Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Puste krzesła

Debata premiera ze związkowcami, a w tle puste krzesła na dziedzińcu trójmiejskiej Politechniki   Fot. Łukasz Ostalski/ REPORTER Debata premiera ze związkowcami, a w tle puste krzesła na dziedzińcu trójmiejskiej Politechniki Fot. Łukasz Ostalski/ REPORTER
W sporze premiera ze stoczniowcami losy tego przedsiębiorstwa nie są już najważniejsze. Chodzi o coś innego i znacznie poważniejszego. O relacje między robotnikami a rządem, lub szerzej: miedzy słabszą częścią społeczeństwa, a władzą.

Rozumiem rozczarowanie premiera nieobecnością przedstawicieli OPZZ i Solidarności na długo zapowiadanej debacie. Ale myślę, że rząd nie powinien poprzestać na poczuciu krzywdy. Powinien zadać sobie pytanie, co się stało z dialogiem społecznym, że nawet w sprawie tak prostej, jak forma rozmowy z rozgoryczonymi obywatelami władza czuje się w obowiązku dyktować warunki. A może warto też postawić pytanie, czy premier, który co tydzień bywa przecież w Trójmieście, przez wiele miesięcy nie mógł przy okazji rodzinnych weekendów odwiedzić znajomych działaczy ze Stoczni. I nie chodzi tu tylko o Stocznię.

W sporze o debatę premiera ze stoczniowcami, najważniejsze nie są już teraz zasługi i winy związane z losami stoczni jako przedsiębiorstwa. Chodzi o coś trochę innego i znacznie poważniejszego. O relacje między robotnikami a rządem, lub szerzej: miedzy słabszą częścią społeczeństwa, a władzą. Myślę, że od dwudziestu lat mamy tu nawarstwiający się problem, którego ofiarą padł teraz rząd Tuska, a który przez dwie dekady zmiatał ze sceny kolejne formacje polityczne.

Jeżeli po kolejnych rządzących formacjach w życiu publicznym zostawała zwykle ledwie sucha plama, to przecież nie dlatego, że te formacje były nieuczciwe, niekompetentne, czy gnuśne. Choć takie w istotnej mierze były. Głównym źródłem problemów była zwykle retoryka odwróconej o 180 stopni lojalności. Oprócz nielicznych wyjątków polska klasa polityczna sprawując władzę konsekwentnie reprezentuje bowiem wobec społeczeństwa zdefiniowaną przez siebie konieczność, zamiast reprezentować społeczeństwo wobec tej konieczności.

W latach 90. ministrowie spraw wewnętrznych odpowiedzialni za nasze bezpieczeństwo pracowicie tłumaczyli nam, dlaczego czujemy się coraz mniej bezpiecznie, zamiast wyjaśniać, co robią by było inaczej. Ministrowie od PGR-ów nieporównanie więcej energii poświęcali, na wyjaśnianie, dlaczego nic nie mogą zrobić, niż na robienie czegoś by sytuację poprawić. Ministrowie zdrowia ciągle coś zmieniali, ale za każdym razem tak, żebyśmy musieli akceptować coraz gorszą sytuację w przychodniach i szpitalach.

Rząd PO przejął po licznych poprzednikach postawę raczej mentora czy nauczyciela niż reprezentanta. Występując w takim charakterze premier zaproponował stoczniowcom debatę. Związkowcy by to przełknęli, gdyby mentor dał choćby miękki sygnał, że chce nie tylko wytłumaczyć konieczność czy niemożność, ale też czegoś się dowiedzieć, a może nawet nauczyć. Zamiast tego rząd postanowił nie tylko nauczyć stoczniowców na czym polega problem upadającej stoczni, ale też, jak należy o tym problemie rozmawiać. Konkretnie w jakich warunkach powinna biec ta rozmowa i kto ma brać w niej udział.

Tym razem było to dla dwóch głównych związków zbyt wiele. I prawdę mówiąc nie bardzo się im dziwię. Bo dobrze pamiętam jak strasznie nas w Solidarności drażniło, gdy w roku 1981 wicepremier Rakowski dużo lepiej niż my wiedział nie tylko jakie są konieczności, ale też jak należy o nich dyskutować. Wiem, że premier Tusk ma demokratyczny mandat, którego nie miał Rakowski. Ale wiem też, że z punktu widzenia tak zwanego prostego człowieka dystans miedzy nim a władzą nie jest dziś dużo mniejszy, więc wyobrażam sobie, że emocje mogą być w dużej mierze podobne. Zwłaszcza, gdy władza znów wie wszystko lepiej.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną