Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Ekstraklasa i masa

Po festiwalu w Gdyni: kto się zwija, kto rozkręca

Kadr z „Róży” Wojciecha Smarzowskiego. Na zdj. Marcin Dorociński i Agata Kulesza Kadr z „Róży” Wojciecha Smarzowskiego. Na zdj. Marcin Dorociński i Agata Kulesza Monolith / materiały prasowe
Od pierwszego dnia festiwalu wszyscy zachwycali się filmami młodych twórców, tymczasem na koniec okazało się, że najważniejsze nagrody wziął stary mistrz Jerzy Skolimowski.
Wesoła atmosfera na planie „Róży”. A śmieją się (od lewej): Agata Kulesza, Kinga Preis, Jacek Braciak i Marcin DorocińskiMonolith/materiały prasowe Wesoła atmosfera na planie „Róży”. A śmieją się (od lewej): Agata Kulesza, Kinga Preis, Jacek Braciak i Marcin Dorociński
„Czarny czwartek” (reż. Antoni Krauze): wyróżnienie juryKino Świat/materiały prasowe „Czarny czwartek” (reż. Antoni Krauze): wyróżnienie jury
Jerzy Skolimowski z nagrodą za „Essential Killing”Nawrocki/Forum Jerzy Skolimowski z nagrodą za „Essential Killing”

W zasadzie trudno mieć do jurorów pretensje. Nagrodzili film perfekcyjnie zrealizowany, z wielką rolą Vincenta Gallo, grającego afgańskiego terrorystę przewiezionego przez Amerykanów do nienazwanego kraju (w którym trudno nie rozpoznać polskich pejzaży), gdzie ucieka z transportu i niczym tropione przez myśliwych zwierzę umyka kolejnym pościgom. Wielkie kino. Tyle tylko, że „Essential Killing” był już nagrodzony w zeszłym roku w Wenecji, zaś w lutym zgarnął całe stadko krajowych nagród Polskie Orły. W sensie promocyjnym gdyńska nagroda ani mu nie pomoże, ani nie zaszkodzi, trudno też oczekiwać, aby dystrybutor zdecydował się ponownie wprowadzić film do kin.

Przypuszczalnie gdyby jury obradowało w krajowym składzie, końcowy wynik mógłby być inny, skoro jednak zdecydowano się umiędzynarodowić sąd konkursowy, należało oczekiwać zaskakujących rozstrzygnięć. Nie przypadkiem cała pierwsza trójka, a więc także nagrodzona Srebrnymi Lwami „Sala samobójców” i uhonorowany Nagrodą Specjalną Jury „Młyn i krzyż” to filmy wyróżniające się wyszukaną formą, proste w przekazie. Jak powiedział ktoś z festiwalowych gości po końcowej gali – nagrodzili to, co zrozumieli. Aż tak źle chyba jednak nie było, zwłaszcza że w 9-osobowym składzie było czterech Polaków z Polski i jeden z Wielkiej Brytanii. Może jednak nasi byli nazbyt grzeczni wobec gości?

Tak czy inaczej, jury swym werdyktem, zwłaszcza pominięciem tak ważnego filmu jak „Róża” Wojciecha Smarzowskiego, trochę popsuło imprezę. Szkoda, tym bardziej że festiwal był udany, a pomysł nowego dyrektora artystycznego Michała Chacińskiego, by dokonać surowej selekcji zgłoszonych do konkursu filmów, sprawdził się, choć oczywiście można dyskutować, czy 12 tytułów to jednak nie jest trochę mało. Ale to problem samego środowiska filmowego (w którym Chaciński ma już wrogów), nie nas, dziennikarzy. My mieliśmy komfort, mniej projekcji, a niemal każdy film był na co najmniej przyzwoitym poziomie. To jest tak, jakby naszą piłkarską Ekstraklasę zmniejszyć o połowę – mielibyśmy mniej spotkań, ale mecze byłyby ciekawsze.

W finałowej dwunastce znalazło się pięć filmów znanych już z kin (oprócz trzech nagrodzonych głównymi nagrodami, „Italiani” i „Czarny czwartek”), o których pisano z okazji premier. Można zatem skupić się na nowościach, które mają zmienić potoczne wyobrażenie o marnej kondycji polskiej kinematografii. Jak słusznie zauważył szef jury Paweł Pawlikowski podczas gali, żaden z nich nie był błahy. Na samą galę też nie można tym razem narzekać, było skromniej niż zwykle, ale w sam raz, zaś Maciej Stuhr w roli mistrza ceremonii spisał się znakomicie, naprawiając gafy niektórych wręczających.

Ona z Mazur, on z AK

Dziennikarze przyznali swą nagrodę „Róży” Wojciecha Smarzowskiego, co nawet wydawało się – w przeddzień ogłoszenia werdyktu jury – wyborem nazbyt oczywistym, gdyż niemal powszechnie oczekiwano, że film dostanie Złote Lwy. Na ogół, kiedy nasz film historyczny jest niedoceniony przez zagranicznych widzów, tłumaczymy sobie – widocznie nie zrozumieli, pewnie zbyt skomplikowane są te nasze dzieje. Jednak w tym wypadku mamy klarownie napisany scenariusz, wszystko opowiedziane jest prosto, po kolei, przede wszystkim zaś film przemawia obrazem. Do tego mamy świetne aktorstwo i współtworzącą klimaty muzykę. Ale do jurorów, wśród których byli też przecież rodacy, „Róża” nie przemówiła. Ich strata.

W związku z tym, że film trafi do kin najprawdopodobniej dopiero na początku przyszłego roku (co jest związane z planowanym startem w festiwalu w Berlinie), przyszli widzowie muszą na razie wierzyć na słowo, że jest na co czekać.

Reżyser zapowiadał, że będzie to opowieść o miłości, choć moim zdaniem jest to przede wszystkim rzecz o gwałcie nieustannie towarzyszącym dziejącej się historii. W sensie jak najbardziej dosłownym (sceny masowe robią wprost niesamowite wrażenie), ale też metaforycznym. Gwałcona jest bowiem także ziemia, w której posiadanie wchodzą nowi właściciele, gwałcone są marzenia i nadzieje na normalne życie po zakończonej krwawej wojnie. Dla obydwu głównych bohaterów „Róży” nie nastały bowiem jeszcze lepsze czasy. Ona jest Mazurką, przez jednych uważaną za Niemkę, przez drugich za Polkę, krzywdzoną i nieludzko poniżaną przez jednych i drugich. On był w AK, w powstaniu stracił żonę (scenę, w której Niemcy ją gwałcą, oglądamy w prologu), teraz próbuje ukryć się wśród mazurskich jezior. Bardzo niedobrana z nich para, spotkali się właściwie przypadkowo, ale od tego momentu ich losy będą się splatać.

Grany przez Marcina Dorocińskiego Polak należy do tego samego zbioru naszych bohaterów tragicznych co Maciek Chełmicki z „Popiołu i diamentu”. Z tym że nie ma skłonności do romantycznych póz, chyba nawet nie od razu zdaje sobie sprawę ze swego położenia. Ma po prostu dość wojaczki, chce odpocząć, pożyć. Ale historia wkrótce się o niego upomni. Dawny znajomy z AK, teraz w Urzędzie Bezpieczeństwa, próbuje przeciągnąć go na swoją stronę. Bezskutecznie, czego następstwa będą łatwe do przewidzenia. A jednak w tej smętnej historii pojawi się trudny happy end, życie potoczy się dalej.

Wojciech Smarzowski zapowiedział na konferencji prasowej, że gdy odpocznie po „Róży”, wróci do swych ulubionych historii pijackich. Czyli podobnych do tych z „Wesela” i „Domu złego”, bardzo polskich historii.

Kto się zwija, kto się rozkręca

Maciej Stuhr użył błyskotliwego porównania: życie jest jak taśma filmowa, jedni się rozkręcają, inni się już zwijają. Dotyczy to także krajowego środowiska filmowego. Wprawdzie Skolimowski triumfował, wprawdzie po kilkunastu latach nowy film „W imieniu diabła” (zainspirowany głośnym parę lat temu buntem betanek w Kazimierzu) pokazała Barbara Sass-Zdort, a zaszczytu otwarcia imprezy dostąpił jak najbardziej zasłużenie „Czarny czwartek” Antoniego Krauzego, to jednak w naszym kinie do głosu dochodzą coraz młodsze pokolenia twórców i oni będą, miejmy nadzieję, coraz bardziej się rozkręcać.

Są zdolni, sprawni warsztatowo, wychowali się na innych filmach niż ich starsi bracia, nie wspominając rodziców. Można nie zachwycać się „Salą samobójców” Jana Komasy (mnie warstwa dziejąca się w realu wydała się dość schematyczna i naiwna), niemniej trudno nie docenić nowej estetyki filmowej i nie zdawać sobie sprawy, że z młodocianym bohaterem odmawiającym udziału w rzeczywistości utożsamia się spora część młodego pokolenia, czego dowodem sukces frekwencyjny. Jeżeli za ileś tam lat dzisiejsi 20-latkowie będą wspominać swe kultowe filmy z młodości, na pewno nie zapomną o debiucie Jana Komasy.

Nowe filmy kreują nowych aktorów. Tutaj też zaszła gruntowna zmiana: wielu niegdysiejszych idoli nie pokazuje się dziś nawet w epizodach. Jurorzy wybierając najlepszych wykonawców pomylili się tylko raz, nie doceniając udziału Agaty Kuleszy w „Róży”. Roma Gąsiorowska, nagrodzona za rolę współczesnej pokręconej dziewczyny w filmie Leszka Dawida „Ki”, na wyróżnienie zasłużyła, ale przecież można było przyznać dwie nagrody ex aequo. Natomiast pozostałe laury dla Marcina Dorocińskiego, Mariana Dziędziela, Gabrieli Muskały i debiutującej Katarzyny Zawadzkiej były jak najbardziej zasłużone. Można by jeszcze dodać nazwiska Roberta Więckiewicza, Andrzeja Chyry, Krzysztofa Stroińskiego, Borysa Szyca czy Łukasza Simlata, którzy od kilku lat pojawiają się w czołówkach najciekawszych filmów.

 

Znakomite duety aktorskie przyczyniły się bez wątpienia do sukcesu dwóch filmów nagrodzonych za debiut reżyserski: „Wymyku” Grega Zglińskiego (dla ścisłości, to jego drugi film) i „Lęku wysokości” Bartosza Konopki.

W „Wymyku” mamy dwóch niepodobnych do siebie braci. Alfred (Robert Więckiewicz) jest cały stąd, niespecjalnie interesuje go świat, sceptycznie podchodzi do projektów modernizacji firmy. Ponadto nosi w sobie poczucie krzywdy – to on zajmował się bowiem chorym ojcem, gdy jego brat korzystał z przywileju bycia obywatelem Unii Europejskiej. Jurek (Łukasz Simlat) jest od niego lepiej wykształcony, modniej ubrany, bywał za granicą, ma świeżą energię i mnóstwo pomysłów, jak rozkręcić interes. Od początku filmu zdajemy sobie sprawę z ostrych, trudnych do ukrycia napięć między braćmi.

Kulminacyjna scena filmu rozegra się w podmiejskim pociągu. Bracia są świadkami napaści chuliganów na samotną dziewczynę. Jurek śpieszy jej z pomocą i teraz on stanie się obiektem agresji troglodytów. Alfred nie rusza mu na pomoc. Czy podświadomie chciał, żeby brata spotkała kara? Cokolwiek zrobi potem, nie będzie już w stanie odpokutować grzechu zaniechania.

Schemat dramaturgiczny filmu Grega Zglińskiego, sięgający wręcz do biblijnego prawzoru Kaina i Abla, jest uniwersalny i ponadczasowy. Można tu dostrzec także metaforyczny obraz „dwóch Polsk”, ale może to już tylko moja nadinterpretacja.

Dedykowane ojcom

Młodzi twórcy przychodzą do kina również po to, aby opowiedzieć historie przez siebie przeżyte, także rodzinne. Sporo już mieliśmy filmów przedstawiających skomplikowane związki rodziców i dzieci (choćby „Erratum” Marka Lechkiego), a w Gdyni zobaczyliśmy kolejne obrazy z tego nurtu.

Bartosz Konopka swój debiutancki „Lęk wysokości” zadedykował „Tacie”, co każe się domyślać, że na początku było traumatyczne przeżycie, choć niekoniecznie tożsame z doświadczeniem filmowego bohatera. Dorociński gra dziennikarza telewizyjnego u progu wielkiej kariery, któremu o swym istnieniu przypomina pewnego dnia ojciec, pozostawiony daleko od Warszawy.

Nie wiemy dokładnie, z jakiego powodu więzy rodzinne zostały porwane, ale obecnie, kiedy ojciec trafia do szpitala psychiatrycznego, nie ma to większego znaczenia. Konopka, do niedawna znany jako dokumentalista („Królik po berlińsku”), z wielkim taktem i wnikliwością przedstawia dramatyczne próby odnajdywania się ludzi, którym wydawało się, że oddalili się od siebie ostatecznie.

Ojciec i syn pojawiają się także w „Krecie” Rafaela Lewandowskiego. Tym razem w tle mamy historię coraz bardziej odległą, lecz ciągle żywą. Syn (Borys Szyc) dowiaduje się, że jego ojciec (Marian Dziędziel), legenda strajków górniczych w 1981 r., był współpracownikiem tajnych służb. Urodzonemu we Francji reżyserowi udało się uniknąć dwóch skrajnych punktów widzenia, które reprezentują zazwyczaj uczestnicy niedokończonego sporu o niedawną przeszłość. Ani nie podważa sensu lustracji, ani nie ma zamiaru skazywać swego bohatera. Utożsamia się raczej z synem górnika, który chce zrozumieć motywy postępowania ojca.

Syn uświadamia sobie w pewnym momencie, że przeszłość dopada także jego, choć w 1981 r. był małym dzieckiem. A nawet więcej – on sam może poczuwać się do winy, ponieważ ojciec popełnił grzech kierowany troską o jego przyszłość. Rafael Lewandowski mówi w ten sposób młodszym kolegom z kraju coś bardzo istotnego: nie bądźcie tacy pewni, że jesteście czyści, nieskalani i macie pełne prawo osądzać surowo pokolenie rodziców. Odpowiedzialność za ich postępowanie spada także na was. To też wasz problem, choć nie zdajecie sobie z tego sprawy.

Panorama słabości

Dwanaście udanych tytułów w sezonie to wcale niemało. Nawet jeżeli odejmiemy dwie, trzy pozycje, które nie powinny znaleźć się w konkursie, to i tak, jak na kraj średniej wielkości, będzie całkiem przyzwoicie. Co jednak z resztą produkcji? Przypomnijmy, że do Gdyni zgłoszono w tym roku aż 40 tytułów. Wybraną dodatkowo dziewiątkę można było zobaczyć w sekcji nazwanej Panorama. Była to jednak przede wszystkim panorama znanych słabości polskiego kina. Jaki zatem poziom reprezentuje reszta, czyli połowa rocznego dorobku, lepiej nie myśleć. Ekstraklasa ekstraklasą, a cała reszta gra nadal w lidze okręgowej, w najlepszym wypadku.

Wprawdzie niektórzy koledzy krytycy wyrażali tęsknotę za złymi filmami, ale ja tego braku nie odczuwałem zbyt dotkliwie. Już się dość w życiu naoglądałem beznadziejnych polskich produkcji. Toteż w wolnych chwilach, których tego roku było więcej niż zazwyczaj, oglądałem starą, dobrą klasykę. Np. odświeżonego cyfrowo „Faraona” Jerzego Kawalerowicza, którym i dzisiaj można się zachwycać.

Było więc nieźle, a chwilami bardzo dobrze, niemniej prosiłbym, aby nie popadać przesadnie w euforię. Nie trzeba sięgać daleko w przeszłość, by przypomnieć sobie, ile to już razy po Gdyni ogłaszano nowy początek, a po roku, dwóch okazać się miało, że wszystko wraca w utarte koleiny. By po raz ostatni użyć futbolowego porównania, z kinem jest tak jak z polską piłką. Widać postęp, ale po pierwsze dlatego, że wcześniej było znacznie gorzej. Jeżeli naprawdę chcemy liczyć się w Europie, musimy wciąż doskonalić grę, chyba że zadowala nas hasło znane także ze sfilmowanego komiksu „Jerzy Jeż” – „Polska mistrzem Polski”.

Polityka 25.2011 (2812) z dnia 14.06.2011; Kultura; s. 94
Oryginalny tytuł tekstu: "Ekstraklasa i masa"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną