Po pierwsze, to sam Jarosław Kaczyński jest twórcą genialnej formuły: jeśli to prawda, to wszystkie dowody zostały na pewno zniszczone. Zastosujmy ją do ostatnich przypadków – jeśli były nielegalne podsłuchy, na pewno nie da się dzisiaj tego udowodnić; jeśli było korumpowanie i naciski w telewizji publicznej za rządów PiS, to marny ślad po tym nie pozostał, podobnie jak po innych ewentualnych przestępstwach minionej rządzącej formacji.
I po drugie: niewykluczone, że żadnych przestępstw w rozumieniu kodeksu karnego ludzie PiS nie popełnili. Nie jest karalna narada u premiera, gdzie omawia się sposób aresztowania Barbary Blidy, nie podlega kodeksowi fakt korzystania ze służbowego komputera ministra sprawiedliwości przez redaktorkę programów informacyjnych publicznej telewizji. Żadna kara nie grozi za wysłanie za wicepremierem własnego rządu służb specjalnych od pierwszego dnia urzędowania koalicyjnego kolegi. To natomiast, co PiS może w sądzie przegrać, przegrywa, o czym świadczą liczne niekorzystne wyroki za kłamstwa w spotach reklamowych czy grzywna dla Zbigniewa Ziobry za insynuacje pod adresem doktora G.
Politycy PiS być może nie łamali litery prawa, ale też nie szanowali demokratycznego obyczaju, lekceważyli procedury, Trybunał Konstytucyjny. Skarżyli się na tzw. imposybilizm, jeśli prawo nie pozwalało na wprowadzanie porządku zapisanego w partyjnym programie. Najistotniejsza krytyka IV RP i PiS nie zakładała istnienia zbrodni, które – wykryte – doprowadzą polityków tego ugrupowania na ławy oskarżonych. To, co groziło najbardziej, to popsucie ustroju, wprowadzenie systemu, który teoretycznie demokratyczny, byłby w istocie oparty na woluntaryzmie, braku tolerancji i poszanowania praw jednostki. Za to raczej nie idzie się do więzienia. Ale w odstawkę tak.