Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Elita czy świta

Rys. Mirosław Gryń Rys. Mirosław Gryń
Klapa debaty premiera z gdańskimi związkowcami pokazała w tle ważny polski problem. Problem elit i ich społecznej pozycji. Ich siły, ale też niepewności i łatwości zastraszenia.

 

Mam narastające wrażenie, że na przekór temu, co się zwykle mówi, głównym polskim problemem nie są rolnicy, związkowcy ani watażkowie w rodzaju Leppera czy Guzikiewicza. Większym jest elita. Wciąż rozczarowująca samą siebie i resztę Polaków, ale pielęgnująca poczucie misji, zagrożenia i krzywdy. Kwestionowana, otoczona niechęcią, podejrzewana o wszystko co najgorsze. A zarazem przekonana o swojej wyższości.

Polska nie jest wyjątkiem. Większość społeczeństw ma dziś problem z elitą. Z jednej strony przeorana w latach 60. i 70. kultura zakwestionowała hierarchie, zmniejszyła dystans społeczny i stała się egalitarna jak nigdy. Bill Gates chodzi przecież w mniej więcej takich samych dżinsach, słucha tej samej muzyki i musi przestrzegać tych samych ograniczeń prędkości co jego ogrodnik i profesor uniwersytetu. Zdaniem zdecydowanej większości, Gates, noblista, członkowie parlamentu czy rządu, to tacy sami ludzie jak każdy obywatel i nie powinni być traktowani inaczej. A z drugiej strony, procesy cywilizacyjne sprawiają, że rozpiętości dochodów, kompetencji, dostępu do zarobku, wiedzy, służby zdrowia, czasu wolnego, szybko się zwiększają. Rozwieranie się nożyc między kulturą (egalitarną) a cywilizacją (elitarystyczną) na nowo stawia pytanie o miejsce i rolę elity.

Paradoks polega na tym, że gdy różnice między nami rosną, ich przejawy znikają. Gdy np. zrozumienie świata staje się coraz trudniejsze i wymaga większych kompetencji, głos ekspertów cichnie, a mocy nabiera głos „zwykłego człowieka”. Nie tylko w Polsce magister prawa bez kompleksów polemizuje z uznanym profesorem, prowincjonalny dziennikarz bez zahamowań spiera się z noblistą, człowiek, który nie był za granicą i nie zna obcego języka, poucza dyplomatów i wymusza rewizję polityki zagranicznej państwa.

W dodatku zwykli ludzi uważniej słuchają innych zwykłych ludzi niż uznanych ekspertów, bo zwykli ludzie myślą jak zwykli ludzie i mówią jak zwykli ludzie. A myśli ekspertów toną w żargonie i gubią się w złożonościach. Co gorsza, eksperci się mylą i wciąż się spierają. Gdy jeden powie A, to drugi powie B. Media zaś radykalizują różnice, żeby uatrakcyjnić przekaz, albo z różnych powodów ukrywają rozbieżności, co sprawia, że błędy jednego autorytetu wydają się błędami całej widocznej elity.

Co więcej, ten kto wciąż się myli, może mieć do naszego ucha lepszy dostęp niż ten, kto zwykle ma rację, bo o obecności w mediach decyduje medialność, polityczna pozycja, charyzma, sympatia dziennikarzy, a nie kompetencja. W rezultacie walkę o uznanie eksperci muszą toczyć z aktorami czy piosenkarzami, bo coraz trudniej jest im się od nich pozytywnie odróżnić. I spora część ekspertów tę walkę przegrywa. Podobnie jak duża część maklerów co roku przegrywa z małpą, która rzucając pomarańczą dokonuje noworocznych zakupów na Wall Street.

Jeszcze gorszy los spotkał polityków. Mają teoretycznie władzę, ale nie cieszą się szacunkiem ani sympatią i coraz mniej zarabiają. Bo skoro wszyscy są w powszechnym odczuciu równi, wyborcy nie widzą powodu, by poseł czy minister zarabiał dużo więcej niż średni obywatel. Minister zarabia więc mniej niż menedżer w przedsiębiorstwie, a prezydent przez całą kadencję zarobi mniej niż dyrektor banku przez rok.

Nożyce

Wszystko to sprawia, że coraz bardziej rozchodzą się wyróżniające elitę podstawowe czynniki publicznego statusu – władza, prestiż i bogactwo. Kiedyś władca miał najwięcej pieniędzy, władzy i poważania, a najmniej wszystkiego miał niewolnik lub chłop pańszczyźniany. Dziś profesor, lekarz, nauczyciel wciąż cieszą się względnym prestiżem, ale nie mają pieniędzy ani władzy. Pieniądze mają głównie biznesmeni, ale ich prestiż i udział we władzy (przynajmniej formalnie) zdecydowanie odstaje od zamożności. A politycy mają władzę i niewiele więcej (jeżeli nie kradną).

Natura nie znosi nierównowagi. W miarę rozwierania się nożyc elity prestiżu, władzy i pieniądza coraz intensywniej walczą więc o zrównoważenie czynników statusu. Komu społeczeństwo daje władzę lub prestiż, ten na różne sposoby walczy o pieniądze. Kto ma pieniądze, ten kupuje prestiż oraz władzę. Im nożyce szybciej się rozwierają i im są szerzej rozwarte, tym równoważenie czynników statusu bardziej wpływa na relacje między różnymi środowiskami elity, tym silniejsze są bodźce korupcyjne i większa różnego rodzaju korupcja. A ta nierównowaga wciąż rośnie.

W praktyce sprawia to, że środowiska elitarne są w coraz większym stopniu zorientowane na siebie nawzajem. Bo tylko między elitami równoważenie odbywa się stosunkowo łatwo. Politycy mogliby przekonać społeczeństwo, że należą im się wyższe pensje czy emerytury. Ale łatwiej jest ku uciesze gawiedzi ograniczać płace urzędników czy posłów, a pieniądze – tak czy inaczej – brać od tych, którzy je mają. Bogacze mogliby przekonać wyborców, by zaakceptowali ich potrzeby albo interesy, ale prościej jest cicho dogadać się z politykami. Profesorowie zaś łatwiej osiągną swoje cele lobbując urzędników albo zabiegając o wsparcie biznesu, niż przekonując zwykłych obywateli, by domagali się większych wydatków na naukę.

Hipokryzja

Na narastające napięcia globalne nakłada się polska specyfika. Zderzają się dwie coraz bardziej konfliktowe koncepcje elity.

Ona sama hołubi swoją elitarną pozycję, ale w zdecydowanej większości nie uważa, by elitarność pociągała za sobą obowiązek wyrzeczeń, samoograniczeń, poczucia odpowiedzialności za interes publiczny. Bez względu na koniunkturę kilka najdroższych warszawskich restauracji od lat żyje z rachunków opłacanych rządowymi kartami albo wystawianymi na rząd fakturami. Ale problem nie dotyczy tylko elit politycznych. Także większość elity prestiżu uważa, że skoro wszyscy się teraz dorabiają, to nie ma powodu narzucać sobie ograniczeń. Na żeromszczyznę raczej nie ma wśród elit pogody. Najwyżej na hipokryzję.

Ci, którzy elicie przyglądają się z zewnątrz, uważają z kolei, że ma ona poważne społeczne obowiązki, a żadne przywileje się jej nie należą. Przeciwnie. Opinia publiczna oczekuje, że elita władzy i prestiżu będzie pracowała ku chwale ojczyzny, a przedsiębiorcy wszystkie dochody przeznaczą na inwestycje. Większość z nas się oburza, że politycy szukają dodatkowych dochodów, nauczyciele dorabiają korepetycjami, lekarze i profesorowie biegają z pracy do pracy. Ale nie domagamy się zwiększenia urzędniczych, nauczycielskich, lekarskich czy profesorskich pensji. Jesteśmy poruszeni słysząc, że nauczyciel przyjął mikser od klasy, ale nie stawiamy pytania, czy wychowawca ich dzieci nie powinien móc kupić miksera z własnej pensji. Podobnie jak mało kto czuje chyba wdzięczność dla znanych adwokatów, bankowców czy ekonomistów, którzy obejmując urzędy rezygnują z lwiej części wcześniejszych dochodów. Powszechnie złe zdanie o elicie sprawia, że zamiast wdzięczności żywimy przekonanie, iż skoro ktoś przyjął urząd, widać mu się to opłaca.

Elity to napięcie czują. Z jednej więc strony nawzajem się oskarżają o rozrzutność i chciwość, a z drugiej robią co w ich mocy, by mieć coś dla siebie i dobrze to zamaskować. Od lat żaden rząd nie ma odwagi kupić vipowskich samolotów lub podnieść płac urzędników, bo to zostałoby zauważone i napiętnowane. Ale gdy jest nadzieja, że to się nie wyda lub przejdzie bez echa, obok niskich płac urzędnicy dostają hojnie dzielone nagrody i bonusy, wynajęcie Boeinga przestaje być problemem, kilkudziesięcioosobowa delegacja do egzotycznego kraju nie jest zbyt kosztowna. A biznesmeni postanowili konsumować swoje dochody za granicą, aby rodaków nie kłuć w oczy.

Co miało pozostać niezauważone, często się jednak wydaje i napędza nieufność wobec elit oraz ich poczucie osaczenia. W rezultacie z kadencji na kadencję w Polsce umacnia się mentalność kolonialna. Elity czują się jak otoczeni przez morze barbarzyńców obrońcy Graala rozumu i wartości. A społeczeństwo ma narastające poczucie, że elity na nim pasożytują, eksploatują je i wyzyskują.

PiS wiedział, co robi, rozpętując nagonkę przeciw wykształciuchom, łże-elitom, układom (tworzonym przez elity). Ale nie był pierwszy ani ostatni. Większość elity politycznej od dawna zachowuje się tak, jakby nienawidziła sama siebie, bo wchodząc w strategiczny alians z tabloidami uparcie dąży do samozniszczenia. Od lat sukces wyborczy w Polsce odnoszą partie budujące pozycję nie na pozytywnych programach, a na szerzeniu wrogości wobec elit. Frazy braci Kaczyńskich czy Andrzeja Leppera mamy jeszcze w uszach. Co w pierwszej kampanii prezydenckiej Wałęsa opowiadał o spisku elit, też się na ogół pamięta. Ale PO, która wybawiła nas spod władzy najbardziej antyelitarnych rządów, jeszcze kilka lat temu tak bardzo gardziła klasą polityczną, że nie chciała się zarejestrować jako partia i udawała antyelitarny ruch obywateli, a Donald Tusk powtarzał, że politycy to klasa próżniacza.

Sarmaci

Wygląda więc na to, że w polskiej podświadomości przetrwał podział ról ze schyłkowego okresu I RP. Większość szlachty puszyła się wówczas, wywyższała i trwała przy monopolu władzy, ale nie chciała płacić podatków ani bronić państwa. Nieszlachecka większość uważała zaś pretensje szlachty za rodzaj uzurpacji, ale przeważnie nie czuła zobowiązań sięgających poza własną zagrodę czy warsztat. W oddzieleniu elity od reszty społeczeństwa murem zbudowanym z poczucia wyższości i obcości pomagała legenda, że szlachta (inaczej niż słowiańscy chłopi) wywodziła się od Sarmatów.

Przedrozbiorowy podział w dużym stopniu odtworzył się w III RP. Oddaje go nie tylko słynne „spieprzaj dziadu” Lecha Kaczyńskiego i fraza posła Jacka Kurskiego: „ciemny lud to kupi”, ale też zdanie Donalda Tuska, że nie będzie „premierem na telefon dla działaczy związkowych” i nieustannie towarzyszący reformom lęk przed Samoobroną, demonstracjami górników, strajkami i zadymami jako zapowiedzią możliwej powtórki z rabacji Jakuba Szeli.

W rezultacie elity zajmują się sobą, z niepokojem i nieufnością obserwując otaczające je morze niechętnie usposobionej ludności. A ludność tylko czyha na potknięcia elity, piętnuje ją i upokarza. Przypadek Wałęsy i Tuska dobrze to pokazuje. Wałęsa nie może pojawić się w Stoczni nie dlatego, że jest oskarżany o agenturalny epizod, że zbliżył się do PO, że wszedł w konflikt z PiS czy z Rydzykiem. Korzeniem problemu jest to, że zostając prezydentem stał się półsarmatą. I to stał się podwójnie. W oczach niedawnych zwolenników i też w swoich własnych. To przecież Wałęsa zapoczątkował w III RP tradycję chowania się władzy za kordonem ochrony. Będąc elitą dla siebie i dla zwykłych ludzi, nigdy jednak nie stał się członkiem elit z ich punktu widzenia. Sarmaci nigdy go nie uznali za swego. Mogli się z nim co najwyżej sprzymierzać.

W jakimś sensie Wałęsa sam jest sobie winien, bo idąc do prezydentury szczuł przeciw Sarmatom nie zdając sobie sprawy, że w oczach zwykłych ludzi niebawem sam nim będzie. Antyelitarny populizm był w okresie w transformacyjnego szoku zbyt poręcznym narzędziem, żeby mu się oprzeć. Poza obozem premiera Mazowieckiego używali go wszyscy.

Problem Tuska i nieudanej debaty jest w istocie podobny. Chodziło przecież o dialog lidera Sarmatów z grupą barbarzyńców lub – patrząc z drugiej strony – kolonizatora ze skolonizowanymi. Dla obu stron było to ryzykowne i trudne, więc od początku obie podświadomie demonstrowały obcość. Tusk zapowiedział, że z Guzikiewiczem spotka się bez obstawy. Jak Achilles idący na spotkanie z Hektorem. Guzikiewicz nalegał zaś, by pojedynek odbył się na oczach kolonizowanego plemienia, bo bał się zarzutu, iż brata się z obcym. Obie strony widziały tu pojedynek pomiędzy liderami nieprzyjaznych plemion, a żadna nie dawała poznać, że szuka lub oczekuje dialogu między pełniącymi rozmaite funkcje obywatelami mającymi rozwiązać jakiś wspólny problem. Kluczem do sytuacji było demonstrowane z obu stron poczucie obcości, a nie wspólne poszukiwanie rozwiązań. W tym sensie puste krzesła były raczej naturalnym skutkiem sytuacji niż czyjąś porażką.

Odwzajemnienie

To wszystko wyjaśnia chyba nie tylko dzisiejszą sytuację Lecha Wałęsy, ale też innych byłych prezydentów: Wojciecha Jaruzelskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego, a wkrótce zapewne też Lecha Kaczyńskiego.

Wałęsa ma rację, że 3 tys. pensji dla człowieka, któremu niedawno powierzyliśmy los Polski, to kwota wstydliwa. Przy takiej pensji nie ma nic dziwnego w tym, że Wałęsę i Kwaśniewskiego trudno jest zastać w Polsce, bo wciąż podróżują za chlebem. Ale z drugiej strony trudno też się dziwić, że kolejnym elitom brakowało odwagi, by zaproponować wyższe wynagrodzenie dla byłych prezydentów. Bo w świecie emocji większości społeczeństwa były prezydent to upadły Sarmata. Obcy, o którego nie ma powodu się troszczyć, a tym bardziej trwonić na niego pieniędzy. Nawet jeżeli ktoś lubi Wałęsę i chętnie dałby mu więcej, to wizja, w której z przywileju mieliby korzystać inni upadli Sarmaci, popycha do oszczędności.

Ale problem nie kończy się na byłych prezydentach. To smutne, gdy byli premierzy, od których niedawno zależał los nas wszystkich, przyjmują podrzędne zagraniczne posady albo klepią emerycką biedę. W szanującym się kraju najwyżsi urzędnicy po odejściu z urzędu powinni mieć zapewnione dożywotnie prawo dostatniego życia. Ale to powinien być rodzaj kontraktu, który by nam z kolei dał szansę uniknięcia takich niespodzianek, jak usługi Wałęsy na rzecz Libertasu albo niejasna rola Marcinkiewicza na bankowej posadzie. Kto chciałby z takiej możliwości skorzystać, powinien być funkcjonariuszem publicznym pozostającym w specjalnej dyspozycji marszałka Senatu lub Sejmu i dodatkowe zajęcia przyjmować tylko za ich zgodą.

Powierzenie komuś odpowiedzialności za nasz los rodzi po obu stronach odpowiedzialność i zobowiązanie. Lekarz powinien leczyć nas z najwyższą troską, ale w zamian my powinniśmy się troszczyć, co on włoży do garnka. Urzędnik powinien służyć interesom ogółu, ale w zamian ogół powinien zadbać o jego interes.

Polska elita powinna wreszcie sobie i innym wytłumaczyć, że nie jest ani klasą próżniaczą czy patologiczną naroślą na zdrowym ciele narodu, ani lepszą częścią społeczeństwa otoczoną przez morze ciemnoty czy klasą wybraną. Bo jest z tej samej krwi i kości co inni Polacy. Powinna więc być traktowana proporcjonalnie do oczekiwań oraz obowiązków, które inni na nią nakładają. I czas też chyba, żeby inni zaczęli ją traktować jako funkcjonalną część społeczeństwa, która zasługuje z grubsza na tyle, ile daje, i od której nie można oczekiwać radykalnie więcej, niż się jej oferuje. W pieniądzach, dobrej władzy, prestiżu. Bez odwzajemniania nigdy nie stworzymy względnej równowagi między atrybutami pozycji społecznej, a bez tej równowagi nigdy nie będziemy mieli elity, społeczeństwa i państwa, jakich byśmy chcieli.


Polska elita - problem Polski? Wypowiedz się na forum!


Polityka 22.2009 (2707) z dnia 30.05.2009; Kraj; s. 26
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną