Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Zdarzyło się naprawdę

Rozmowa z Wojciechem Albińskim

Grzegorz Press / Polityka
"Ohydna rzecz te góry. Zasłaniają horyzont" - mówi geodeta, pisarz i podróżnik. Ponadto opowiada o życiu w buszu, literaturze i trochę o Polsce.

Barbara Pietkiewicz: – Europejski lekarz z opowiadania „Kto z państwa popełnił ludobójstwo” ratuje w Afryce czarną dziewczynę przed plemienną rzezią. Zabiera Klarysę do Europy. Ona kończy tam studia. Ma w Grenoble świetne życie. Udają się w odwiedziny do jej kraju, mimo że ona przestrzega go przed podróżą, jakby coś przeczuwała. Straciła rodziców, dom, przyjechała właściwie na cmentarz. I zostaje na nim. Rezygnuje z Europy, z małżeństwa, chyba też z miłości. Dlaczego?

Wojciech Albiński: – Nie wiem. Sądzę, że sama Klarysa tego nie rozumie. Znalazła się w ustabilizowanej sytuacji i zaczyna się w niej dusić? A może większości naszych poczynań nie można wytłumaczyć?

Mając 30 lat wyjechał pan na wycieczkę do Paryża i nie wrócił. Dostał pan świetną pracę w Genewie w swoim zawodzie. Pańska żona także. I po sześciu latach miłego życia rzuca pan to i wyjeżdża na niepewne do Afryki. Dlaczego?

Znajomi z RPA powiedzieli mi, że obok powstaje nowe niepodległe państwo Botswana. Postanowiłem się tam przenieść. Ważne decyzje podejmuje się często z mało znaczących powodów. W dzieciństwie zaczytywałem się w „Dżungli zgrozy” starszego sierżanta Józefa Białoskórskiego, książce o afrykańskich przygodach żołnierzy z legii cudzoziemskiej. Może mój wyjazd do Afryki to wpływ takich lektur. Oczywiście poza chęcią bycia wolnym. Ale naprawdę nie wiem, dlaczego porzuciłem Szwajcarię.

Nie mówiono, że pan zwariował?

Pojedź tam na wycieczkę, radzono.

Ale pan nie jest turystą?

Nigdy niczego nie zwiedzałem, nigdy nie jechałem bez ułudy celu.

Poszedł pan w Botswanie do tworzącego się departamentu geodezji i powiedział, że chce tu pracować.

I przysłali mi kontrakt, bardzo szczegółowy. Wyjaśniali, żebym nie przywoził pogrzebacza do kominka ani szczypiec do rozżarzonych węgli, bo te przedmioty będą należały do wyposażenia domu, który został mi przydzielony razem z ogrodnikiem, kucharzem i służącą.

Z którego miejsca pan emigrował? Z Polski do Genewy czy z Genewy do Afryki?

Nigdy nie emigrowałem. Wszystko wybierałem sam i wszędzie czułem się na swoim miejscu i u siebie. Przypadkowo znajdowałem się w miejscach stosunkowo ładnych. Paryż, Genewa, okolice Johannesburga. W Botswanie też jest pięknie, zielono.

Skończył pan geodezję na Politechnice Warszawskiej. Nie ciągnęło pana na polonistykę?

Polonistykę też studiowałem, ale rzuciłem, bo wydawała mi się nudna.

Geodezja nie była?

Geodezja daje wolność. Można przemierzać ogromne przestrzenie... Dostaje się mapy, na których trzeba się odnaleźć. Afryka z moich wspomnień: jedzie się i jedzie, jest płasko i bez końca.

I góry wcale nie są potrzebne?

Ohydna rzecz te góry. Zasłaniają horyzont.

Wcale nie był pan znów taki wolny. Miał pan rodzinę, dzieci, pracę biurową.

Nie było mnie w domu tygodniami, a do prac biurowych zatrudniałem pracowników. Proszę sobie tylko wyobrazić. Mam Land Rovera, który przejedzie wszędzie. Jakieś rozpadliny, kamienie, wyschnięte rzeki, wszędzie można się dostać. Krzaki przejeżdżają po masce samochodu, jakieś straszne kolce, białe, długie. I tak sobie jedziemy, bo tam jest gdzieś pagórek.

I stamtąd będziemy mierzyć i wytyczać farmy, drogi, osady, kopalnie?

Rozbijemy obóz, kucharz przygotuje obiad. Mam tu fotografię. Na każdej gałęzi wyschniętego krzewu wisi coś z zastawy kuchennej – garnki, kubki.

Po co kucharz w buszu?

Miał dwa obowiązki – rozbijał dla mnie namiot i już po 30 minutach podawał herbatę w blaszanym kubku.

A stół?

Z trzech części, rozkładany. Na kolację był do wyboru pap – potrawa z kaszy kukurydzianej, kluski z konserwy albo coś po drodze upolowanego. I piwo. Wspaniała uczta. Jeśli była blisko wieś, zjawiali się ludzie. Należało pozdrowić wodza. Zapytać, czy możemy w pobliżu trochę pobyć. Zgadzał się.

Podobno przeczytał pan na pustyni Prousta?

Zepsuł mi się samochód, musiałem długo czekać na naprawę. Wyjeżdżając do pracy wrzuciłem do samochodu paczkę z Proustem, jeszcze w polskich sznurkach, jak ją matka przysłała z Warszawy do Genewy. Miałem dużo czasu na czytanie.

Pustynia jest jak nałóg?

Jak nałóg. Ale potem jaka to znów radość wrócić do domu. Zrobiłem, co należało, zastanawiam się, jak tu znaleźć drogę... Wcześniej nie myślałem, że będę tęsknił za jakimś miejscem, i dotychczas mi się to udawało.

A teraz?

Tęsknię za Afryką. Tęsknić za obczyzną to się kłóci ze wszystkimi książkami o patriotyzmie, prawda?

Nie bał się pan tam?

Nie, nigdy. Wierzyłem, że nic złego mi się nie przytrafi. Chociaż koło dworca kolejowego w Soweto codziennie znajdowano kilku przebitych nożem. Kiedyś – żeby zabrać buty i koszulę. Teraz – pieniądze. Więc koło tego dworca odchodząc od samochodu zostawiłem jednego z moich robotników, żeby go pilnował. Wracając zobaczyłem, że nad maską pochyla się kilku ludzi z narzędziami. Na mój widok uciekli.

A robotnik?

Siedzi sobie spokojnie i mówi: powiedzieli, że jeśli będę im przeszkadzał, poderżną mi gardło. I zrobiliby to. Jakby ukradli samochód, ty za to nie poderżniesz mi przecież gardła. Argument nie do zbicia. Tamtych zobaczyłem znów za rogiem. Jeden pyta: masz rewolwer? I tu dylemat, jeśli powiem, że nie, będę łatwym łupem, jeśli tak – mogą mnie zabić dla tego rewolweru, bo to też łakoma rzecz.

I co pan powiedział?

Jak będzie trzeba, to się znajdzie. Uznali, że trzeba dać mi spokój.

 

 

Skąd się takie zdania znajdują? Jedyne właściwe.

Jeśli jest potrzebne, to się znajdzie. W pisaniu też.

Pana książki są fascynujące. Dawno nie czytałam czegoś, o czym mogę powiedzieć, że smakuje, że można obracać każde zdanie.

Zdarzają się czytelnicy, dla których warto takie zdanie ułożyć, zakamuflować, otworzyć i jeszcze raz ułożyć.

Pan pisze, jakby sam nie wiedział, dlaczego zdarzyło się to, co się zdarzyło.

Nie można niczego wyjaśnić. Mądre interpretacje najczęściej padają plackiem. Albo, jak kto woli, na pysk.

Żadnych rozwlekłych opisów.

Jeśli mam opisać krzesło, to tylko dlatego, że ktoś zaraz na nim usiądzie i żeby było wiadomo, że to nie fotel.

Bo inaczej po co?

Chciałbym pisać dwuzdaniami. Aforyzmami. Lekkie, krótkie. Samo dzianie się. I gdzie to się dzieje. Czy są jakieś drzewa, czy tylko pustynia. I kto, jacy ludzie. I ewentualnie rezultat – czy jakieś zwłoki leżą na ziemi, czy wszyscy są szczęśliwi.

Rzadko pan pisze: przyjechałem, widzę. Pan jakby nie interweniuje, dzieje się bez pana udziału.

Ludzie chcą sobie głowy urywać albo się bardzo kochają. Nie jestem Panem Bogiem, żeby interweniować.

Autorzy są pyszni.

O wiele rzeczy nie dbam, bo już nie zdążę być pyszny.

Zdąży pan. Staje się pan coraz bardziej znany. Pański debiut „Kalahari” dostał od razu nagrodę im. Józefa Mackiewicza i nominację do Nike. Ma pan dużo zaproszeń na spotkania autorskie?

Bardzo dużo.

I o co pytają?

Czy to, o czym piszę, zdarzyło się naprawdę. I zdarzyło się, pewnych rzeczy nie można wymyślić.

Pana książek nigdzie nie można kupić, wyprzedane do dna. Jaka będzie następna?

„Kłamstwo za kłamstwo”. Będzie wydana w W.A.B. Jeszcze jej nie napisałem.

To będzie powieść?

Właściwie duża nowela. Nie umiałbym opowiadać długo tej samej historii. Będzie o próbie wybaczenia sobie krzywd i o pojednaniu.

W RPA po zniesieniu apartheidu powstała komisja, przed którą stawali walczący po jednej i drugiej stronie. Można by przypuszczać, że stronnicy Mandeli zdemaskują, zlustrują i zamkną w więzieniach wszystkich swoich przeciwników.

Ale mogli liczyć na amnestię jedni i drudzy, jeśli przyznali się do winy.

I jeśli się pokajali?

Skrucha nie była konieczna. Uważa się, że skrucha jest zwykle fałszywa.

Policjantowi z pana opowiadania, który torturował i zabił człowieka, nie darowano, bo ukradł zabitemu zegarek.

Przywłaszczenie sobie zegarka przekraczało jego obowiązki służbowe. Co innego, gdyby tylko zabił. Jeśli starający się o amnestię nadgorliwie wykonywał rozkazy przełożonych, też nie mógł liczyć na amnestię.

Myślę, że taka książka jest w Polsce potrzebna.

Można przyjąć różne zasady rozliczeń, pod warunkiem, że są ustalane w dobrej wierze.

Historia Klarysy, od której zaczęliśmy rozmowę, ma być filmowana przez Krzysztofa Krauzego.

Istnieją bardzo zaawansowane plany.

Co dla pana jest w życiu najważniejsze?

Powiedzmy, że chwile intensywnego spokoju. Unikanie spraw nieodwołalnych. Jakiś hotel, lampa, książki.

Spokój jest nudny. Ucieknie pan z takiego spokoju.

Może na brzeg Oceanu Indyjskiego? Plaże, szum fal...

A w Polsce?

W Polsce wiele rzeczy mnie boli. Choćby brzydota wielu budynków i ulic. Patrzę na skrzyżowanie Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, przechodziłem przez nie tyle lat każdego dnia. I widzę, że ono jest brzydsze od większości skrzyżowań ważnych ulic na świecie. Wiele miejsc w Polsce widocznie głęboko we mnie zapadło i może wolałbym nie zobaczyć ich znowu.

A co jest najlepszego w Afryce?

Piękno wielkich przestrzeni. Ale przede wszystkim ludzie – uśmiechnięci, mają emocje wypisane na twarzach. Ludzie w Polsce są często dla mnie zagadką. Afrykańczyka rozumiem. Chyba za krótko tu mieszkałem.

Czego się pan od nich nauczył?

Akceptacji, unikania konfliktów. Tam nie wygłasza się opinii: „jak on mógł to zrobić?”. Mówi się: „no cóż”.

***

Wojciech Albiński, ur. 1935 r. we Włochach pod Warszawą. Ukończył studia na Wydziale Geodezji Politechniki Warszawskiej. W 1963 r. wyjechał z Polski, przez Paryż i Genewę dotarł do Afryki. Mieszkał w Botswanie, a następnie w RPA. Zadebiutował jako pisarz w 2003 r. zbiorem opowiadań „Kalahari”, za który dostał nagrodę im. Mackiewicza. Napisał również: „Królestwo potrzebuje kata” (2004 r.), „Antylopa szuka myśliwego” (2006 r.), „Lidia z Kamerunu” (2007 r.), „Achtung! Banditen!” (2009 r.).

Polityka 13.2010 (2749) z dnia 27.03.2010; Kultura; s. 64
Oryginalny tytuł tekstu: "Zdarzyło się naprawdę"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną