących buławy marszałkowskie w plecakach, którym obecność w PE, także poprzez dostęp do pieniędzy większych niż nasze poselskie diety, daje szansę tworzenia swojego dworu i swoich wasali, pomocnych w walce o przyszłe przywództwo.

Te ośrodki starły się przy okazji tworzenia list i nie ulega wątpliwości, że prezes musiał ulec otwierając listy dla kilku posłów. A gdy już zrobił wyjątek, usunął zaporę i lawina runęła, to musiał pojawić się bałagan. Jaki był bowiem sens wykluczania w Poznaniu eurodeputowanego Marcina Libickiego, skoro kwestie lustracyjne od czasu przypadku Zyty Gilowskiej traktowane są w PiS instrumentalnie, wedle uznania? Jaki jest sens wstawiania na jedną listę w Warszawie Elżbiety Jakubiak i Pawła Poncyliusza, którzy konkurują o start w wyborach o prezydenturę w stolicy i dodawanie im jeszcze Arkadiusza Mularczyka, korzystającego ze wsparcia popularnego Ziobry? Czego sprawdzianem ma być taka lista? Oczywiście można uznać, że jest ona odpowiedzią na strategię PO, która wystawia Danutę Hübner, ale też konserwatystę Pawła Zalewskiego. Jednak nagłość podejmowania decyzji świadczy o pisaniu scenariuszy z dnia na dzień. Tym bardziej że po raz pierwszy od dłuższego czasu pojawiło się zagrożenie na prawej flance.

Po skasowaniu LPR PiS stało się jedyną formacją prawicową, zbierającą także elektorat katolicko-narodowy i mającą wsparcie ojca Tadeusza Rydzyka. Tymczasem, także na skutek utraty przez PiS wpływów w mediach publicznych, pojawiła się partia Libertas, listy w wyborach zarejestrowało też Przymierze Prawicy Marka Jurka, a Kaczyński musiał pod presją utraty poparcia udzielić gościny kandydatkom ojca Rydzyka, nie mając żadnej gwarancji jego i ich lojalności.

Nawet jeżeli ugrupowania takie jak Libertas sukcesu nie odniosą, to przy zapowiadającej się wyjątkowo niskiej frekwencji mogą uzyskać wyniki lepsze od sondażowych i ileś cennych głosów PiS zabiorą. Warto pamiętać o lekcji z poprzednich wyborów europejskich, gdy drugie miejsce zajęła LPR.

Odgrzewana retoryka

Przedwyborcza taktyka PiS od lutowego kongresu przypomina więc pokonywanie, zarówno przez samą partię, jak i współgrającego z nią prezydenta, kolejnych zakrętów, często z szybkością przyprawiającą o zawrót głowy. Miało być przecież nowe przesłanie, było nawet wezwanie do zakończenia politycznej wojny, pojawiły się trzy panie ekspertki mające przekonać wyborcę, że PiS ma program i to program na kryzys. Ale kryzys nie nadchodził z taką szybkością, jak się spodziewano, a notowania partii nie rosły, powrócił więc czas wojowników. W pierwszym szeregu znów stanęła czołówka ciężkozbrojnych.

Ten model w przeszłości sprawdzał się jako tako, a panie ekspertki okazały się eksperymentem sondażowo mało udanym. Być może lepiej pójdzie z Zytą Gilowską, przywołaną na pomoc, by pognębić Platformę i wykazać, że rząd nic nie robi, nie nowelizuje budżetu i jest wobec kryzysu bezradny? Za ciężkozbrojnymi pojawiły się telewizyjne spoty wymierzone w PO. Sięgnięto po tradycyjną, znaną z kampanii przed wyborami parlamentarnymi retorykę - przekręty, kolesie, Tusk uległy wobec Niemców. Tę retorykę ożywiał sam prezes w niezliczonych wywiadach i rozgrzewający się na kampanijnych wiecach, gdzie coraz śmielej zagarnia już całe dziedzictwo Solidarności. A także pan prezydent, który jednego dnia był szafarzem narodowej zgody, by następnego dawać bardzo wyraźnie do zrozumienia, że jedyny patriotyczny rząd usunęła współczesna targowica, broniąca swoich przywilejów.

W ten scenariusz wpisuje się podgrzewanie solidarnościowych protestów i manifestacji. „Solidarność, Solidarność!" - skanduje się na pisowskich wiecach, co wielu może się wydać kuriozalne, ale co będzie kształtować zachowania części wyborców i to nie tylko twardego elektoratu PiS. To jest przecież walka nie tylko o własny wynik, ale także, a obecnie może przede wszystkim, o obniżenie wyniku PO. I wydaje się, że po raz pierwszy inicjatywę przejmuje PiS.

Jeżeli partii Jarosława i Lecha Kaczyńskich uda się na trzy dni przed eurowyborami zagospodarować po swojemu 4 czerwca, Platforma może mieć problem. Cóż, doszło do tego, że w 20-lecie wielkiej historycznej zmiany karty rozdaje związkowiec Guzikiewicz. Żałosne to i absurdalne.

Polityka 20.2009 (2705) z dnia 16.05.2009; Kraj; s. 14
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną