Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Tamta mgła wraca

Z ministrem Michałem Bonim o organizacji pogrzebów smoleńskich w 2010 roku

Michał Boni w swym gabinecie w Kancelarii Premiera. Michał Boni w swym gabinecie w Kancelarii Premiera. Leszek Zych / Polityka
Michał Boni, minister w Kancelarii Premiera, o tym, co się działo po katastrofie, swojej najtrudniejszej rządowej misji organizowania uroczystości, otwieranym po pogrzebie prezydenckim sarkofagu oraz o swoich snach
Michał Boni z ramienia rządu koordynował przygotowaniami do pogrzebów ofiar katastrofy smoleńskiej.Grzegorz Press/Polityka Michał Boni z ramienia rządu koordynował przygotowaniami do pogrzebów ofiar katastrofy smoleńskiej.
Warszawa - Okęcie. Powitanie trumien z ciałami ofiar katastrofy. Pierwszy z prawej Michał Boni.Marcin Dławichowski/Forum Warszawa - Okęcie. Powitanie trumien z ciałami ofiar katastrofy. Pierwszy z prawej Michał Boni.

Jacek Żakowski: – Śni się panu katastrofa smoleńska?
Michał Boni: – Rok temu, w połowie kwietnia, po pierwszych pogrzebach, śniły mi się ciągle werble i orkiestry wojskowe. Nie wiedziałem kto, co, jaki to pogrzeb. Ale jak tylko zasnąłem, te werble i marsze wracały. A potem, kiedy 24 kwietnia pojawiła się sprawa nierozpoznanych szczątków, zaczęły mi się śnić ciała.

Jakie ciała?
Leżące na moich kolanach. Jakby rannych, umierających ludzi. Taka pieta. Po pewnym czasie te ciała się rozpadały. Znikały.

To były konkretne osoby?
Nie. Ciała bez tożsamości. Dłuższy czas nie mogłem się uwolnić od tego wracającego snu.

Bał się pan?
Wiedziałem, że to się zdarza. Nazywa się to PTSD, czyli zespół stresu pourazowego.

Minęło?
W takiej formie minęło. Ale lęk co jakiś czas wraca.

Jaki lęk?
Na przykład przed pójściem na uroczystości 10 kwietnia.

Nie pójdzie pan?
Może na rozmowę z min. Sasinem. Bo mam dla niego dużo prywatnego szacunku za to, jak się po katastrofie zachował. Publicznie swoje w sprawie Smoleńska zrobiłem. Zostały rachunki prywatne.

Jakie rachunki?
Wyłączone numery w spisie telefonów.

Ja też nie skasowałem żadnego smoleńskiego numeru w moim telefonie.
Mam dreszcze, kiedy na taki numer trafiam. Ale łatwiej znieść te dreszcze, niż skasować.

Co pan robił 10 kwietnia 2010 r. o godzinie 8.56 rano?
Byłem na Mazurach. Sobotni poranek. Wiosna. Dzwoni urzędnik z Centrum Informacyjnego Rządu. Mówi, że samolot z delegacją rządową miał wypadek w Smoleńsku. Jeszcze nie bardzo wiadomo, co się stało. Włączam TVN24. Po paru minutach zostawiam dzieci i na sygnale jadę do Warszawy. Od Pawła Grasia i Tomka Arabskiego dowiaduję się, że jest zwołana Rada Ministrów. Przebieram się. Jadę do kancelarii. Prosto na posiedzenie rządu.

Jak ono wygląda?
Zaczyna się chwilą ciszy. Premier kamiennym głosem mówi, co się stało.

Już wiecie, że wszyscy nie żyją?
Wiemy, że nie żyją. Wiemy, że trzeba wysłać nasze ekipy i uruchomić Komisję Wypadków Lotniczych. To jest zadanie ministra infrastruktury. Minister obrony uruchamia zespół do oceny wypadku, bo piloci byli wojskowi. Premier powołuje zespół mający się zająć koordynacją działań.

A pan?
Przed Radą Ministrów mieliśmy z premierem krótką rozmowę o tym, że trzeba myśleć zwłaszcza o rodzinach. O ich potrzebach psychologicznych, materialnych, logistycznych, prawnych. Premier prosił, żebym to koordynował. Mówił, że państwo musi zrobić wszystko, co do niego należy, i być maksymalnie niewidoczne. Mamy działać bez szwów.

Od czego pan zaczął?
Od listy ofiar. Do każdej rodziny trzeba było dotrzeć. Każdej przydzielamy urzędnika, który ma być jej opiekunem, przewodnikiem, łącznikiem z biurokracją. A ABW dostaje zadanie błyskawicznego zebrania DNA. Bo specjaliści od katastrof lotniczych mówią nam, że w wielu przypadkach to może być jedyny sposób identyfikacji. W ciągu doby zebraliśmy materiał genetyczny od 91 rodzin. Kiedy późnym wieczorem premier wraca ze Smoleńska i zdajemy mu pierwsze relacje, już widać, że maszyna pracuje.

Decyzja o wyjeździe premiera zapadła na posiedzeniu rządu?
To było oczywiste. Do uzgodnienia była tylko godzina. Przekazaliśmy Jarosławowi Kaczyńskiemu informację, że jest dla niego miejsce w rządowym samolocie. Z wylotem czekaliśmy na odpowiedź. Kiedy przyszła wiadomość, że Jarosław Kaczyński poleci na własną rękę, premier, wraz z kilkoma ministrami, jedzie na lotnisko.

Dlaczego pan nie poleciał?
Miałem inne zadania. Na przykład szybko zdaliśmy sobie sprawę, że z zagranicy ciała muszą być przewożone w specjalnych, tak zwanych trumnach konsularnych. Okazało się, że MON ma dwie czy trzy. Wieczorem wysyłamy je CASĄ do Moskwy. Trzeba zdobyć pozostałe. Takie trumny robi się we Włoszech. W niedzielę wieczorem i później przez poniedziałek – przez Austrię i Słowację – trumny jadą do Polski. Kanałami dyplomatycznymi prosimy oba kraje o pomoc w szybkim przejeździe transportu. W poniedziałek trumny są w Warszawie. Trzeba je zawieźć samolotem do Moskwy. Do CASY się nie zmieszczą. Pierwszy raz uruchamiamy duży natowski samolot transportowy, który stacjonuje na Węgrzech. Polska może nim wylatać 150 godzin rocznie. We wtorek trumny są już w Moskwie.

A rodziny?
W niedzielę łącznicy nawiązują z nimi kontakt. Trzeba ustalić, kto poleci do Moskwy identyfikować ciała. Psychologowie ostrzegają, że w przypadku katastrof lotniczych ze względu na stan zwłok to jest bardzo trudne doświadczenie. Część rodzin się waha.

Rozmawia pan z nimi?
Tylko z tymi, którzy sami do mnie dzwonią po radę albo pomoc. Dużo rozmawia minister Jacek Cichocki i minister Jerzy Miller – tam w Novotelu koło lotniska, a także Ewa Kopacz w Moskwie.

Pomoc w czym?
Najpierw głównie w podjęciu decyzji, czy lecieć. Część rodzin słusznie bała się tego, co mogą zobaczyć. Córka Grażyny Gęsickiej prosiła, żeby koniecznie pamiętać o włożeniu mamie różańca do ręki. Inni prosili o pomoc w zorganizowaniu kremacji. Wielu trzeba było pomóc w uzyskaniu paszportu. Wynajęliśmy dla członków rodzin przestrzeń w hotelu przy lotnisku. W ciągu paru godzin mogli tam dostać paszporty, rosyjskie wizy, kieszonkowe. Z minuty na minutę okazywało się, jaki bezlik decyzji trzeba podjąć i zrealizować, żeby to toczyło się sprawnie.

Nie było procedur?
Gdybyśmy chcieli ubrać w procedury wszystko, co trzeba było zrobić, to treść rozporządzeń uzgadnialibyśmy do Bożego Narodzenia. Działaliśmy w oparciu o zaufanie. I to się sprawdziło. Oddziały ZUS dostały polecenie, żeby szybko załatwiały sprawy związane z katastrofą, nawet jeżeli wnioski są niepełne. Specjalna grupa od niedzieli zajmowała się wypłacaniem rent oraz wsparcia w wysokości 40 tys. zł, które przyznał premier. Każdy wojewoda wyznaczył osobę do kontaktów z rodzinami. Do reprezentowania Kancelarii Prezydenta został upoważniony min. Jacek Sasin, bliski współpracownik Lecha Kaczyńskiego. Od niedzieli 11 kwietnia przez trzy tygodnie z przedstawicielami zainteresowanych urzędów spotykaliśmy się przynajmniej raz dziennie.

Po co?
Żeby panować nad rzeczywistością, która wciąż nas zaskakiwała. Półtora dnia przed pogrzebem pary prezydenckiej wybuchł islandzki wulkan. Nagle się okazało, że nie wiadomo nie tylko, jak dotrą zagraniczne delegacje, ale też jak przewieźć do Krakowa trumny z parą prezydencką. Sugerowano, by jechały pociągiem. Na otwartej platformie – jak trumna marszałka Piłsudskiego. Okazało się, że aby wnieść trumny, trzeba rozspawać wagon. Wybraliśmy transport samolotem CASA. Ale chmura pyłu wulkanicznego zaczęła się obniżać. Do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy CASA będzie mogła lecieć, choć może ona latać nisko. Przygotowaliśmy wariant transportu samochodowego. Z zamykaniem kolejnych 50-km odcinków drogi, z wymieniającymi się asystami motocyklowymi, z rzeszą policjantów blokujących drogi dojazdowe.

Kto podjął decyzję?
Ja. Chociaż formalnie nie miałem żadnych uprawnień. W niedzielę od 5.30 do 6.30 spływały do mnie informacje o możliwości przelotu. Przed siódmą, kiedy zaczynało się pożegnanie pary prezydenckiej w warszawskiej katedrze, przekazałem min. Sasinowi informację, że po mszy kondukt ma jechać na lotnisko, bo zdecydowaliśmy się na transport lotniczy. Kilka rozmów przez telefon komórkowy musiało zastąpić zarządzenia i rozporządzenia. Okazało się, że to działa.

W niedzielę 11 kwietnia o 15.00 na Okęciu wylądowała CASA z trumną prezydenta.
Wszystkim bardzo zależało, żeby ciało prezydenta wróciło do kraju pierwsze. Żeby wróciło szybko. I żeby przyjąć je godnie. Ale logistycznie dużo trudniej było przyjąć następne ciała.

Ze względu na liczbę?
Ze względu na konieczność pogodzenia logistyki z dbałością o rodziny, które zawsze były na pierwszym miejscu. Trzeba było opóźniać lądowanie samolotu z trumnami, bo część rodzin nie zdążyłaby na powitanie. Kiedy w środę, 14 kwietnia, przyleciało pierwsze 30 trumien, okazało się, że nie jesteśmy w stanie zgromadzić na czas 30 czarnych karawanów. Kilka musiało być białych, bo nie chcieliśmy czekać, aż dodatkowe czarne karawany dojadą z drugiego końca Polski. W czwartek, kiedy do Warszawy przyleciały kolejne trumny z Moskwy, mieliśmy już 35 czarnych karawanów.

Od razu przed środą powstało pytanie, co robić z trumnami, kiedy znajdą się w Polsce. Pierwszy pomysł był taki, by urządzić odpowiednie miejsce w hangarze na lotnisku. Ale uważałem, że wszystkim ofiarom należy się honorowy przejazd przez miasto. Taki, jaki mieli prezydent i jego małżonka, której ciało wróciło dzień po Lechu Kaczyńskim. Było coś pięknego w hołdzie, który wracającym ciałom składała Warszawa.

Ale dlaczego trumny wystawiono na Torwarze?
Przede wszystkim dlatego, że ma lód w podłodze. Jak długo ciało w trumnie mogło stać gdzie indziej? A poza tym Torwar jest wystarczająco duży i leży w centrum Warszawy. Halę zamieniono w wielką kaplicę, zaciemnioną, z krzyżem, ołtarzem, katafalkami, później z trumnami, zdjęciami. Godne miejsce. Byłem tam parokrotnie późną nocą, żeby w całym tym zabieganiu znaleźć czas na prywatne uporządkowanie emocji i oddanie hołdu. Bo przecież większość ofiar znałem. Część blisko. Było tak, jak powinno być. Cisza. Dyskrecja. Możliwość wyspowiadania się i spokojnej modlitwy. Na miejscu urzędnicy pomagający załatwić formalności.

W niedzielę, tydzień po katastrofie, po drugiej stronie ulicy na stadionie Legii miał się odbyć mecz. Namówiliśmy kluby, żeby przenieść go na stadion Polonii, bo baliśmy się, że to, co dzieje się w Warszawie po meczach, naruszy powagę i intymność miejsca. Ale następnego meczu, tydzień później, już się przenieść nie dało. Ostatnie trumny czekające na pogrzeb musieliśmy ulokować na cmentarzu Północnym. Takich problemów był bezlik. Codziennie pojawiały się nowe. Któregoś dnia dostałem telefon z Moskwy, że rodziny kolejnej grupy ofiar mają lecieć CASĄ w kabinie z trumnami. Ktoś pomyślał słusznie, że to może być niepotrzebne dodatkowe obciążenie psychiczne.

Takimi sprawami zajmował się konstytucyjny minister?
Ktoś musiał podjąć decyzję, żeby zamiast jednego wysłać dwa samoloty. Żeby ci ludzie nie lecieli sam na sam z trumnami. Rodziny były bezwzględnym priorytetem. Cała rada ministrów była na lotnisku, ilekroć przylatywały kolejne samoloty z trumnami. A kiedy w Pałacu Prezydenckim wystawiono trumny pary prezydenckiej, rząd objął drugą wartę. Zgodnie z życzeniem rodziny i współpracowników prezydenta – po warcie Solidarności.

Pamięta pan, kiedy pojawił się Wawel?
My od pierwszej chwili ustaliliśmy, że przede wszystkim spełniamy wolę rodzin. Pierwszy sygnał od min. Sasina był taki, że rodzina chce pochować parę prezydencką na warszawskich Powązkach. Potem ówczesny arcybiskup, a dziś kardynał, Nycz zaproponował kryptę warszawskiej katedry, gdzie leżą prezydenci II RP. Wawel pojawił się w połowie tygodnia.

Miał pan kontakt z rodziną prezydenta?
Umówiliśmy się z min. Sasinem, że on będzie w tych kontaktach pośredniczył. To było naturalne ze względu na wcześniejsze delikatne relacje między prezydentem a rządem. Kard. Dziwisz zapytał mnie, jaka jest wola rządu w sprawie pochówku na Wawelu. Odpowiedziałem, że naszą rolą jest realizowanie woli rodzin. Jeśli rodzina chce, a Kościół, dysponujący kryptami wawelskimi, się zgadza – rząd przyjmuje to do wykonania. Nie chcieliśmy wchodzić w spór o Wawel. Kard. Dziwisz oczekiwał, że rząd podejmie decyzję, ale ten nie miał nic do tego. Z żadną rodziną nie dyskutowaliśmy o miejscu pochówku jej bliskich.

Pogrzeb pary prezydenckiej to jednak co innego.
To nie pozbawia rodziny jej praw. Chcieliśmy urządzić to tak, że pogrzeb pary prezydenckiej odbyłby się bezpośrednio po sobotniej mszy za wszystkie ofiary na placu Piłsudskiego. Ale skoro rodzina wybrała pogrzeb na Wawelu, musieliśmy w sobotę zrobić uroczystości w Warszawie, a w niedzielę w Krakowie.

Kto decydował, jak te uroczystości będą wyglądały?
Ceremoniał wojskowy i protokół dyplomatyczny. Ściągnęliśmy do Warszawy ambasadora Orłowskiego z Paryża – wybitnego znawcę protokołu. Bo bardzo wielu szefów państw i rządów zapowiedziało swój przyjazd. Był problem, co zrobić z grupą Filharmoników Berlińskich, których Niemcy przysłali w hołdzie zmarłemu prezydentowi. W końcu filharmonicy zagrali w Bazylice Mariackiej, kiedy kondukt wyruszył na Wawel, a duża część uczestników mszy została na miejscu. Kiedy Barack Obama zapowiedział swój przyjazd na pogrzeb, w Krakowie nagle pojawiło się kilkuset amerykańskich ekspertów od bezpieczeństwa. To brzmi jak anegdota, ale logistycznie to było wyzwanie.

Na ilu pogrzebach pan był?
Chyba na piętnastu.

To były pana decyzje czy jakiś rozdzielnik?
Moje. Zadbaliśmy, żeby przedstawiciele rządu byli na każdym pogrzebie, ale akurat mnie to nie dotyczyło. Z niektórymi chciałem się osobiście pożegnać. Chciałem wygłosić przemówienie na pogrzebie Grażyny Gęsickiej. Kiedy w Sztabie Generalnym wystawiono trumnę z ciałem gen. Gągora, którego znałem i ceniłem, pojechałem tam którejś nocy. Cały czas przeplatało się publiczne z prywatnym. Emocje z formalnościami. Sobotnią uroczystość na placu Piłsudskiego wymyśliliśmy we wtorek po południu. Premier nas zainspirował, żeby to była prosta uroczystość. To było możliwe dzięki temu, że wszyscy poza obowiązkiem czuli też emocje. Iwo Zaniewski sam zgłosił się z propozycją zaprojektowania oprawy.

Nie jest łatwo stworzyć wspólnotę przeżywania utraty tak dużej grupy tak różniących się osób. To Iwo wymyślił, żeby tłem były jednakowej wielkości zdjęcia wszystkich ofiar. Bo wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi. I także on zaproponował, żeby monochromatyczny ołtarz otoczyć olbrzymią ilością barwnych wiosennych kwiatów. Cudem udało się sprowadzić je na czas. Miała powstać wiosenna łąka pamięci i hołdu, do której ludzie dołożą swoje kwiaty i która będzie rosła. To wszystko wymagało niesamowitego zaangażowania wielkiej grupy osób. Podziwiałem na przykład sprawność dyr. Jóźwiaka z urzędu miasta, który błyskawicznie przystosował budynek Torwaru, gen. Kołosowskiego w organizacji spraw lotniczo-wojskowych. I dziękuję też bardzo swojej ekipie z kancelarii. Byli wielcy. Na każdym kroku przeżywałem jakieś pozytywne zaskoczenie.

A negatywne?
Tylko raz. Rano przed uroczystością na placu Piłsudskiego abp Kowalczyk powiedział mi, że papież przesłał różańce dla rodzin i pod koniec mszy powie o nich abp Michalik. To miał być techniczny komunikat. Kiedy okazało się, że arcybiskup przemawia przez kilkanaście minut, miałem poczucie, że znalazłem się w jakimś innym świecie i że nagle pryska to, co dla mnie było szczególnie ważne, czyli poczucie wspólnoty i wspólnej żałoby. Nagle pojawiło się wskazywanie winnych, podziałów politycznych, konfliktów. Powiedziałem później abp. Kowalczykowi, że nie wiedziałem, iż elastyczność liturgii idzie tak daleko, by były dwie homilie. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem, że łamie się poczucie wspólnoty, a zaczyna walka nad otwartymi grobami. Jakoś zgasła we mnie energia, która pozwalała wiele dni pracować do czwartej rano i wracać do pracy przed ósmą.

Rozczarowanie?
Raczej przykrość, że jeszcze nie pochowaliśmy ofiar, a już się dzielimy. Następnego dnia był pogrzeb prezydenta Kaczorowskiego. Moment symboliczny w sensie historycznym. Przerwanie personalnej ciągłości między II a III RP. Pożegnanie II RP na wygnaniu i pięknego przedwojennego człowieka, któremu zawdzięczamy przekazanie ciągłości w stylu, z jakiego możemy być dumni. Sam siebie pytałem, czy jako wspólnota dorastamy do niego.

Dorośliśmy?
Było trudno. Kościół oczekiwał na przykład, żeby na placu Piłsudskiego w pierwszym rzędzie siedziały tylko osoby przystępujące do komunii św. A wśród osób, których obecność w pierwszym rzędzie zdawała się najbardziej oczywista dla opinii publicznej, były takie, które do komunii przystąpić nie mogą, bo są rozwiedzione.

Trudna sprawa?
Delikatna. Ale udało się przekonać biskupów.

Dużo było takich delikatnych spraw?
Kilka.

Jakie?
Obowiązywała zasada poufności, więc niechętnie o tym mówię. Przez min. Sasina otrzymaliśmy 14 kwietnia prośbę rodziny, żeby zadbać o ciało pana prezydenta przed pogrzebem. Zastanawialiśmy się wspólnie, czy i jak jest to możliwe. Dyskrecja była oczywista, ale musiało to się odbyć z udziałem głównego inspektora sanitarnego, zastępcy prokuratora generalnego oraz przedstawiciela Kancelarii Prezydenta, z częściowym udziałem pana Jarosława Kaczyńskiego. Przy balsamizacji okazało się też, że nie ma stóp pana prezydenta. Nazajutrz min. Sasin przekazał prośbę, żeby wymienić rosyjską trumnę, w której przywieziono ciało pana prezydenta, na taką, jakie miały wszystkie pozostałe ofiary katastrofy. Bo ciało prezydenta wróciło do Polski, zanim nasze trumny dotarły do Moskwy, więc było w trumnie dostarczonej przez Rosjan. Już po przywiezieniu do Polski ostatnich trumien z ciałami, których identyfikacja wymagała analiz DNA, 24 kwietnia dostałem informację, że do Polski przyleciały jeszcze zidentyfikowane szczątki 24 osób oraz szczątki tak sprasowane, że identyfikacja i rozdzielenie nie było możliwe. Były tam też stopy pana prezydenta. Podjęliśmy decyzję, że trzeba powiadomić rodziny, robiąc wszystko, żeby media się o tym nie dowiedziały. Udało się to utrzymać w tajemnicy, dopóki wszystkie 24 rodziny nie podjęły decyzji. 29 kwietnia przeciągaliśmy z Ewą Kopacz złożenie informacji w Sejmie, bo wiedzieliśmy, że o 16.00 ostatnia rodzina zostanie poinformowana. A to rodziny musiały zdecydować, czy godzą się na złożenie wszystkich tych szczątków we wspólnym grobie na Powązkach, czy też chcą mieć je dołożone do indywidualnych grobów.

Jaka była decyzja?
Jedenaście rodzin wyraziło zgodę na umieszczenie spopielonych szczątków w grobie na Powązkach. Po rozmowach z inspekcją sanitarną i abp. Nyczem zdecydowałem też o umieszczeniu tam spopielonych szczątków nierozpoznanych – NN. To był jeden z najtrudniejszych momentów. Kiedy 27 kwietnia na spotkaniu z opiekunami rodzin powiedzieliśmy, że mają przekazać informację o szczątkach, pierwszy raz zobaczyłem na ich twarzach lęk. Ale nie było wyjścia.

A stopy Lecha Kaczyńskiego?
Marta Kaczyńska podjęła decyzję, żeby je dołożyć do grobowca, co też zostało zrobione.

Czyli to prawda, że trumny na Wawelu były otwierane.
Z powagą, dyskretnie. Bardzo nie chcieliśmy robić z tego sensacji.

Udało się.
W obliczu takiej tragedii wiele osób potrafi zdobyć się na lojalność i poufność.

Kardynał Nycz mówi, że gdy rok mija, czas zakończyć żałobę. PiS mu odpowiada, że będzie żałoba, dopóki nie będzie pomnika Lecha Kaczyńskiego w centralnym punkcie Warszawy. Pan ma wrażenie, że sprawa smoleńska jest nareszcie za nami czy wciąż jeszcze przed nami?
W sensie głębokim – ludzkim, symbolicznym, moralnym – to jest w nas i za nami. Ten pomnik każdy ma w sobie. Każdy na miarę, na jaką chciał go zbudować. W historii kraju to jest takie zdarzenie, o którym jego świadkowie będą pamiętali zawsze. Amerykanie mają 11 września, a my mamy 10 kwietnia. Żałoba się kończy, ale trwały ślad zostaje. W nas. Wewnątrz. W każdym.

Chyba w różnym stopniu.
Dla mnie najważniejsza jest sytuacja rodzin, które wobec tego typu śmierci mają o wiele trudniejszą konsolację. Trudniej jest im dojść do zamknięcia żałoby.

Bo wciąż ktoś im publicznie przypomina o śmierci najbliższych.
To jedno. A drugie, to że są rodziny, które wciąż szukają części szczątków. Bo ich nie ma. Nie było. Nie wróciły. Wiele osób zadaje sobie pytanie, gdzie siedział mój bliski. Bo wiedzą, że w takim samolocie ludzie chodzą, rozmawiają, przesiadają się, a przed lądowaniem siadają gdzie bądź. I wracają pytania – a ile to trwało? Czy coś czuli? Czy długo się bali? Dramatyzm takiej sytuacji sprawia, że wiele osób nie umie zamknąć tej historii.

Zawsze trudno jest zamknąć sprawę śmierci najbliższych.
Ale normalnie możemy ich pożegnać. Jest rozpacz, jest płacz, jest pożegnanie. Zostaje pamięć. A tu zawsze czegoś brakuje. Albo kawałka ciała. Albo kawałka czasu – tego ostatniego momentu.

Trochę jak z nieznanym żołnierzem.
W tym sensie emocjonalnie ta żałoba nie daje się domknąć.

A politycznie?
Politycznie to też jest rana, która będzie żyła. Retoryka polityki sprawiła, że ta rana będzie nas dzieliła, a nie łączyła jak w pierwszych dniach po katastrofie. Tak się po prostu już stało i na to się nie poradzi. Straciliśmy szansę, by Smoleńsk stał się traumą, która łączy.

Mogło się wydawać, że taka szansa była, dopóki nie zauważyliśmy, jak potężną strunę polsko-rosyjskich urazów ta katastrofa trąciła.Prezydent w ruskiej trumnie – brzmi strasznie.
Być może koncentracja symboliki jest taka, że dobrze to pójść nie mogło. Kiedy w latach 80. czytałem „Podróż romantyczną” Marcina Króla, wyobrażałem sobie, że kiedyś w wolnej Polsce te wszystkie polsko-rosyjskie traumy będą się musiały strasznie odreagować. A się nie odreagowały. Myślałem, że to będzie jeden z głównych polskich problemów. A przez 20 lat nie był. Przeszliśmy nad tym względnie bezboleśnie. Teraz te XIX-wieczne rany się pootwierały.

Polską świadomością wobec naszych sąsiadów rządzą dwa archetypy wrogości i krzywdy. Wobec Rosjan i Niemców. Patrząc dziś na premiera Putina albo na kanclerz Merkel, nie mamy przed oczami przeżyć naszych dziadków z 1920 czy 1939 r. ani z czasu rozbiorów. Te archetypy w nas są.

Muszą być.
Problemem nie jest to, że są, tylko to, co z nami robią. Ale inna sprawa, czy idąc za tymi archetypami, zamienimy je na wojnę polsko-polską. Bo to już jest pytanie o naszą odpowiedzialność. W jakim stopniu rządzi nami wyrastająca z archetypów podświadomość, a w jakim my ją kontrolujemy. A nie da się kontrolować podświadomości, dopóki się jej nie nazwie i nie zrozumie. To jest jeszcze przed nami.

Śni się jeszcze panu ta katastrofa?
Co jakiś czas wraca mgła. Wracają werble. Raz wróciła pieta. Też już jak przez mgłę. Niewyraźnie. Ale odejść nie chce. I chyba już nie odejdzie.

***

Dr Michał Boni, minister członek RM oraz przewodniczący Komitetu Stałego RM. Od 2008 r. szefuje Zespołowi Doradców Strategicznych premiera Donalda Tuska, wraz z którym opracował m.in. „Raport Polska 2030. Wyzwania rozwojowe”. Uczestniczy w pracach międzyresortowego zespołu koordynującego działania w związku z wypadkiem pod Smoleńskiem.

Polityka 15.2011 (2802) z dnia 09.04.2011; Rok po katastrofie; s. 19
Oryginalny tytuł tekstu: "Tamta mgła wraca"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną