Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Tron: Dziedzictwo czy Dziwactwo?

materiały prasowe
Nie jest to dzieło na miarę „Blade Runnera” czy „Matrix”. Zamiast moralnego i intelektualnego niepokoju „Tron” proponuje nam zabawę w odgadywanie filmowych cytatów i nieskomplikowaną, acz przyjemną i efektowną rozrywkę.
materiały prasowe
materiały prasowe
materiały prasowe
materiały prasowe

Reżyser, producent i scenarzysta filmu „Tron: Dziedzictwo” mieli zadanie łatwiejsze niż twórcy licznych hollywoodzkich sequeli i remake’ów. O „kultowym” obrazie, którego kontynuacja właśnie wchodzi na ekrany kin, pamięta bardzo mała część widowni. A sam „kult”, o którym głośno ostatnio, jest raczej wytworem PR-owej sprawności wytwórni, niż efektem rzeczywistego przywiązania widzów.

Pierwszy „Tron” (1982 r.), mimo śmiałości koncepcji i zastosowania nowatorskich technik produkcyjnych, nie odniósł oszałamiającego sukcesu. Zrealizowana kosztem 17 milionów dolarów historia informatycznego geniusza, przeniesionego w postaci ciągu zer i jedynek do wnętrza komputerowego programu, przyniósł wytwórni Walta Disneya zysk wynoszący nieco ponad 33 miliony dolarów (dla porównania – zrealizowane dwa lata wcześniej za podobną sumę „Imperium kontratakuje” z sagi „Gwiezdnych Wojen” zarobiło ponad pół miliarda). Nic zresztą dziwnego, skoro cyfrowe środowisko przedstawione w „Tronie” przypominało znane z salonów arcade gry na automaty, do których zresztą obie części jawnie się odwołują, a o Internecie zdecydowana większość widzów jeszcze nawet nie słyszała. Któż zatem mógł potraktować poważnie tę historię?

Ku zadowoleniu nielicznych - choć zapewne wiernych fanów - „Dziedzictwo” jest kontynuacją pozbawioną pretensji do wywracania świata „Trona”. Bez trudu rozpoznajemy postacie, świat i opowieść, będącą najbardziej typowym przykładem kinowego „ciągu dalszego”. Najpierw retrospekcja – dwadzieścia lat przed momentem, w którym rozpoczyna się historia, Kevin Flynn, bohater pierwszej części i prezes potężnej korporacji informatycznej ENCOM, znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Jego osierocony, ośmioletni syn Sam, nie może się pogodzić z nagłym odejściem ojca. Odmawia uparcie wejścia w dorosłość, buntując się przeciw systemowi z pomocą motocykla Ducati i aktywnego działania na rzecz idei wolnego oprogramowania. Na szczęście dla widzów wprowadzenie w relacje z nieobecnym ojcem i wykład o złowrogiej roli potężnych korporacji nie trwają długo.

Sam otrzymuje wiadomość, która naprowadza go na trop ukrytego laboratorium ojca, przypadkowo uruchamia znany z pierwszej części laser i - cóż za zaskoczenie - przekształcony w program odnajduje się w miejscu zwanym Siecią. W tym momencie wszystkie mniej ważne wątki posłusznie ustępują miejsca głównej treści „Dziedzictwa”, czyli oszałamiającemu obrazowi.

Twórcom wizualnej warstwy filmu udała się rzecz niezwykła – dochowując wierności pierwowzorowi, udało im się wykreować zapierające dech w piersi cyfrowe środowisko – wewnętrzny świat Sieci, odmalowany z pomocą zaledwie kilku podstawowych barw, ale estetycznie spójny i tworzący wrażenie ogromnej przestrzeni. Choć jest on zero-jedynkowo ascetyczny, na nowo zaskakuje widza w każdej kolejnej scenie; podobne wrażenie robią niezwykłe maszyny Trona, na czele ze słynnymi świetlnymi motocyklami. Zadziwiające, że w tym ultranowoczesnym środowisku twórcom udało się tak sugestywnie odwołać się do atmosfery lat osiemdziesiątych, pokazywanej w filmie z rozrzewnieniem i bez lęku przed tak zwanym obciachem.

Samej filmowej treści, poza efektami specjalnymi i prezentującą się wyjątkowo korzystnie w obcisłym kombinezonie Olivią Wilde, nie ma w „Dziedzictwie” wiele. Ledwie zarysowany konflikt pokoleniowy, motyw programu administracyjnego, który staje się oszalałym dyktatorem czy ledwie dostrzegalne na horyzoncie zdarzeń pytanie o zagrożenie ludzkości sztuczną inteligencją, są tylko przerywnikami dla efektownych pościgów i mniej efektownych scen walki. Na szczęście, ani przez chwilę scenarzysta i reżyser nowego „Trona” nie mieli ambicji stawiania przed nami „poważnych pytań”, zdając sobie zapewne sprawę, że historia zawaliłaby się z hukiem pod ich ciężarem. Zamiast moralnego i intelektualnego niepokoju „Tron” proponuje nam zabawę w odgadywanie filmowych cytatów, którymi twórcy żonglują z wielkim wdziękiem – od „Matriksa”, poprzez „Gwiezdne wojny” (łącznie z dosłownym cytatem z Hana Solo), aż po „Łowcę androidów”. No i, oczywiście, najlepszy w tym wszystkim Jeff Bridges, który tak umiejętnie połączył postacie Noe z Bigiem Lebowskim, że jego kreacja (a szczególnie scena, w której cybernetyczny wiatr rozwiewa mu długi, czarny płaszcz) przejdzie do kanonu mniej poważnej odmiany kina SF.

„Tron: Dziedzictwo”, który - co za zabawny zbieg okoliczności - kosztował dokładnie dziesięć razy tyle, co jego poprzednik, jest zręcznie zrealizowaną błyskotką z oszałamiającymi efektami specjalnymi. Obrazem pozbawionym niespodziewanych - a powodujących ból głowy - zwrotów akcji i treści nieprzyswajalnych dla dwunastolatka. Ale jest to też kawał solidnego filmowego rzemiosła, które ma rozbawić i olśnić widza. I w tym sensie jest to film udany – z jasnym, pozytywnym przesłaniem (że firewalle są w głębi duszy dobre), happy endem i piękną dziewczyną na tylnym siedzeniu motocykla. Czegóż więcej można spodziewać się po sobotnim wyjściu do kina 3D?

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną