Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Politycy w zakrystii

Relacje państwo - Kościół w III RP

Sala obrad Sejmu Sala obrad Sejmu Jarosław Stachowicz / Forum
Przez 20 lat wolnej Polski Kościół katolicki osiągnął wszystko, co zamierzał, choć nie tyle w sferze duchowej, co politycznej. To politycy dali Kościołowi siłę, która teraz w nich samych budzi respekt. I zniechęca do rozpoczęcia debat, jakie kiedyś przedwcześnie zamknęli.
Wieża Kościoła Mariackiego w Krakowiesoylentgreen23/Flickr CC by SA Wieża Kościoła Mariackiego w Krakowie

Na początku tego roku szkolnego, w jednej ze szkół podstawowych w Warszawie, rodzice zauważyli, że w planie lekcji pierwszej klasy przybyło godzin religii, a ubyło wychowania fizycznego. Wielce oburzeni i gotowi do walki poszli na wywiadówkę, a tam zastali księdza katechetę. Pytanie, na jakie było ich w tej sytuacji stać, było nagle ciche i brzmiało: czy nie można by dodać trochę lekcji wuefu? I to jest typowa, skupiona jak w soczewce, polska rozmowa o roli Kościoła w naszym życiu publicznym.

Kto z rodziców chce, by mu zapamiętano, że miał coś przeciw Kościołowi, kto nie boi się, że na końcu to dziecko może zapłacić karę negatywnej stygmatyzacji, kto wreszcie ma w sobie odwagę i gotowość, by toczyć na wywiadówce dla pierwszoroczniaków dysputę zasadniczą, której unikają wszyscy, od polityków rozpoczynając? Nikt zresztą nie upomina się o to, by w ogóle na te lekcje religii zaglądać i poddawać je jakiejkolwiek dyskusji. Kłócono się, co prawda, o umieszczanie na świadectwie szkolnym stopni z religii i nadanie jej statusu przedmiotu maturalnego, ale już nie o to, za co te stopnie miały być przyznawane.

To Kościół decyduje o programie szkolnym i o tym, kto naucza. Państwo nic do tego nie ma, choć świadectwa są państwowe, z orłem. Trudno tu w ogóle udawać, że mamy do czynienia z jakąkolwiek zasadą neutralności światopoglądowej państwa. To symbol bezradności.

Tak zwany kompromis

Grzech jest, można powiedzieć, pierworodny, bo powstał u zarania III RP, gdy rząd Mazowieckiego w 1990 r. na mocy tylko instrukcji ministra edukacji narodowej (czyli metodą – od zakrystii) wprowadził religię do szkół. Następnie Trybunał Konstytucyjny oddalił skargi dwóch kolejnych rzeczników praw obywatelskich, prof. prof. Ewy Łętowskiej i Tadeusza Zielińskiego, którzy protestowali przeciwko łamaniu przez tę instrukcję i idące za nią rozporządzenia reguł demokratycznych.

Dopiero w kwietniu 1992 r. zostało wydane rozporządzenie „w sprawie warunków i sposobu organizowania nauki religii w publicznych przedszkolach i szkołach”. Wreszcie konstytucja z 1997 r. potwierdziła obecność religii w szkole i nikt już nie protestował, zwłaszcza że politycy wszystkich właściwie formacji przyczynili się do zawarcia tego tak zwanego kompromisu z Kościołem. Bo wszelkie ustępstwa i przywileje dla Kościoła, ideologiczne i te bardziej przyziemne (celne, podatkowe, dotyczące zwrotu majątków, dotacji itp.), rychło zaczęto nazywać kompromisem.

Każdy, kto kwestionował „kompromisowe” ustawy, był traktowany jak niebezpieczny radykał, który zajmuje się tematami zastępczymi i podnosi rękę na z takim trudem wypracowane porozumienie. A porozumienia wyglądały na ogół tak, że Kościół postulował, a politycy się zgadzali.

Jeszcze za życia Jana Pawła II Kościół w Polsce osiągnął właściwie wszystko, co chciał, tak prawnie (w 1993 r. podpisano konkordat, ratyfikowany przez Sejm w 1998 r.), ideologicznie, światopoglądowo i symbolicznie, jak i materialnie. A co najważniejsze, udało mu się określić granice i sposoby dyskusji o swoich sprawach i interesach tak, że się po prawdzie w ogóle nie dyskutuje.

Warto przypomnieć i inne zdarzenia z 20 lat na linii państwo–Kościół: zakamuflowane próby finansowania z budżetu budowy Świątyni Opatrzności Bożej, sejmową propozycję intronizacji Chrystusa Króla, apel biskupów z 1994 r. do twórców nowej konstytucji, aby ustawa zasadnicza gwarantowała prawo do życia od poczęcia, ostrzeżenia najwyższych hierarchów, jeszcze pod koniec lat 90., że wstąpienie Polski do UE grozi utratą suwerenności (potem, pod wpływem Jana Pawła, nastąpiła zmiana stanowiska, choć nie u wszystkich biskupów). W 2006 r. po cichu dofinansowano z budżetu państwa papieskie wydziały teologiczne – pojawiły się kontrowersje, ale zostały uciszone z antyklerykalnego paragrafu.

Księża wskazywali ugrupowania, na jakie nie należy głosować, a potem publicznie dziwili się, jak biskup kielecki w 2001 r., że w wierzącym w 90 proc. społeczeństwie wygrywa formacja (SLD), która „gardzi zbawieniem”. Właściwie nikt specjalnie nie prostował, że funkcjonują układy: konkordat za konstytucję, zwrot majątku za Unię, nieruszanie ustawy antyaborcyjnej za łagodzenie nastrojów społecznych w kryzysowych latach na początku dekady. Mało kto już dziś pamięta, jakie boje toczyły się o konstytucyjne pojęcie neutralności religijnej państwa, w końcu – na życzenie hierarchów – zastąpiono je słowem „bezstronność”.

Zapewne na początku III RP rządzący widzieli w Kościele autorytet, który może tonująco wpływać na życie społeczne okresu wielkiej transformacji. Partie dopiero się tworzyły, ideowe formacje musiały okrzepnąć, stąd ustępstwa wobec hierarchii, której zdolności negocjacyjne i koncyliacyjne potwierdził czas PRL. Ale ten okres trwał dłużej niż czas budowy demokratycznego państwa, przychylność Kościoła przyjęto uważać za warunek konieczny powodzenia wszelkich projektów: dokończenia transformacji, uchwalenia konstytucji, akcesu do Unii Europejskiej. A potem nastał PiS, który już otwarcie próbuje wciągnąć Kościół polski do polityki.

Wieczne interesy

Po 1989 r. Kościół nie uległ pokusie i nie poparł jakoś szczególnie i wyjątkowo inicjatyw utworzenia „partii chrześcijańskiej” – polskiej chadecji. Ale przypomnijmy, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe powstało już miesiąc po powołaniu rządu Mazowieckiego, a później było jeszcze wiele prób wykorzystania autorytetu Kościoła w walce politycznej, jak choćby Wyborcza Akcja Katolicka w 1991 r. Oczywiście, te inicjatywy znajdowały jakieś wsparcie Kościoła, ale koncepcja była inna. Chodziło o to, by racje Kościoła i jego interesy były realizowane nie przez jedną siłę, a przez większość partii, co okazało się bardzo wydajnym pomysłem.

Wiesław Chrzanowski, działacz ZChN i WAK, tak wspomina po latach w wywiadzie dla „Polityki” swoje zaangażowanie polityczne po stronie Kościoła: „Przeprowadziliśmy skuteczną kampanię w sprawie religii w szkołach, wprowadzono ustawę antyaborcyjną (...), udało się storpedować, między innymi w porozumieniu z liberałami, wniosek o opodatkowanie kościelnej tacy. W sumie to Kościół skorzystał, a my zapłaciliśmy wysoką cenę. Walczyliśmy o sprawy, które wówczas nie cieszyły się powszechnym uznaniem, były kontrowersyjne”. Chrzanowski zauważa, że kolejne wcielenie „partii kościelnej” – czyli Ojczyzna powstała przed wyborami w 1993 r. – już nie dostało większego poparcia hierarchów.

Chrzanowski stawia tu ciekawą hipotezę: „(...) wyraźnie zanosiło się na zwycięstwo lewicy, a toczyły się ważne dla Kościoła sprawy, jak choćby ratyfikacja konkordatu. Postanowiono więc, że lepiej się nie angażować”. Widać tu zatem dwie kwestie o kapitalnym znaczeniu dla zrozumienia politycznego istnienia Kościoła katolickiego w ostatnich 20 latach: po pierwsze, nie ma on, podobnie jak dawniej Imperium Brytyjskie, wiecznych sojuszników, a jedynie wieczne interesy; po drugie, politycy gotowi są do popierania jego postulatów, nawet ze świadomością, że angażują się w sprawy, których większość społeczeństwa nie popiera. Widocznie uważają, że per saldo kiedyś im się to jednak opłaci.

Bo, rzeczywiście, większość polityków, włącznie z postkomunistyczną lewicą, układała się z Kościołem po jego myśli, nie szła z nim na żadną wojnę, tak jak gdyby przyjęto żelazną zasadę, że tu frontów się nie buduje, tu trzeba się dogadać, czyli ustąpić. Do rytuału należały audiencje w Watykanie, publiczne dawanie świadectwa swojej wierze, uczestnictwa w mszach, wyjątkowe honorowanie hierarchów.

Kto tego nie przestrzegał, ryzykował, że zaprzepaści szanse w walce politycznej, choć bardzo dawno nikt nawet nie sprawdzał, czy rzeczywiście tak jest. Donald Tusk w 2005 r., kilka tygodni przed wyborami prezydenckimi, wziął ślub kościelny; w ten sposób zdjął z wokandy łatwy do przewidzenia zarzut, jakiego mógł się spodziewać ze strony obozu przeciwników, że nie zachowuje się i nie żyje jak prawdziwy Polak katolik.

Ale też nie rozpatrywano kwestii, czy dla realnego elektoratu Platformy, wielkomiejskiego, wykształconego, w dużej mierze zlaicyzowanego, ta kwestia ma w ogóle jakieś znaczenie. Tusk zrobił to na wszelki wypadek. Bo wobec Kościoła wszyscy coś robią na wszelki wypadek. Trudno oprzeć się wrażeniu, że mieliśmy i nadal mamy tu często do czynienia z grą pozorów i polityczną hipokryzją, z cynicznie realizowanym interesem: jeśli nawet nie ma co liczyć na sympatię hierarchów, to przynajmniej nie prowokujmy ich do okazywania niechęci i wspierania konkurentów. Ilu to chociażby polityków lewicy pokazywało swoje metryki chrztu i opowiadało o swoich posługach ministranckich w dzieciństwie?

Można w ciemno założyć, że Jarosław Kaczyński ma o ojcu Rydzyku opinię mniej więcej taką jak o Andrzeju Lepperze, ale przecież na luksus okazywania swoich uczuć i wyrażania szczerych myśli nie może sobie politycznie pozwolić. Więc będzie zachwycony wysłuchiwał tyrad ojca dyrektora w Częstochowie i kokietował zebranych tam pielgrzymów.

Prymas Rydzyk

Ta doczesna potęga miała zły wpływ na sam Kościół, który zamarł w jakimś letargu i w swojej zrutynizowanej obrzędowości. Niedawno Adam Szostkiewicz na łamach „Polityki” (15) pisał, że nieznane są dzisiaj ani cele Kościoła, ani środki do ich realizacji w sprawach społecznych, w duszpasterstwie, w kwestiach organizacyjnych i zarządzania.

Kościół, osierocony przez Jana Pawła II, nie ma dziś przywódcy. Faktycznym prymasem – najważniejszym duchownym w kraju – jest ojciec Tadeusz Rydzyk. Największą popularnością u samych hierarchów cieszy się arcybiskup Sławoj Leszek Głódź, a arcybiskup Życiński zamilkł w Lublinie, kardynał Dziwisz nadal uczy się Polski i celebruje pamięć po Janie Pawle II, a na co dzień aparatem rządzi arcybiskup Józef Michalik.

 

Kościół ma nadal wiernych, lecz nie potrafi łączyć ich we wspólnotę widoczną choćby w dniach żałoby po śmierci papieża Polaka. Afery obyczajowe i lustracyjne, kłótnie polityczne, prawicowość niechętna Europie, zaściankowość polityczna i umysłowa to fakty i fenomeny, które są świadectwami kryzysu. Kogo wysłuchiwać w polskim Kościele, z kim się intelektualnie spierać i debatować? A jeszcze nie tak dawno stamtąd płynęły słowa i myśli, które nakazywały nawet najbardziej zagorzałemu ateiście zatrzymać się choć na chwilę.

Teraz nie ma frapującego przekazu, jest tylko powtarzanie starych wyświechtanych formułek. Zapewne dlatego swoje habity na kołku zawiesiło kilku znanych teologów polskiego Kościoła i zapewne dlatego w role kaznodziejskie weszło kilku fundamentalistycznych publicystów katolickich, przy których choćby wspomniany abp Życiński jawi się jako lewicowy liberał. Jeśli Kościół się o coś nie upomni, to oni mu o tym przypomną.

Wierni także uprawiają hipokryzję. Z Kościołem walczyć nie chcą i nie będą, poddają się presji instytucji, czy to w szkole, czy w życiu codziennym, zwłaszcza gdy jest ona odczuwana bezpośrednio, a więc przede wszystkim na wsi i w małych miastach. Wierzący żyją i myślą po swojemu, co pokazują badania religijności Polaków i ich wybiórczego stosunku do nakazów Kościoła, także obyczajowych.

Kościół ideowo słabnie, ale jego wpływy i pozycja są niezmiennie olbrzymie. Obłuda, strach, lenistwo uśpiły sam Kościół i jakąkolwiek demokratyczną debatę o jego pozycji i roli. Na polityków nie ma co liczyć. Hipokryzja jest wygodna. Sami, często dalecy od nauki Kościoła, nigdy nie podważą jego postulatów.

Otworzyć zamknięte debaty

Kiedy Polska zadomawia się w Unii Europejskiej, przyjmuje wiele prawnych, cywilizacyjnych, technologicznych standardów, to w kwestiach kulturowych, obyczajowych, etycznych, instytucjonalnych kilka debat się jeszcze nie zaczęło albo uwiędły w zarodku. Dlatego Polska staje się ewenementem, widzianym przez innych – nie bez przesady – jako państwo wyznaniowe, gdzie Kościół narzuca politykom ustrojowe rozwiązania.

Oczywistością stały się religia w szkole, krzyż w parlamencie, restrykcyjne prawo aborcyjne, konkordat, potępienie metody in vitro (w tej sprawie biskupi napisali ostatnio list do parlamentu). O formalnych związkach homoseksualnych żaden polski polityk nie chce nawet rozpocząć rozmowy. Realizuje się wciąż model PiS: Polska nowoczesna technologicznie, ale zarazem tradycyjna, swojska, religijna, odcinająca się od „gorszących” nowinek, z Kościołem, który zwalnia polityków od ideowych dylematów. Ta utopia wciąż tkwi w głowach polityków wszystkich formacji. Historia wielu krajów pokazuje zaś, że nie da się stworzyć takiej otwarto-zamkniętej hybrydy.

A postulaty Kościoła wrosły w polskie prawo i życie publiczne wieloma gałęziami. Wciąż powraca spór o wolne niedziele w handlu, o kolejne wolne dni w święta kościelne. Od wielu lat nie może się rozstrzygnąć kwestia neutralnego religijnie wychowania seksualnego w szkołach. W publicznej służbie zdrowia kobiety nie mogą dokonać zabiegu aborcji, nawet jeśli jest to przypadek dozwolony przez restrykcyjną ustawę.

Lekarze, powołując się na klauzulę sumienia albo po prostu z chęci uniknięcia ewentualnych kłopotów, odmawiają przeprowadzenia badań prenatalnych, sabotują regulacje, odwlekają zabiegi, odsyłają do innych szpitali. To już jest groźne, bo może prowadzić do ludzkich tragedii. Odmawia się też z powodów religijnych przepisywania recept na środki antykoncepcyjne...

Czas zatem rozpocząć na nowo debaty, za szybko kiedyś zamknięte i opatrzone pieczęcią nietykalności. Dyskusja o roli Kościoła to nie domena ateistów (którzy czują się mniejszością i niedługo w Krakowie planują swój marsz jako coming out), ale przejaw odpowiedzialności za stan demokracji i niezgody na tabuizowanie całych pól publicznego życia. Sondaż zlecony niedawno przez „Politykę” pokazał, że w takich sprawach jak zapłodnienie in vitro czy antykoncepcja znaczna większość Polaków, w tym przecież także katolików, ma zupełnie inne zdanie, niż głosi nauka Kościoła. Ale ta większość ma marginalną reprezentację w polskim parlamencie. W kwestii liberalizacji prawa antyaborcyjnego jest pół na pół. Nawet za eutanazją opowiada się kilkadziesiąt procent respondentów, ale i tu nie ma mowy o żadnej legislacyjnej, choćby śladowej dyskusji.

Badania miesięcznika „Więź” sprzed roku ujawniły, że ponad 80 proc. społeczeństwa uważa, iż Kościół nie powinien mieszać się do polityki państwa. Z tych samych badań wynika, że Kościół najgorszą opinię w społeczeństwie miał w latach 1989–1993, kiedy toczyły się główne batalie światopoglądowe (religia w szkole, aborcja, konkordat). Od 1993 r. aprobata dla Kościoła wzrastała (choć nigdy nie wróciła do poziomu z końcówki PRL), ponieważ hierarchowie, wywalczywszy swoje priorytety i uczyniwszy je „oczywistymi”, zeszli z widocznego pola walki. Od tamtego czasu działają po cichu, odzyskują majątek, pozyskują swoich polityków, dbają o utrzymanie prawnego status quo. Kościół jawi się więc teraz jako instytucja spokojna i wyważona. Ta siła spokoju wynika z politycznego sukcesu.

Trzeba nawoływać polityków, aby przestali się na zapas bać opinii biskupów i traktować stanowisko Episkopatu jak wyrocznię. Polityczne elity wykazują się fałszywą troską o Kościół, bo za wszystkimi ustawowymi prezentami nie idzie ta prawdziwa siła Kościoła, nie ma większej religijności, powołań, zmiany poglądów społeczeństwa w kierunku większego respektu dla nakazów katechizmu. Przesuwanie całych sfer życia ze sfery wyboru i sumienia w obszar przymusu daje tylko złudzenie mocy.

Polska, rzecz jasna, nie jest państwem wyznaniowym, to zbyt duży i nadużywany skrót myślowy, który tylko ułatwia zakwalifikowanie takiej krytyki jako niepoważnej. Ale jest państwem, w którym wiele norm prawnych jest przesiąkniętych konfesyjnym widzeniem spraw. To zaczyna się na poziomie komisji sejmowych, gdzie posłowie rywalizują o miano najlepszego katolika, przez konsultacje ze starannie dobranymi organizacjami, po wzajemne szantaże na sali plenarnej, gdzie szafuje się „wartościami chrześcijańskimi” i „prawem naturalnym”. Wydaje się, że świetna formuła w preambule konstytucji, godząca wierzących i niewierzących, słabo przenika do tworzonego na jej podstawie prawa.

Trzeba jednak stwierdzić jasno: to nie Episkopat wprowadził religię do szkół, ale władze świeckiego państwa. To nie Kościół jest odpowiedzialny za umocnienie swoich wpływów, choć robi wiele, aby je zdobyć. Główny ciężar odpowiedzialności spada na polityków, którzy zamiast bronić wartości republikańskich, głos Kościoła – ważny przecież, potrzebny i wart analizy – bardzo często traktują jako causa finita. Można im powiedzieć: stańcie się partnerami Kościoła, a nie wykonawcami. Nie bójcie się.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną