Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Gracze w grach

Przedsiębiorcy z branży hazardowej

Fot. Lisa Brewster, Flickr, CC by SA Fot. Lisa Brewster, Flickr, CC by SA
Nazwano ich gangsterami, ludźmi, których nie należy zapraszać do domu. Sami o sobie mówią: jesteśmy biznesmenami, którzy płacą podatki. Kto tworzy rynek hazardowy, kto rozdaje karty, kto trzyma bank?

Rychu i Janek – podsłuchiwani przeklinają, załatwiają, nachalnie naciskają na polityków. Walczą jak lwy, aby z nowelizacji ustawy hazardowej znikły niewygodne dla nich przepisy. To słynny art. 47 – każdy gracz w ruletkę, Black Jacka czy na jednorękim bandycie musiałby zapłacić z góry swoistą akcyzę wynoszącą 10 proc., a właściciele kasyn musieliby ją oddać do budżetu państwa.

 

Rychu to, jak wiadomo, Ryszard Sobiesiak, były piłkarz, obrońca Śląska Wrocław. Po zakończeniu kariery zainwestował w hazard, chociaż sam nigdy hazardzistą nie był. Jest udziałowcem m.in. Casino Polonia.

Janek to Jan Kosek, doktor nauk rolniczych ze smykałką do interesów. Współwłaściciel firmy Filmotechnika, działającej w branży hazardowej. Pojawia się jeszcze Sławek, czyli Sławomir Sykucki; za czasów PRL był działaczem ZSMP, lewica wciąż uważa go za swojego. Ale on jest pragmatyczny, prezesem Totalizatora został za czasów SdRP i przetrwał prawie cały okres rządów AWS. Potem związał swoje losy zawodowe z Zygmuntem Solorzem. Uchodzi za eksperta rynku gier, po konsultacje przychodzą do niego funkcjonariusze ABW.

W hazardzie są rekiny i płotki. Rysiek, Janek i Sławek to już nie płotki, ale jeszcze nie rekiny. Tak naprawdę rekiny są dwa. Pierwszy – państwowy, zwany Totalizatorem Sportowym, słabnie w oczach. W 2000 r. TS posiadał ok. 57 proc. rynku hazardowego, dzisiaj – około 17 proc. Drugi rekin – prywatny, to Zbigniew Benbenek, szef ZPR SA (dawniej Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe i wydawca m.in. „Super Expressu”, właściciel sieci rozgłośni Eska, Vox, Wawa). Jego spółka – jak sama podaje – ma 20 proc. rynku: 130 kasyn i salonów gry oraz 1200 punktów gier tzw. niskiego hazardu. Na początku lat 90. ZPR był obok Totalizatora monopolistą na hazardowym rynku. Z prezesem Benbenkiem konsultowano przygotowywane ustawy i ich nowelizacje. Teraz, jak pokazują wydarzenia, grono konsultantów znacznie się rozszerzyło.

Trzej przyjaciele z kasyna

Kiedy „Rzeczpospolita” ujawniła stenogramy z podsłuchów Ryszarda Sobiesiaka, opinia publiczna mogła odnieść wrażenie, że to Dolny Śląsk jest polskim centrum hazardu. Sobiesiak działa we Wrocławiu, ale nie tylko. Firma Casino Polonia ma siedem kasyn: we Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie i Gorzowie. Inna firma związana z Sobiesiakiem – Golden Play, ma ponad setkę tzw. lokalizacji na automaty niskich wygranych i cztery salony gry. Oficjalnie Golden Play i Golden Play Bis to interesy innego wrocławskiego biznesmena Zbigniewa Pawlińskiego (znany w środowisku jako Pawlina) i jego rodziny. – Mają nieformalny podział – mówi bliski znajomy Pawlińskiego i Sobiesiaka. – Pawlina zajmuje się automatami niskich wygranych, a Rychu salonami.

To Pawliński uczył Sobiesiaka reguł branży. Sam, jak wspominają przyjaciele, był zapalonym hazardzistą. Grał we wszystko i o wszystko. Ryzykant, był gotów zakładać się z kolegami o drobne sumy, bo nieustannie potrzebował adrenaliny. W 1984 r. otworzył we Wrocławiu własny salon gry na fliperach. Pieniądze na inwestycję dostał od mieszkającej w Niemczech matki. Potem założył Golden Play. To on wraz z Andrzejem Sattlerem był we Wrocławiu pionierem branży hazardowej. Po Sattlerze pozostało już tylko wspomnienie i udziały w spółkach hazardowych, zapisane na członków jego rodziny. On sam od lat mieszka ponoć w RPA.

Szefem ochrony we wrocławskich kasynach należących do Sobiesiaka, Pawlińskiego i Sattlera był Leszek Cz., zwany Czarnym. Swego czasu nominowano go na głównego bossa dolnośląskiego świata przestępczego. Ten były bokser budził we Wrocławiu lęk. Młodzi gangsterzy powoływali się na jego nazwisko, kiedy obkładali haraczami wrocławskie knajpy. Leszkowi Cz. postawiono zarzuty i go osądzono, ale wyrok nie satysfakcjonował prokuratury. Żądała 15 lat więzienia, ale sąd zakwestionował wartość dowodową zeznań kilku świadków koronnych. Kiedy Czarny po 2 latach wyszedł na wolność, otworzył hurtownię sprowadzanych z Niemiec drzwi. Ma też kilka lokali z automatami do gry o niskich wygranych, ale – jak uważają jego znajomi – traktuje ten biznes raczej hobbystycznie.

Do branży hazardowej od zawsze lgnął świat przestępczy. Jeżeli amerykańska mafia nadzorowała Las Vegas, to dlaczego polska mafia na własnym podwórku miała być gorsza. Zeznania świadka koronnego Jarosława S. ps. Masa poza opowieściami o łapówkach dla polityków SLD (Masa mówił o „wiedzy zasłyszanej”) pełne są szczegółów o hazardowych strefach wpływów gangów, o haraczach, jakimi obkładano salony gry w zamian za tzw. ochronę. Bez dwóch zdań, biznesmeni z tej branży musieli dobrze żyć z gangsterami, bo inaczej wypadali z gry.

Dzisiaj ten rynek ucywilizował się. Firmy działają w miarę transparentnie, każdy może sprawdzić dane o ich kapitałach zawarte w KRS. Jeszcze w latach 2000–2003 nie było to możliwe, w hazardzie rządziła szara strefa organizująca ukrytą grę na pieniądze na automatach nazwanych zręcznościowymi (nie wymagano na nie zezwoleń). Szara strefa wybieliła się po nowelizacji ustawy o grach z 2003 r. Wtedy zręcznościówki przemianowano na automaty o niskich wygranych.

Hazard polski

Uporządkujmy zatem, jak to wygląda w oficjalnej nomenklaturze. Hazard w Polsce to gry losowe (gry liczbowe, czyli totalizator, bingo, poker, ruletka, gra w kości) i zakłady wzajemne (typowanie wyników wyścigów zwierząt, zawodów sportowych). Ustawa jako osobną kategorię traktuje grę na automatach (jednorękich bandytach). Dzieli je na automaty zwykłe i o niskich wygranych. Te pierwsze mogą stać wyłącznie w salonach gry, na prowadzenie których wymagana jest koncesja (obowiązują limity lokalizacyjne, np. w mieście do 100 tys. mieszkańców może działać tylko jeden taki salon). Automaty o niskich wygranych mogą być używane w lokalach gastronomicznych, handlowych i usługowych, ale wolno wstawić nie więcej niż trzy maszyny do jednej sali.

Dowcip polega na tym, że w gruncie rzeczy zwykłe automaty i te o niskich wygranych technicznie niczym się nie różnią. W ustawie określono więc różnicę: w maszynie o niskich wygranych na jedną grę można przeznaczyć równowartość 7 eurocentów, a wygrana wynosi maksymalnie 15 euro. Nie określono jednak limitu gier przewidzianych na jednego gracza, a to oznacza, że niska wygrana może po zsumowaniu okazać się całkiem pokaźna.

Wprowadzenie dopłat dotyczy wszystkich podmiotów poza Totalizatorem, który od dawna jest nimi obciążony. Przypomnijmy, to nie właściciele kasyn i automatów mieliby dopłacać 10 proc., ale ich klienci. Panika branży wynika z analizy. Eksperci z gdańskiego Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową przewidują, że po wprowadzeniu dopłat liczba grających spadnie, a dochody branży i, co za tym idzie, budżetu drastycznie się obniżą. Z szacunków wynika, że wpływy z podatku od gier i dochodowego w sektorze niskich wygranych obniżą się w latach 2010–2014 o 1,7 mld zł, a z całej branży o ponad 2,3 mld zł.

Rzecz jasna, właścicielom kasyn to nie stan budżetu państwa spędza sen z powiek, ale obawy o własne dochody. Argumentują, że w żadnym kraju europejskim dopłat nie wprowadzono. Twierdzą, że w Polsce próbuje się to uczynić łamiąc konstytucję, bo dopłaty to ukryta, nielegalna forma podatku. – Jeżeli państwo chce z hazardu wyciągać więcej, niech podniesie ryczałt od automatów albo wyżej opodatkuje wygrane – mówi Sławomir Janowicz, doradca zarządu firmy Fortuna (ok. 17 proc. rynku automatów o niskich wygranych).

Teraz ryczałt od jednej maszyny wynosi 180 euro miesięcznie. Zamiast dopłat mogliby to podnieść do ponad 200 euro, branża by to przyjęła.

Strach przed videoloterią

W sprawie hazardu lobbują wszyscy gracze na tym rynku, nie tylko Rychu i Janek. Zachowała się bogata korespondencja między Stowarzyszeniem Menedżerów Firm Działających w Zakresie Gier Losowych a resortem finansów w okresie rządów PiS. Stowarzyszenie krytycznie opiniowało przygotowywaną nowelizację ustawy, podsuwało własne projekty, było wręcz natarczywe. W końcu PiS ustawy nie zmienił. Pisma w imieniu Stowarzyszenia podpisywał prezes zarządu Zbigniew Benbenek.

 

Mistrzem lobbingu okazała się amerykańska firma GTech i jej polska filia Grytek. Została wyłącznym dostarczycielem i operatorem maszyn używanych w kolekturach Totalizatora Sportowego. Wybuchł skandal, kiedy ujawniono, że jej pełnomocnik na Polskę Józef Blass dostał bajońskie honorarium 20 mln dol. za m.in. „monitorowanie polskiego rządu” w związku z renegocjacją kontraktu z GTech w 2001 r., rozstrzygniętą na korzyść amerykańskiej firmy. Blass to emigrant z Polski z marca 1968 r., zięć Adama Schaffa, niegdyś szefa szkolenia działaczy PZPR, głównego ideologa partii do połowy lat 60. Media ujawniły bliskie relacje łączące Józefa Blassa z wieloma polskimi politykami. Spotykał się z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, ale także z Lechem Kaczyńskim. Podejrzewano, że GTech zdobył kontrakt za pomocą łapówki, prokuratura badała ten wątek, ale bez efektów.

GTech, jak twierdzą wtajemniczeni, został największym beneficjentem pewnego zapisu w nowelizacji ustawy o grach z 2003 r. Wprowadzono tam możliwość organizowania tzw. videoloterii. Organizatorem tej gry może być wyłącznie Totalizator Sportowy. Nie wprowadzono limitu punktów, w których gra mogłaby się toczyć, ani stawek wygranych. Videoloteria działa w systemie online, każda maszyna losująca jest połączona z centralą. Po wejściu w życie nowelizacji stało się jasne, że gdyby Totalizator zdecydował się na wprowadzenie videoloterii, to GTech zawiadywałby systemem online i dostarczał urządzenia. Na szczęście dla konkurencji podatki, jakimi obłożono videoloterię, są za wysokie (45 proc. od różnicy między wpłatami a wypłatami), powodują nieopłacalność całego pomysłu. Ale podatki wprowadza resort finansów, raz może je zwiększać, raz zmniejszać. Tego właśnie boją się właściciele automatów do gry, bo to oni straciliby najwięcej. Niektórzy biznesmeni z tej branży wolą dmuchać na zimne, szukają swojego miejsca na przyszłej mapie rynku zdominowanego przez videoloterię.

Jak na tym zarobić

Ryszard Sobiesiak ma już tylko 20 proc. udziałów w spółce Casino Polonia, 80 proc. sprzedał inwestorom spoza Polski, w tym największy pakiet firmie estońskiej. Estończycy blisko współpracują z austriackim potentatem na rynku automatów do gry, firmą Novomatic. – To jasne, że Rysiek gra dla Novomatic – mówi nasz informator. – A Novomatic ma chrapkę na videoloterię, liczy na dogadanie się z GTech.

Przedstawicielem Novomatic na Polskę jest dr Jan Kosek, rozmówca Sobiesiaka podsłuchiwany przez CBA. Prawdopodobnie nie bez powodu Sobiesiakowi zależało, aby jego córka weszła do zarządu Totalizatora Sportowego. Miałby za jej pośrednictwem wpływ na podejmowane tam decyzje w sprawie videoloterii. Córka Sobiesiaka miała wystartować w konkursie na to stanowisko. W tym czasie bywała gościem w biurze Sławomira Sykuckiego. – Znam Rysia, szanuję go – wyjaśnia Sykucki. – Na jego prośbę przygotowywałem jego córkę do konkursu. W końcu kto zna się lepiej ode mnie na Totalizatorze?

Według byłego prezesa Totalizatora, jej wycofanie się z konkursu nie miało nic wspólnego z rzekomym przeciekiem. Twierdzi, że centralę TS od lat penetrują służby specjalne. Nie bez kozery poprzedni prezes (za czasów PiS) wywodził się z UOP. – Proszę zauważyć, co dokładnie powiedział Sobiesiak – mówi Sławomir Sykucki. Fragment stenogramu: „R.S.: Wycofałem Magdę (z konkursu – przyp.), bo tam KGB, CBA – jak się spotkamy, to ci powiem – donosów było tyle, że k... wiesz... ze względu na mnie oczywiście”. – To rozmowa nie o przecieku, ale o atmosferze panującej w centrali Totalizatora. To chyba jasne? – interpretuje Sykucki.

Ale w branży hazardowej jasne nie jest nic. Nawet szacunki dotyczące skali hazardu. Oficjalnie podaje się, że w Polsce działa ok. 47 tys. automatów o niskich wygranych. Ale nie wszystkie są zgłoszone do opodatkowania, a wiele było nielegalnie przerabianych. Nie wiadomo też, ile ich właściciele zarabiają. Sławomir Janowicz z Fortuny (ok. 7 tys. automatów) szacuje, że średnio jedna maszyna zarabia ok. 3,5 tys. zł miesięcznie. Z tego po zapłaceniu ryczałtu i podatków, pensji pracownikom zostaje około 800 zł. od sztuki. – Ale to też nie jest czysty zysk – mówi Janowicz. – Przecież trzeba inwestować.




Jednoręcy królowie

Rocznie na hazard wydajemy, według oficjalnych wyliczeń, ponad 17 mld zł (z czego 12 mld zł wraca do graczy w formie wygranych). Nieoficjalnie hazardowe obroty są większe, bo nikt nie policzył dokładnie, ile pieniędzy przepływa przez internetowe kasyna (których status jest niejasny) ani szarą strefę.

Państwo ma z hazardem podobny problem jak z alkoholem - stara się go kontrolować i ograniczać, ale przy okazji wyciągać tak wiele pieniędzy, ile się da. W ubiegłym roku z podatków od gier i zakładów wzajemnych zainkasowało 1,43 mld zł, o 29 proc. więcej niż przed rokiem.

Królem hazardu są automaty o niskich wygranych, zwane też jednorękimi bandytami. W ciągu pięciu lat, od czasu, kiedy dzięki nowelizacji ustawy w 2003 r. zalegalizowano te maszyny, ich liczba wzrosła z 4 tys. do prawie 50 tys. W ubiegłym roku przez automaty o niskich wygranych przepłynęło ponad 8,5 mld zł. To połowa pieniędzy, jakie Polacy wydali na hazard.



 

 

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną