Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Zasadniczy kłopot

Zasadniczy kłopot. Co warto zmienić w konstytucji?

Oryginalny egzemplarz Konstytucji 3 Maja Oryginalny egzemplarz Konstytucji 3 Maja Wikipedia
Na temat zmian w konstytucji jąkamy się już od 10 lat. Zaczynamy mówić, gdy pojawia się doraźny polityczny kłopot, zacinamy się, gdy na chwilę kłopot zostanie zażegnany.

Od 1997 r. dokonano zaledwie dwóch zmian w ustawie zasadniczej, z których jedna - dotycząca europejskiego nakazu aresztowania - była niezbędna ze względu na przystąpienie do Unii Europejskiej. Druga - dotycząca zakazu kandydowania w wyborach osób skazanych - zupełnie zbędna, chaotyczna, podyktowana populistycznym hasłem, że przestępcy nie mogą kandydować do parlamentu. W ten sposób wypychano z Sejmu Andrzeja Leppera, mimo że wcześniej dokonali tego wyborcy.

Obok zmian w samym tekście ustawy zasadniczej mamy jedno istotne orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w kwestii sporu kompetencyjnego między prezydentem a premierem o politykę zagraniczną - kto reprezentuje stanowisko Polski na szczytach UE. Orzeczenie zostało wywołane, po słynnych bitwach o krzesła i samoloty, bardziej charakterem i ambicjami niż niejasnością materii konstytucyjnej. Niemniej Trybunał uznał, że jest to spór kompetencyjny i w efekcie - prosto rzecz ujmując - wystawił prezydentowi bilet lotniczy, z którego może korzystać, kiedy chce, jednocześnie zasznurowując mu usta i ograniczając go do prezentowania stanowiska rządu. Dla konstytucjonalistów rzecz była od początku jasna, ale dobrze, że TK ostatecznie ten problem rozstrzygnął, gdyż praktyczne znaczenie werdyktu już widać. Lech Kaczyński wyraźnie osłabł w woli prowadzenia autonomicznej polityki zagranicznej, co oczywiście wiązać można również z fiaskami kolejnych jego projektów.

Żadnej innej zapowiedzi zmian nie zrealizowano. Co więcej, gdy ktoś się bardziej systematycznie za taką pracę wziął, ruszały podejrzenia, jaki ma w tym interes, w czyim imieniu przemawia, jakie zamówienie polityczne realizuje. Kto za tym stoi, premier czy może prezydent. Taki los spotkał na przykład trzech byłych prezesów Trybunału Konstytucyjnego.

Niby-debata

Mamy też zamulanie debaty propozycjami bez sensu. Swego czasu premier Tusk, pod wpływem emocji i nie bardzo wiedząc, czy rzecz można w ogóle prawnie zapisać, zapowiedział coś w rodzaju chemicznej kastracji pedofilów. PiS natychmiast przelicytował, że kastrację pedofilów trzeba wpisać do konstytucji, a oprócz tego ograniczenie dostępu do funkcji publicznych byłym funkcjonariuszom SB, otwarcie archiwów IPN, otwarcie zawodów prawniczych, ograniczenie władzy sądowniczej.

Tak więc konstytucja miałaby w istocie stać się programem wyborczym PiS, a może wręcz zapisano by w niej ustanowienie IV RP, aby wreszcie rzecz się, przynajmniej na papierze, dokonała. Konstytucja jako program wyborczy była też pomysłem Polski XXI, gdy wydawało się, że ten ruch ma przed sobą przyszłość. Rafał Dutkiewicz jako pierwszy postulat, z którym miał zamiar ubiegać się o prezydenturę, zapowiadał nową konstytucję, nie przedstawił jednak jej założeń.

Nad projektem konstytucji pracuje natomiast zespół u rzecznika praw obywatelskich, który przedstawił wariantowe propozycje ustrojowe - od systemu prezydenckiego, gdzie głowa państwa stoi na czele rządu, po parlamentarno-gabinetowy, ze zmniejszoną do 300 liczbą posłów i prawem do wydawania dekretów przez Radę Ministrów między posiedzeniami Sejmu. To dobry krok, przynajmniej jest szansa na poważniejszą niż dotychczas rozmowę.

Z dyskusją o problemach konstytucyjnych jesteśmy bowiem praktycznie na początku drogi, mimo że od 1997 r. tak wiele się wokół nas zmieniło. Prawnicy od dawna zresztą słusznie uważali, że po przystąpieniu do Unii Europejskiej ustawa zasadnicza będzie musiała zostać zmieniona. Żadne ugrupowanie nie ma dziś jednak własnego projektu konstytucji, co najwyżej luźne pomysły. PSL chciałby np. ożywić Trybunał Stanu, który jest w istocie ciałem martwym i Sejm już nawet nie zajmuje się wnioskami o postawienie kogoś przed nim. Być może słusznie, zważywszy że w TS zapadł dotychczas jeden wyrok: w tak zwanej aferze alkoholowej, której nikt już prawie nie pamięta. Próbowano się znęcać nad kolejnym ministrem skarbu - Emilem Wąsaczem, ale sprawa gdzieś szczęśliwie zawisła, gdyż Sejm nie może wybrać swojego przedstawiciela, co jest przejawem pewnego realizmu.

Taki stan powoduje jednak, że odpowiedzialność konstytucyjna stała się fikcją. Postulat Platformy, aby poszerzyć liczbę instytucji, których szefowie odpowiadaliby konstytucyjnie (m.in. o szefa IPN, szefów służb specjalnych, rzecznika praw dziecka), w tej sytuacji jawi się jako dość absurdalny.

Forsowanie prezydenta

Na tle tej chaotycznej niby-debaty cieszą propozycje konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość. Zainicjowane przez byłych prezesów Trybunału Konstytucyjnego, Andrzeja Zolla, Marka Safjana i Jerzego Stępnia, są pierwszymi zwartymi i przemyślanymi, choć mają zakres ograniczony. Koncentrują się w zasadzie na kwestiach ustrojowych, podziału kompetencji między rząd i prezydenta, przesuwając punkt ciężkości na rząd i większość parlamentarną. Porządkują też relacje między prezydentem i rządem oraz dodają premierowi niektóre kompetencje. Gdyby te propozycje przyjąć, nieco bardziej przesunęlibyśmy się w stronę systemu kanclerskiego, który przez wiele lat wydawał się polskiej klasie politycznej optymalny.

Sytuacja zmieniła się dopiero, gdy prezydentem został Lech Kaczyński i PiS wrócił do forsowania ustroju bardziej prezydenckiego (pierwsze projekty Porozumienia Centrum, gdy jeszcze miano nadzieję na opanowanie Lecha Wałęsy, też były prezydenckie).

Kwestią budzącą najwięcej emocji jest siła prezydenckiego weta jako instrumentu politycznego. Czy to ma być broń w istocie atomowa, paraliżująca politykę rządu, czego nazbyt liczne dowody mamy obecnie, ale również z przeszłości, gdy Aleksander Kwaśniewski unicestwił reformę podatkową Leszka Balcerowicza. Czy też praktyczną rolą weta byłoby danie rządzącym czasu na dodatkowy namysł nad propozycjami, ze wskazaniem ich słabości lub punktów wątpliwych, aby potem już większością bezwzględną, a więc w rezultacie głosami większości rządzącej, móc je przyjąć lub odrzucić.

Dziś, przy obecnym systemie politycznym, kiedy nikt nie jest w stanie zgromadzić większości trzech piątych do oddalenia weta bez międzypartyjnych układów, dokonywanych zazwyczaj kosztem merytorycznej zawartości, prezydenckie weto jest w istocie czymś na kształt liberum veto: nie pozwalam, bo nie pozwalam. Takie są motywacje obecnego prezydenta, merytorycznie na ogół słabo uzasadniane, a wynikające z jego i PiS poglądów. I nie chodzi tu o takie ustawy jak medialna, która generalnie powinna być przedmiotem międzypartyjnego porozumienia (podobnie jak ordynacje wyborcze, ustawa o finansowaniu partii), ale o to, co dotyka sfery gospodarczej i społecznej, a za co rząd ponosi konstytucyjną odpowiedzialność.

Bezużyteczność Trybunału Stanu wynika w jakiejś mierze właśnie z owego rozmywania się odpowiedzialności za prowadzoną politykę. Jak tu kogoś stawiać przed Trybunałem, kiedy jego działalność jest efektem tylu kompromisów i okoliczności, że samo złamanie ustawy staje się iluzoryczne?

Prostowanie systemu

Prezydentowi pozostaje bardzo ważna droga kwestionowania ustaw, mieszcząca się w jego zasadniczej funkcji strażnika konstytucji, czyli przesłanie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego, co jest hamulcem, ale wymaga poważnego, merytorycznego uzasadnienia. Prezydenci z tej drogi korzystali, a Lech Kaczyński korzysta z niej bardzo często, czasem wręcz traktując TK jak zamrażarkę dla niewygodnych ustaw. To już jednak jego prawo i nikt prezydentowi nie może go odmówić.

DiP proponuje także zmiany w procedurze ratyfikacyjnej. To, oczywiście, wynik najnowszych doświadczeń, zwłaszcza perypetii z ratyfikacją traktatu z Lizbony, który prezydent trzyma w szufladzie, czekając, co powiedzą Irlandczycy. To istne kuriozum, tym większe, że upoważnienie do ratyfikacji zostało uchwalone konstytucyjną większością głosów. A więc poparte również przez opozycję. Według DiP, wszystko, co mógłby prezydent w sprawie ratyfikacji tego typu umowy międzynarodowej, to skierowanie jej do Trybunału Konstytucyjnego.

Inne kwestie nie mają już takiej wagi politycznej, ale są istotne. Na czym polega dziś cywilna kontrola nad armią, sprawowana przecież także przez rząd? Praktycznie premier nie ma żadnych instrumentów oddziaływania na politykę kadrową, gdyż większość prerogatyw zastrzeżona jest dla prezydenta. W tej sprawie logiczna wydaje się propozycja, aby prezydent jako zwierzchnik sił zbrojnych mianował szefa Sztabu Generalnego i dowódców poszczególnych rodzajów sił zbrojnych, ale na wniosek premiera, co pozwoliłoby zachowywać równy dystans do poszczególnych sił politycznych.

Pozornie kosmetyczną zmianą jest sprowadzenie do symbolicznej roli prezydenta przy powoływaniu na stanowiska sędziowskie. To też wynika z ostatnich doświadczeń, kiedy to Lech Kaczyński dokonuje weryfikacji i bez uzasadnienia jednych - wskazanych przez Krajową Radę Sądownictwa - mianuje, innych nie. Ma ona jednak swoją wagę, gdyż właśnie owa tajemna weryfikacja, niezakończona żadną jawną opinią, może naruszać sędziowską niezawisłość.

Zupełną zaś oczywistością jest wykreślenie z konstytucji Rady Bezpieczeństwa Narodowego, jako doradczego organu prezydenta. To jest ciało martwe. RBN sięgnęła już dna kompromitacji jako idea poważnego organu doradczego. Prezydent może powoływać dowolne zespoły doradcze, ale nie ma żadnego powodu, by jeden z nich miał aż konstytucyjne umocowanie.

Pojawia się też zasadnicze pytanie: czy w przyszłości nie powinno się odejść od powszechnych wyborów prezydenckich. Zadają je zresztą autorzy tych propozycji. Znalazły się one w naszej konstytucji nie jako przemyślane zwieńczenie budowy ustroju RP, ale jako pomysł doraźny, sposób na wybranie Tadeusza Mazowieckiego na prezydenta, co świadczy zresztą o wielkiej naiwności inicjatorów przedsięwzięcia z dawnego Ruchu Obywatelskiego-Akcji Demokratycznej.

I tak zostało. Skutek jest taki, że mamy system mieszany, który raz się sprawdza, a raz nie. Wypadałoby kiedyś rzecz naprostować. Dziś, oczywiście, nie ma do tego klimatu, nie ma poważnej rozmowy i nie ma tego, co nazywamy momentem konstytucyjnym, że oto większość klasy politycznej dojrzewa do zmian i widzi wyraźnie ich konieczność. Kiedy taki moment nastąpi, nikt nie wie. Może w tej materii licytację czas zacząć: od propozycji do propozycji, od słowa do słowa.

Polityka 37.2009 (2722) z dnia 12.09.2009; Kraj; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Zasadniczy kłopot"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną