Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Nic nie jest oczywiste

Rozmowa z Feliksem Falkiem

Leszek Zych / Polityka
Pracownicy SB, którym udowodniono winę, powinni oczywiście ponieść karę. Tymczasem to, co się działo niedawno w Polsce, było wielką paranoją - mówi Feliks Falk.
Wojtek Radomski/Polityka

Zdzisław Pietrasik: – Akcja „Joanny” dzieje się w Krakowie podczas okupacji, ale to nie jest film historyczny?

Feliks Falk: – Nie. Choć w dekoracjach i kostiumach wojennych. Zainspirował mnie fragment pewnej autentycznej historii, ale ostatecznie zdecydowałem się opowiedzieć historię kobiety, która podczas okupacji opiekowała się żydowską dziewczynką.

Wykonuje gest heroiczny, ale bohaterką staje się trochę przez przypadek. Potem musi to ukrywać i przed Niemcami, i przed swoimi. I przez swoich zostanie oskarżona o kolaborację.

W trakcie pisania scenariusza uświadomiłem sobie, że znam ludzi, nawet mam takich przyjaciół, którzy nie tak dawno byli niesprawiedliwie oskarżani i przeżywali, czy nadal przeżywają, prawdziwy dramat. Uznałem więc, że to jest uniwersalny temat, który można odnieść zarówno do współczesności, jak i do okupacji. Podobne przypadki się zdarzały, ludzie bywali oskarżani na podstawie szeptanek czy wskutek nieporozumień. Teraz czytam książkę „Oskarżona: Wiera Gran”.

Chciałem pana zapytać o Wierę Gran, bo kiedy czytałem książkę Agaty Tuszyńskiej, przypomniała mi się Joanna z pańskiego filmu.

Chyba jednak Wiera Gran nie była winna, oskarżano ją o kolaborację na podstawie bardzo wątłych dowodów. Zresztą przez różne sądy została uniewinniona. Mogę sobie wyobrazić, że ta kobieta przeżyła nieprawdopodobny dramat, skoro potem oszalała.

I zaczęła oskarżać innych, np. Władysława Szpilmana, twierdząc, że widziała go w getcie w mundurze policjanta.

To mógł być rodzaj odwetu: jeśli mnie oskarżają, to i ja będę oskarżać. Nie wydaje mi się prawdopodobne, aby Pianista założył mundur policjanta... W moim filmie dozorczyni przypadkowo widzi Joannę, która dowiedziała się przed chwilą o śmierci męża, straciła świadomość i na moment oparła się o ramię informującego ją o tym Niemca. Dozorczyni ma dowód, że lokatorka zadaje się z okupantem. Byle szczegół, zinterpretowany opacznie, może zaprowadzić nas nad granicę przepaści.

„Joanna” to wcale nieczęsty u nas film o kobiecie.

W ogóle są tu niemal same kobiety.

Z tym że tytułowa bohaterka, mimo ogromnych poświęceń i szlachetności, nie przypomina obrazkowej matki Polki.

Też tak uważam. Staraliśmy się z aktorką Urszulą Grabowską tak tę postać budować, by nie przekroczyć niewidzialnej granicy świętości, żeby ona nie była z papieru, lecz z krwi i kości. Ale jednocześnie, żeby dla widza oczywiste były pozytywne cechy jej charakteru. A jak wiemy, strasznie trudno jest zrobić film o pozytywnych bohaterach.

Akcja „Joanny” toczy się w Krakowie. Jest okupacja, ale taka – jakby powiedział młody widz – w wersji lajtowej. Polacy pracują w niemieckich urzędach, konspiratorzy nie rzucają się w oczy.

W czasie wojny Kraków różnił się od Warszawy. Tam było bardzo słabe podziemie, zdarzało się, że młodzi ludzie, którzy rwali się do walki z okupantem, wyjeżdżali do Warszawy, i – jak się mówiło – dopiero tu oddychali wolnością. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że Kraków był naszpikowany Niemcami, na każdym kroku byli Niemcy. Ale opór był zdecydowanie mniejszy niż w Warszawie, to są fakty, które sprawdzałem, zanim rozpocząłem zdjęcia.

Mam nadzieję, że Kraków się na pana nie obrazi.

Nie ma o co się obrażać, tym bardziej że Kraków jest w „Joannie” wystylizowany.

Cały film jest wystylizowany...

Jakby cała opowieść została wzięta w cudzysłów. Nie jest to zatem historia opowiedziana wprost, nie miałem też zamiaru opowiadania o wszystkich realiach tamtych czasów.

Wciąż trzeba odwagi, by przypominać, iż nie wszyscy w czasie okupacji byli bohaterami?

Nie zastanawiałem się nad tym robiąc film. Podejrzewam natomiast, że takich pytań boją się politycy lansujący jedynie słuszną politykę historyczną. Ale od czasu do czasu ten obraz samozadowolenia jest burzony. Ostatnio na przykład zrobił to Tadeusz Słobodzianek, pisząc świetną, moim zdaniem, sztukę „Nasza klasa”. Opowiedział nie tylko o Jedwabnem, ale w ogóle o relacjach polsko-żydowskich, doprowadzając historię niemal do dzisiejszych czasów. Mord jest tylko najbardziej dramatycznym momentem tej opowieści.

Jedwabne to jest temat na film?

W teatrze można użyć skrótu, symbolu, tymczasem film o losach Polaków różnej narodowości – a tak należałoby to pokazać – musiałby być epicką, rozległą historią. Nie znajduję takiego scenariusza, nie mówiąc już o możliwościach finansowych naszej kinematografii.

Wróćmy do filmów, które pan zrobił, zwłaszcza że po wieloletnim przestoju zaczął pan kręcić raz za razem...

Ale przez prawie dziewięć lat nic nie robiłem.

Pan często mówił w wywiadach o sile metafory. Taką metaforą był dla mnie pana poprzedni film „Enen”. Opowieść o tajemniczym chorym psychicznie, którym z wielką troską zajmuje się młody lekarz. W ostatniej sekwencji chory spogląda ufnie w kamerę, jakby chciał powiedzieć: chcę być z wami. A przecież już zdążyliśmy się dowiedzieć, kim był w czasach PRL. To też głos w debacie o lustracji?

Tam jest wiele pytań, na które ja sam nie miałem odpowiedzi, np. co my wiemy o człowieku. Czy w ogóle jesteśmy w stanie dotrzeć do drugiego człowieka? Czy możemy go zrozumieć – bez względu na to, czy jest chory, czy zdrowy? Jaką tajemnicę kryje w sobie człowiek, właściwie każdy człowiek? To było dla mnie najważniejsze. Ale, oczywiście, jest też wciąż dla mnie ważna kwestia wyborów ludzkich w czasach PRL. Jak ludzie zachowywali się w tamtych czasach, z jakich powodów postępowali tak, a nie inaczej? W „Enenie”, podobnie jak w „Joannie”, pokazuję, że życie jest bardziej skomplikowane, nigdy do końca nie wiemy, jakie motywy ludźmi kierowały. Nic nie jest oczywiste.

Pan był przeciw lustracji czy tylko przeciw stosowanym metodom?

Pracownicy SB, którym udowodniono winę, powinni oczywiście ponieść karę. Tymczasem to, co się działo niedawno w Polsce, było wielką paranoją. Dlatego że tych ludzi, których należało ukarać, nie ukarano, natomiast szukano tzw. agentów, którzy współpracowali ze służbami specjalnymi bądź tylko byli o to podejrzani. Często na podstawie nikłych bądź fałszywych dowodów. Jedni wybronili się, inni cierpią do dzisiaj.

 

Czy w środowisku filmowym była potrzeba lustracji? Pamiętam, że w PRL mówiło się, że zwłaszcza w pionie produkcyjnym ulokowani są tajni współpracownicy służb.

Mogliśmy podejrzewać, że był ktoś taki, taki nasz „opiekun”, ale to nie był człowiek z naszego środowiska, tylko ktoś z zewnątrz. Owszem, znany jest jeden przypadek reżysera, wyeksponowany w czasie akcji lustracyjnej, nie będę wymieniał nazwiska, pan się zapewne domyśla...

Oczywiście. I też pan powie, że nic się nie stało?

Nie wiem na pewno, co się stało. A nawet gdyby, to też nie jest tak, że nie podałbym mu ręki.

W latach 70. należał pan do elitarnego zespołu filmowego X, kierowanego przez Andrzeja Wajdę.

Był też zespół Tor, gdzie mieliśmy bliskich kolegów, był tam Krzysztof Kieślowski, Filip Bajon, Wojciech Marczewski... My charakteryzowaliśmy się otwartością, wbrew temu, co się o nas mówiło, pozbawieni byliśmy zawiści czy dążenia za wszelką cenę do sukcesu. Może te opinie o nas brały się stąd, że w X każdy miał szansę się pokazać. Był wprawdzie PRL, była cenzura, ale nie było tej uciążliwej obecnie mordęgi zdobywania pieniędzy...

Nie pytają pana dzisiaj młodzi twórcy, jak w ogóle można było być reżyserem w PRL?

Młodych twórców kompletnie to nie obchodzi, bo zajęci są swoimi sprawami, ale młodzi dziennikarze czasem pytają. Nie ma powodu kłamać, że nam jako grupie zawodowej było w PRL źle. Film, teatr, literatura, muzyka – to wszystko było na wysokim poziomie, co również wynikało z ideologicznego założenia tamtego systemu, że należy wspierać kulturę. Co za granicą też dobrze było odbierane.

Dla naszego kina PRL to jest ciągle temat do podjęcia.

Zrobiłem „Był jazz”, napisałem scenariusz „Wielkiego biegu”, to były filmy pokazujące grozę stalinizmu. Potem było inaczej.

Jak w filmach Barei, które tak się podobają młodym widzom, gdzie mamy PRL na wesoło.

Było coś absurdalnego i komicznego w tych czasach, myśmy się zawsze z tego śmiali. Chciałbym zrobić epicki film o kilkudziesięciu ostatnich latach, od PRL do nowych czasów, ale nie mam pomysłu, nie mam bohatera.

Może któregoś z dawnych pańskich bohaterów można by reaktywować. Na przykład Lutka Danielaka z „Wodzireja”, który mógłby teraz brylować w publicznej telewizji. Jest nowe rozdanie posad.

Pan też o „Wodzireju”. To jest mój ogromny sukces, ale nie chciałbym zostać autorem jednego filmu. Powiem nieskromnie, zrobiłem jeszcze kilka innych nie najgorszych.

Ale to chyba nie jest źle, jeżeli reżyser zrobi przynajmniej jeden film, który przechodzi do historii, żyje własnym życiem. Współtworzył pan wówczas kino niepokoju moralnego. Zostało coś z tamtych waszych programów i marzeń?

To kino ma swoje miejsce w historii, choć zostało spłaszczone przez krytyków jako publicystyczne, mówiące tylko o mechanizmach, nie o ludziach. Nie do końca tak było. Mnie się wydaje, że ta formuła może być przydatna zawsze. Dzisiaj odwaga staniała, ale filmy pokazujące niemoralność i fałsz w tym, co się dzieje wokół nas, są tak samo potrzebne jak wówczas.

Interesuje się pan polityką na co dzień, czyta pan gazety, ogląda nałogowo telewizję?

Tak, ja się tym zadręczam, może niepotrzebnie, w przeciwieństwie do moich młodszych kolegów, którzy mówią, że ich to kompletnie nie interesuje.

W ostatnich miesiącach nasi filmowcy zabierali głos w sprawach publicznych.

Uważam, że w takim momencie jak ostatnie wybory prezydenckie czy w sytuacjach, kiedy nasza demokracja jest zagrożona, należy wypowiedzieć się ostro, tak jak chociażby robił to Andrzej Wajda.

Jakkolwiek to zabrzmi, należy pan obecnie do seniorów polskiego kina czy baronów, jak kiedyś was nazywano.

Mnie chyba nie nazywano baronem, widać na to nie zasługiwałem. Ale ma pan rację, jesteśmy generacją odchodzącą.

Imponujące jest to pańskie długie trwanie w kinie, w czasach kiedy spora część rówieśników, a także znacznie młodszych, nie nadąża...

Za chwilę zapyta pan, czy jesteśmy jeszcze w stanie włączyć się w nurt nowoczesnego kina, opowiadać interesujące historie w nowoczesny sposób, zadowalający widza wychowanego na szybkich filmach i grach wideo? Po pierwsze, nie każda historia da się opowiedzieć w sposób teledyskowy, nawet Amerykanie robią czasem tradycyjne kino. Mój „Komornik” był zrealizowany dynamicznie i grany bardzo szybko, bo opowiadał o człowieku, który ma zadyszkę, cały czas biegnie i coś załatwia. A już „Joanna” ma inny rytm. Na siłę nie warto być nowoczesnym.

Podoba się panu współczesne kino polskie?

Nie wszystko oglądam, ale niektóre rzeczy mi się podobają, jak ostatnio „Chrzest” Marcina Wrony. Bardzo cenię filmy Wojtka Smarzowskiego, który ma własny styl, własny charakter pisma. Jego „Dom zły” w niczym nie ustępuje produkcjom nagradzanym na światowych festiwalach.

Gdzie jednak rzadko nas zapraszają.

Przestaliśmy być modni, wolą zaprosić irańskiego reżysera zamiast polskiego.

Jaki polski film mógłby teraz zdobyć uznanie za granicą?

Mówiąc trochę przewrotnie, moja „Joanna” jest chyba takim filmem, który mógłby na przykład w Ameryce się podobać. Jest w nim dramat kobiety, jest dziecko, w dodatku żydowskie...

Zawsze dobrze, jak jest dziecko.

Mówię to półżartem, ale kiedy widzi się, jakim filmom nieanglojęzycznym Akademia Amerykańska przyznaje nominacje...

Jest już „Joanna” gdzieś zgłoszona?

Producent, którym jest Akson, próbuje zgłosić film do Berlina. Ale obawiam się, że to nie jest propozycja na ten festiwal. Podejrzewam, że w Niemczech odbiorą „Joannę” jako film tylko historyczny.

 

Feliks Falk, ur. 1941 w Stanisławowie. Absolwent Wydziału Malarstwa i Grafiki warszawskiej ASP oraz Wydziału Reżyserii łódzkiej szkoły filmowej. Reżyser, scenarzysta, dramatopisarz. Zrealizował m.in. filmy: „Wodzirej” (1977), „Szansa” (1979), „Był jazz” (1981), „Samowolka” (1993), „Komornik” (2005), „Enen” (2009). 26 listopada premierę ma jego najnowsze dzieło „Joanna”.

Polityka 48.2010 (2784) z dnia 27.11.2010; Kultura; s. 80
Oryginalny tytuł tekstu: "Nic nie jest oczywiste"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wstrząsająca opowieść Polki, która przeszła aborcyjne piekło. „Nie wiedziałam, czy umieram, czy tak ma być”

Trzy tygodnie temu w warszawskim szpitalu MSWiA miała aborcję. I w szpitalu, i jeszcze zanim do niego trafiła, przeszła piekło. Opowiada o tym „Polityce”. „Piszę list do Tuska i Hołowni. Chcę, by poznali moją historię ze szczegółami”.

Anna J. Dudek
24.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną