Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Kino wielobarwne

Polska kinematografia w czasach koprodukcji

"Jak się pozbyć cellulitu" (amerykańsko-polski) materiały prasowe
Najciekawsze filmy ostatnich sezonów to koprodukcje, co wkrótce znajdzie potwierdzenie przy rozdaniu Europejskich Nagród Filmowych. Jak na tym tle wygląda nasza kinematografia?
'Essential Killing' (polsko-norwesko-węgiersko-irlandzki)materiały prasowe "Essential Killing" (polsko-norwesko-węgiersko-irlandzki)
'Królik po berlińsku' (niemiecko-polski)materiały prasowe "Królik po berlińsku" (niemiecko-polski)
'Piotruś i wilk' (brytyjsko-polski)materiały prasowe "Piotruś i wilk" (brytyjsko-polski)

Największy od lat sukces polskiego kina na arenie międzynarodowej odniósł nie tak dawno Jerzy Skolimowski autorskim dramatem „Essential Killing”. Warto przypomnieć, że jest to dzieło nie tylko Polaków, ale i Norwegów, Węgrów, Irlandczyków, którzy solidarnie złożyli się na budżet tego filmu. Głośny, nominowany do Oscara dokument „Królik po berlińsku” Bartosza Konopki, prezentowany na ponad stu zagranicznych festiwalach, też jest koprodukcją. Polsko-niemiecką, współfinansowaną przez Finów, Holendrów i Belgów. Także wyróżniona Oscarem animacja lalkowa „Piotruś i wilk” Suzie Templeton, kręcona w Łódzkim Centrum Filmowym oraz w Se-ma-forze, powstała w znacznej mierze za pieniądze Brytyjczyków.

Jeśli cofniemy się trochę dalej, okaże się, że wszystko, co w ostatnich latach przynosiło polskiemu kinu rozgłos, jest efektem owocnej, przełamującej granice jednego kraju współpracy. „33 sceny z życia” Małgorzaty Szumowskiej były kręcone wespół z Niemcami. Do sukcesu Krzysztofa Kieślowskiego i jego klasycznych już filmów („Trzy kolory”, „Podwójne życie Weroniki”) dołożyli się Francuzi i Szwajcarzy. Oscarowego „Pianistę” Romana Polańskiego wspierali dla odmiany Francuzi i Anglicy. Każdy z tych filmów miał zagranicznego koproducenta, był finansowany z wielu źródeł i podlegał żmudnej międzynarodowej ocenie, zanim w końcu trafił do regularnej europejskiej dystrybucji. Oczywiście po drodze były też wpadki, wiele wspólnych przedsięwzięć zwyczajnie nie wypaliło, co nie powinno jednak zaciemniać ogólnego obrazu.

Międzynarodowe koprodukcje to niezła, o ile nie najlepsza trampolina do osiągania prestiżowych festiwalowo-artystycznych sukcesów i nie tylko. Ich atrakcyjność – mówiąc w skrócie – polega na tym, że gwarantują komfort w postaci odpowiednich warunków (środków) na każdym etapie powstawania filmu, włączając w to rozpowszechnianie. A co ważniejsze profesjonalizm usług przy zachowaniu lokalnego kolorytu, języka, narodowej problematyki, ale w ujęciu szerszym, ponadregionalnym.

Wszyscy mają świadomość, że lokalne rynki zrobiły się zbyt małe. Zwrot kosztów produkcji nawet bardzo taniego, za to wyrafinowanego artystycznie dramatu jest na takim rynku prawie niemożliwy. Zaangażowanie wielu krajów w koprodukcje automatycznie powoduje, że stają się one rentowne i zwracają koszty. Nawet przy tak trudnych i wymagających projektach jak choćby francusko-niemiecko-brytyjski „Autor widmo” Romana Polańskiego czy turecko-niemiecki „Miód” Semiha Kaplanoglu – uznanych przez Europejską Akademię za najlepsze filmy tego roku. Albo jak austriacko-francusko-niemiecko-włoska „Biała wstążka” Michaela Haneke, zdobywczyni ubiegłorocznej Złotej Palmy w Cannes.

Brakuje mecenasów

Kwestia przynależności narodowej, barw, w jakich tytuł konkuruje z innymi – dla nas wciąż drażliwa i bardzo ambicjonalna – jest w Europie traktowana dość elastycznie, jak logo piłkarskiego klubu. Kibice kochają swoją drużynę, ale jest im obojętne, jakiego koloru skórę mają grający w niej zawodnicy. Ważne, żeby wygrywali mecze. Podobnie jest z koprodukcjami. Liczy się fabuła, wizja, która przyciągnie widzów lub zdobędzie nagrody. A kto finansuje film, to sprawa drugorzędna.

Rozumieją i umiejętnie to wykorzystują Amerykanie. Nie przepadając za biurokracją i niezrozumiałymi z ich punktu widzenia różnicami w filmowym prawie w poszczególnych krajach Unii, obrali oryginalne strategie koprodukcyjne z Europą. Jedna z nich polega na finansowaniu w całości lokalnych filmów z dużym potencjałem komercyjnym pod szyldem filii Warner Bros.

W Warner Bros. Entertainment Poland za amerykańskie pieniądze właśnie powstaje komedia „Jak się pozbyć cellulitu” Andrzeja Saramonowicza. Z polskimi aktorami, mówiona po polsku, rozgrywająca się nad Wisłą. Rzecz w tym, że prawa do filmu, który będzie promowany jako stuprocentowo polski, pozostaną w rękach Amerykanów. A to znaczy, że spodziewane zyski wylądują również u nich, zamiast u polskich producentów.

Saramonowicz, błyskotliwy scenarzysta oraz reżyser, który odniósł spektakularny sukces kasowy takimi hitami jak „Lejdis” oraz „Testosteron”, będzie również nadzorował kolejne rozrywkowe produkcje Warnera w naszym kraju. Na to stanowisko został wybrany w drodze konkursu.

Polska uczy się grać w światowej lidze filmowej. Dopiero od niedawna zachęcamy zachodnich twórców, by robili z nami interesy i dokładamy się do ich budżetów, licząc, że zostanie to odwzajemnione. Nie mamy jednak zbyt wiele do zaoferowania. We Francji na produkcję z publicznych instytucji przeznacza się rocznie około 900 mln euro, w Niemczech 600 mln euro. U nas niecałe 30 mln euro. To kolosalna różnica i główna przeszkoda w podejmowaniu wspólnych decyzji.

Chętne do kooperacji są fundusze regionalne lub prywatne firmy, takie jak TP SA, które widzą w tym swój interes. Ale już telewizja publiczna – niegdyś główny współproducent – wycofała się z mecenatu. Banki po sparzeniu się na ekranizacjach lektur też niechętnie udzielają kredytów (być może to się zmieni po premierze „Bitwy Warszawskiej 1920” Jerzego Hoffmana, gdzie poważnie zaangażował się Bank Zachodni WBK). Przy tak ograniczonej liczbie źródeł finansowania jedynym pewnym i zasobnym miejscem, skąd można dodatkowo czerpać duże pieniądze, wydaje się zagranica. Dlaczego jednak nie potrafmy korzystać z tego, co daje nam Europa?

Prawo nie daje zarabiać

Niechęć polskich producentów do podejmowania tego typu wyzwań można częściowo tłumaczyć ryzykiem finansowym, wynikającym z braku odpowiednich zachęt fiskalnych ze strony naszego państwa. To, że w konkursie głównym tegorocznego festiwalu w Gdyni były zaledwie dwie międzynarodowe koprodukcje (a rok temu wyjątkowo pięć), jest spowodowane brakiem ulg podatkowych, odpisów, wysokim 22-proc. VAT. Czesi i Węgrzy zaproponowali o wiele korzystniejsze regulacje prawne, dlatego mogą liczyć na silniejsze wsparcie rodzimej produkcji pieniędzmi z zewnątrz. Stać ich też na przyciągnięcie do siebie hollywoodzkich superprodukcji.

Przykładowo w Pradze powstaje teraz „Mission: Impossible 4”, a w Budapeszcie kręci swój debiut reżyserski Angelina Jolie. – Jeszcze 7 lat temu w tych krajach mieli takie same przepisy, jakie obowiązują u nas – przypomina Marek Nowowiejski, szef domu producenckiego Bow And Axe. – A jednak gdy Steven Spielberg planował zrealizować „Monachium” we Wrocławiu, Węgrzy błyskawicznie je zmienili i ostatecznie produkcja wylądowała u nich. Dodatkowo i Czesi, i Węgrzy oferują 20 proc. dopłat do zagranicznych produkcji. Dlaczego to robią? Bo im się to opłaca! Niestety u nas nadal obowiązuje zasada myta.

Michał Kwieciński, reżyser i zasłużony producent m.in. „Katynia”, pytany o zasady współpracy z europejskimi koproducentami, mówi bez ogródek o wykorzystywaniu lub mniej elegancko o dojeniu Polaków. Jego zdaniem płacimy frycowe za to, żeby być w Europie: – Wierzymy, że nazwisko znanej osoby, renoma instytucji przez nią reprezentowanej oraz jej kontakty otworzą nam szerzej drzwi na niedostępne dla nas rynki. To potrwa jeszcze jakieś 56 lat, zanim sami się umocujemy w europejskich strukturach i staniemy silnymi, rozpoznawalnymi producentami. Jak na razie Polska jest na ostatnim miejscu, jeśli chodzi o opłacalność swoich udziałów w tych filmach.

Nie mamy zamożnego protektora jak Rumuni Francuzów. Nie jesteśmy traktowani po partnersku. W koprodukcjach wartość polskiego pieniądza jest największa. Przykładowo, żeby otrzymać wsparcie z Eurimages, trzeba spełnić określone warunki. Za wejście zachodniego producenta mniejszościowego (składającego się na mniej niż 10 proc. budżetu) pośrednicy żądają ogromnych stawek, pochłaniających znaczną część tego udziału. Myślimy lokalnie. Jakiż kraj utopi pieniądze w artystyczny projekt ważny i zrozumiały tylko dla nas?

Wałęsa według Głowackiego

Dobrym rozwiązaniem wydaje się zawiązywanie koprodukcji wokół sławnych, ciekawych artystów. Kłopot w tym, że powszechnie znanych, wypromowanych na arenie międzynarodowej nazwisk mamy niewiele. Od lat jest to ten sam krąg: Wajda, Zanussi, Holland, Skolimowski. Z młodych: Andrzej Jakimowski, Dorota Kędzierzawska, może Jacek Borcuch.

Osobną pozycję zajmuje Małgorzata Szumowska, która została niedawno szefową polskiego oddziału duńskiej Zentropy. Prężnej firmy producenckiej Larsa von Triera, posiadającej już swoje przedstawicielstwa m.in. w Niemczech, na Litwie i Węgrzech. Różnica między Zentropą a Warnerem polega na tym, że Duńczyków interesują przede wszystkim projekty artystyczne, a nie komercyjne. Za Szumowską stoi więc potężna, doskonale rozpoznawalna marka, co dodatkowo czyni ją postacią z europejskiej pierwszej ligi.

Jeśli chodzi o tematy, to też nie jest łatwo, ponieważ musi zaistnieć wspólny mianownik dla państw, które w dany projekt wejdą. Przykładem jest film o Janie Pawle II, który miałem przyjemność produkować – tłumaczy Sławomir Jóźwik, były dyrektor Agencji Filmowej w TVP, koproducent papieskiej biografii z Jonem Voightem. Film udało się sprzedać do wielu sieci telewizyjnych, dzięki czemu łatwo się zwrócił.

Jakie jeszcze tematy zainteresowałyby zachodnich sponsorów (odbiorców)? – Na pewno trudne, skomplikowane, przewrotne miłości. Odkrywcze spojrzenie na emocje. Problemy młodych ludzi. Losy wykluczonych i mniejszości etnicznych. Z historycznych tematów może Dywizjon 303, może Monte Cassino, Jan Karski, ale Powstanie Warszawskie już nie – wylicza Kwieciński, dodając, że ciężko u nas znaleźć twórców myślących kategoriami uniwersalnymi. Ten wątek ma doskonale przerobiony, bo sam przygotowuje teraz międzynarodową koprodukcję o Lechu Wałęsie. Scenariusz pisze Janusz Głowacki. Reżyserować ma Andrzej Wajda. W maju ruszą zdjęcia. – Na szczęście nie ma tu problemu – wyjaśnia. – Każdy chciałby taki film obejrzeć.

Zdaniem Macieja Karpińskiego, pełnomocnika dyrektora PISF do spraw międzynarodowych, dużym problemem jest brak ambicji producentów, reżyserów, a przede wszystkim scenarzystów zadowalających się wyłącznie bawieniem rodzimej widowni. Mamy sprawny system finansowania. Powstaje coraz więcej filmów (ponad 40 rocznie). – A przecież – mówi – nawet lokalne historie można opowiadać w sposób uniwersalny.

Polskie filmy mają problemy, bo są niemodne, nieczytelne – tłumaczy Piotr Mularuk, producent średniego pokolenia (44 lata), mający na swoim koncie współpracę m.in. z Peterem Greenawayem przy „Nightwatching” i z Emily Watson przy „Wichrach Kołymy”. – Nie udało nam się wykreować mody na polskie kino, bo nasze filmy w większości są po prostu słabe. Promocja polskiego filmu leży. Jest nieprzemyślana.

Na razie wsadzamy w te mechanizmy nogę, nawet kosztem bycia ofiarą i ponoszenia strat, aż się czegoś wreszcie nauczymy – podsumowuje Kwieciński.

Milion dolarów na dobry początek

Aby przyswoić tę lekcję, potrzebni są jednak producenci kreatywni, myślący zupełnie innymi kategoriami niż szybki doraźny zysk. Niewątpliwie mocną pozycję wypracowali sobie Piotr Dzięcioł z synem Łukaszem, właściciele działającego od 18 lat łódzkiego studia Opus Film, którzy mogą się pochwalić udaną współpracą z producentami m.in. z Norwegii, Szwecji, Francji przy „Wyspie diabła” Mariusa Holsta z Stellanem Skarsgardem w roli głównej. A ostatnio z Izraelem przy projekcie Ariego Folmana „Kongres futurologiczny” według Stanisława Lema. Przygotowują też nowy film Grega Zglińskiego „Wymyk”. W planach mają „Sanatorium pod Klepsydrą” według prozy Schulza w reżyserii kanadyjskich braci Quey, kolejne filmy Marcina Wrony i Pawła Pawlikowskiego.

Pojawiła się również grupa dynamicznie działających prywatnych producentów, bogatych ludzi z wyobraźnią, którzy postanowili zainwestować polskie pieniądze w niezależne kino amerykańskie. Traktując to jako solidną lokatę kapitału. Dariusz Gąsiorowski, dyrektor działu produkcji form fabularnych w TVN, chwali się, że za pieniądze stacji mogła powstać kosztowna amerykańska komedia „Aż po grób” z doborową obsadą (m.in. Robertem Duvallem i Billym Murrayem) i niemałymi ponoć szansami na oscarowe nominacje.

Mariusz Łukomski, szef dużej firmy dystrybucyjnej Monolith Films, szczyci się, że wnosząc milion dolarów, współfinansował najnowszy dramat Petera Weira „The Way Back”, nakręcony na podstawie powieści Stanisława Rawicza o zuchwałej ucieczce grupy więźniów z jednego z sowieckich obozów zagłady na Syberii w 1940 r., z Colinem Farrelem w roli głównej. Wrażenie robi także wyczyn Grzegorza Hajdarowicza, inwestora (a także właściciela „Przekroju” i „Sukcesu”), honorowego konsula Brazylii w Krakowie, który z własnej kieszeni wyłożył milion dolarów na hollywoodzką komedię „City Island” Raymonda de Felitty z Andym Garcią w roli ojca skłóconej rodziny.

W przyszłym roku ma być jeszcze lepiej. Polacy chcą zainwestować w kilkanaście produkcji made in USA, do których mają przyciągać znane nazwiska. Mówi się o projektach z Garym Oldmanem, Bruce’em Willisem, Sigourney Weaver i Robertem De Niro. Od śmiałych planów aż kręci się w głowie. To komercyjne inwestycje, obliczone na stosunkowo szybki zysk bez większego ryzyka. Ale i bez znaczącego wpływu na kształt powstającego dzieła. Często polski udziałowiec nie jest nawet wymieniany w czołówce jako koproducent.

To dobry początek – tłumaczy Mularuk – ale według mnie o producentach mówi się wtedy, kiedy wnoszą wartość dodaną, budują film, szukają tekstu, pozyskują twórców i obsadę, układają łamigłówkę finansową, strategię marketingową etc. Po prostu go tworzą, a nie tylko dołączają się finansowo.

20008389
Polityka 49.2010 (2785) z dnia 04.12.2010; Kultura; s. 84
Oryginalny tytuł tekstu: "Kino wielobarwne"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną