Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

200 lat temu Napoleon poniósł klęskę pod Waterloo

I skończyła się cała epoka. Pozostała legenda o genialnym wodzu, który skostniałej Europie niósł zdobycze rewolucji francuskiej.
Napoleon pod Waterloo, panoramaPolitykaNapoleon pod Waterloo, panorama

Dworzec Austerlitz, mosty Arcole i Jena, dumne aleje Wagram, Wielkiej Armii... przepełniony jest Paryż pamięcią wielkich zwycięstw Napoleona. Tymczasem wielu historyków wojskowości uważa, że najdobitniej wykazał on swój wodzowski geniusz w walkach, które zniknęły w historycznej niepamięci: pod Charleroi, Ligny, Quatre-Bras, podczas straceńczej kampanii Stu Dni.

Skąd owo milczenie? Nie tylko dlatego, że przyćmiła owe zwycięstwa ostateczna klęska pod Waterloo. Również z tej przyczyny, że paradoksalnie do owej klęski się przyczyniły. Efektowne pobicie Prusaków pod Ligny i sukcesy jazdy Neya w rejonie Quatre-Bras 16 czerwca 1815 r. doprowadziły bowiem we francuskim obozie do przekonania, iż wysłany w pościg korpus marszałka Emmanuela Grouchy'ego ostatecznie odepchnie wojska Blüchera i na najbliższe dni wyeliminuje je z działań. Miało się boleśnie okazać – czego nieudolność Grouchy'ego nie była jedyną przyczyną – że mocno przedwczesny był to optymizm. W każdym razie lekceważąc Prusaków parł Napoleon do jak najszybszej rozprawy z brytyjskimi siłami Wellingtona, troszcząc się przede wszystkim, żeby się nie wymknęły do Brukseli.

Owo zlekceważenie Prusaków miało też istotne uwarunkowanie psychologiczne. Francuzi głęboko pogardzali feldmarszałkiem Gebhardem Leberechtem Blücherem, którego pobili już wcześniej wielokrotnie, choćby pod Auerstedt w 1806 czy Montmirail w 1814 r. Wiadomo było powszechnie, że jest on psychopatą cierpiącym na najdziwniejsze urojenia. Skarżył się na przykład (najzupełniej autentyczne!), że zaszedł w ciążę i urodzi słonia, raz po raz popadał też z tej przyczyny w napady głębokiej melancholii. Czy takiego dowódcę można było brać na serio?

Anglicy wiedzieli oczywiście równie dobrze o zaburzeniach psychicznych Prusaka. Doceniali jednak fakt, że rodacy nazywają go „generałem Vorwärts” (Naprzód!), który w decydujących chwilach umie zdobyć się na determinację nie liczącego się ze stratami ataku. Kalkulowali więc dokładnie odwrotnie niż Francuzi – to Blücher odciągnie Grouchy'ego, a następnie przyjdzie im na pomoc.

.Polityka.

powiększ mapę

Oparte na przeciwstawnych przesłankach plany bitwy jednych i drugich były stosunkowo proste. Francuzi chcieli frontalnym atakiem, wzmocnionym siłami powracającego Grouchy'ego, zniszczyć wojska Wellingtona, a potem, przeformowawszy się, dobić Prusaków. Koalicjanci zamierzali obronić za wszelką cenę zajmowane pozycje, wykrwawiając Francuzów w oczekiwaniu na odsiecz.

Plany francuskie skomplikowało na początku dziwne wydarzenie. W dniu bitwy, 18 czerwca, oficerem łącznikowym u boku Napoleona był Polak Jerzy Zenowicz ze sztabu hrabiego d'Erlona. Jego też o dziewiątej rano wysłał cesarz do marszałka Grouchy'ego z rozkazem natychmiastowego oderwania się od Blüchera i powrotu pod Waterloo. Z niewyjaśnionych do dzisiaj powodów Zenowicz wybrał najdłuższą, liczącą omal czterdzieści kilometrów drogę, którą do tego jechał niezwykle ślamazarnie – ponad pięć godzin!

Oskarżany po latach nieomal o zdradę, bronił się w wydanej w 1848 r. książce „Waterloo deposition sur les Quatres Journees de la Campagne de 1815” zupełnie nieprawdopodobnym argumentem, że rozkaz Napoleona dla Grouchy'ego nie zawierał polecenia powrotu na pole bitwy. Sprawą zajmowało się potem wielu historyków (między innymi Stanisław Kirkor), nie potrafili jednak wytłumaczyć tej tajemniczej sprawy. Pewne jest jednak, że rozpoczęli Francuzi atak siłami słabszymi od przewidywanych.

Atak kawalerii francuskiej pod WaterlooPolitykaAtak kawalerii francuskiej pod Waterloo

Pejzaż miejsc bitwy pod Waterloo zmienił się przez dwa wieki niewiele. Pozostały nawet zabudowania z tamtych lat, które koalicjanci obsadzili, tworząc z nich ciężkie do zdobycia punkty oporu. Wzgórza, na których ustawił Wellington swoje wojska, nie są ani specjalnie wysokie, ani strome. Wystarczająco jednak uciążliwe dla zmuszonych do atakowania pod górę żołnierzy. Co gorsza, w przeddzień spadły obfite deszcze i w wielu miejscach pojawiło się lepkie błoto. Wychodzący na pozycję Francuzi ślizgali się i wywracali, armat wręcz nie dawało się przemieszczać. W tej sytuacji Napoleon zmuszony był odłożyć atak do czasu, kiedy ziemia choć trochę przeschnie. Opóźniło to początek walk o niezwykle istotne, jak się później okaże, trzy godziny.

O jedenastej, kiedy czworoboki piechoty francuskiej ruszyły wreszcie naprzód, ziemia nadal była miękka i utrudniała marsz, a tym bardziej bieg pod górę, na tyle, że artylerzyści przeciwnika mieli czas na oddanie większej ilości salw do nacierających. Pomimo to korpus Droueta d'Erlon mozolnie parł naprzód i cofnął się dopiero przed kontratakiem spadającej z wyżyn angielskiej jazdy. Podciągnięta artyleria francuska coraz skuteczniej raziła teraz pozycje koalicjantów. Spostrzegł to Wellington i nakazał swojej piechocie cofnąć się o sto metrów.

Manewr ten miał zgoła nieoczekiwany skutek. Oto marszałek Ney zinterpretował go mylnie jako początek odwrotu czy wręcz ucieczki wroga i dał jeździe rozkaz frontalnej szarży. W dziejach bitew napoleońskich ataki takie, jak choćby pod Iławą Pruską, okazywały się skuteczne. Tym razem jednak, na rozmokłej ziemi, pod górę, wprost na w pełni sformowane bataliony, była to akcja samobójcza. Salwy zmasakrowały i spędziły z pola bezradną kawalerię.

Rozwścieczony Napoleon obrzucał Neya najdobitniejszymi wyzwiskami. Gdyby mógł je słyszeć, pewnie by się załamał. Na razie jednak przeformował oddziały i rzucił je z kolei do ataku na obwarowaną farmę La Haye Sainte. Jej zdobycie stworzyło wyrwę w ugrupowaniu Wellingtona. Żeby ją rozszerzyć, co mogło mieć decydujące znaczenie, wysłał Ney prośbę o pilne posiłki. Nie mógł trafić gorzej. Rozzłoszczony jeszcze cesarz odwarknął: „Wojska, a skąd mam je wziąć, mam je urodzić, czy co?”. Chwila została zmarnowana.

Blücher w tym czasie nie spieszył się zbytnio. Prusacy nie mieli zaufania do Wellingtona. Obawiali się, że może się wycofać, a wtedy ich wojska stanęłyby przed całą armią Napoleona, której, jak przekonali się pod Ligny, pokonać nie byli w stanie. Woleli upewnić się, że bitwa jest w pełni zaangażowana. Perspektywa wykrwawienia się Anglików też nie przerażała ich zbytnio, byle wystarczająco osłabili Francuzów. Awangarda pod dowództwem Bulowa pojawiła się pod Plancenoit dopiero około 18.00. Teraz Napoleon nie miał już wyboru. Musiał zgnieść Anglików, zanim Bulow przełamie jego prawą flankę.

Gwardia cesarska ruszyła do ataku. Wobec przewagi artyleryjskiej przeciwnika właściwie beznadziejnego. Wyborowy żołnierz doszedł do połowy wzgórza i zaczął się cofać. Okrzyk: „Gwardia się cofa!”, przeleciał przez francuskie szeregi, powodując generalną panikę. Nie ulegli jej tylko gwardziści, na których spadły teraz jednak wszystkie siły koalicji. Otoczony ze wszystkich stron czworobok trwał w rozpaczliwym oporze.

Wtedy to właśnie wezwany do kapitulacji generał Pierre Jacques Etienne de Cambronne odpowiedział dumnym słowem: „Merde!” (Gówno). Pruderyjni dziennikarze przerobili to na: „Gwardia umiera, lecz się nie poddaje”, ale naród wiedział swoje. Do późnej starości był Cambronne ozdobą salonów, gdzie w pewnym momencie wypraszano na chwilę skromne panienki i proszono go, żeby powiedział „to co Anglikom”, co też czynił z odpowiednim namaszczeniem. Dzisiejsze leksykony francuskie podają już odpowiedź generała w wersji autentycznej.

Napoleon, choć początkowo chciał osobiście poprowadzić atak gwardii, ostatecznie, ulegając naleganiom otoczenia, uciekł do Paryża, gdzie w miesiąc później, 22 czerwca 1815 r., powtórnie abdykował na rzecz syna, którego jednak zwycięzcy nigdy nie dopuścili do tronu.

Tak skończyła się cała epoka. Pozostała legenda. Ma ona dwa aspekty. Jeden realny – o genialnym wodzu, który skostniałej Europie niósł zdobycze rewolucji francuskiej. Drugi – który jakże musiał zafascynować romantyków – to Sto Dni, a dokładnie: sto czternaście dni, które wykraczały poza wszelką logikę, zdrowy rozsądek, były tylko owocem woli i wiary we własną gwiazdę.

Wszyscy historycy są zgodni, że powrót z Elby nie mógł być uwieńczony powodzeniem. Za silna była koalicja antynapoleońska, grupująca już wszystkie mocarstwa europejskie, za mało obiektywnych możliwości mobilizacyjnych Francji po ponad dwudziestu latach niemal nieprzerwanych wojen. Tyle że to jest właśnie stanowisko racjonalne, wyważone i na pewno słuszne. Sto Dni było zaprzeczeniem rezygnacji. Dopiero kiedy patrzymy na nie, możemy zrozumieć, co wiodło Polaków do Legionów i o czym w hymnie polskim mowa.

W dwadzieścia pięć lat później wrócił Napoleon Bonaparte do Paryża. Juliusz Słowacki pisał wtedy:

„Szumcie! szumcie więc, morza lazury.
Gdy wam dadzą nieść trumnę olbrzyma!
Piramidy! wstępujcie na góry
I patrzajcie nań wieków oczyma!
Tam! – na morzach!
– mew gromadka szara
To jest flota z popiołami Cezara.

Z tronów patrzą szatany przestępne
Car wygląda blady spoza lodów, Orły siedzą na trumnie posępne
I ze skrzydeł krew trzęsą narodów.
Orły, niegdyś zdobywcze i dumne,
Już nie patrzą na słońce
– lecz w trumnę...”.

Francuzi przyjeżdżający dzisiaj przez tunel pod La Manche na dworzec Waterloo w Londynie nie mogą zrozumieć, jak można było mu nadać takie imię. I nie chodzi tutaj o niemożność spojrzenia z perspektywy innej niż francuska. Jak można cieszyć się ze zwycięstwa nad legendą?

(Artykuł ukazał się w POLITYCE w czerwcu 2005 roku).

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną