Cóż, Mariusz Treliński przeżył chrzest bojowy: po raz pierwszy chyba został po premierze tak głośno wybuczany (między buczącymi widziałam jednego z moich kolegów po fachu). Podszedł do sprawy ze spokojem, komentując: “dobrze, że coś się dzieje”. No, może i dobrze. Ale ja z tego spektaklu wyszłam właściwie dość obojętna. Nie buczałam, bo nie targały mną żadne emocje, a z kim rozmawiałam, ten był podobnego zdania. Entuzjazmu nie słyszałam. Choć śpiew był na naprawdę przyzwoitym poziomie: przede wszystkim ze strony gości z Rosji - Nikołaja Putilina (Borys), Siergieja Skorochodowa (Grigorij), Anatolija Koczergi (Warłaam), ale dobre były i polskie role epizodyczne: Rafała Siwka (Pimen) czy Anny Lubańskiej (Niania). Osobnym rozdziałem jest przejmująca rola Jurodiwego, którą zwykle śpiewa tenor; tym razem oddano ją małemu chłopcu śpiewającego sopranem, Przemkowi Domańskiemu, który był tak absolutnie autentycznym jurodiwym, że aż ciarki przechodziły. Trzeba też powiedzieć, że śpiewacy w większości byli znakomici pod względem aktorskim.
Dlaczego więc brak było emocji? Bo znów wtłoczono szeroką, bogatą, wielowątkową historię o wręcz mistycznych akcentach w plaskate życie dzisiejsze, plaskate metalowe wielkie płaszczyzny ścian, wielkie ekrany telewizorów, białe skórzane fotele.
Czytaj pełną recenzję oraz dyskusję między fachowcami na blogu Doroty Szwarcman.