Rok Miłosza okazał się dla muzyki popularnej ciekawszą pożywką niż rok Chopina. Zaskakujące? Tylko pozornie. O tym, że Chopina na język współczesnej muzyki elektronicznej, hip-hopu czy rocka tłumaczy się trudno, wiadomo od lat. Z kolei jazzowe wersje jego utworów nikogo nie zaskakują. Tymczasem już tytułami niektórych wierszy Czesław Miłosz sam prowokacyjnie wywoływał śpiewanie. Nic dziwnego, że kilkaset tysięcy złotych dofinansowania z budżetów różnych instytucji, pracujących nad celebrowaniem pamięci naszego poety (z dwóch programów: Miłosz 2011 i Polska Prezydencja 2011), poszło w tym roku na projekty stricte muzyczne.
Wykonania poezji zamienionych w piosenki mają w Polsce potężną tradycję i często się udawały – jak u Grechuty czy Świetlickiego. Ale zazwyczaj idą wbrew duchowi obu form. Cały problem najlepiej ujął człowiek, któremu kompetencji trudno odmówić, czyli Paul Simon: „Napisz melodię, żyj z nią chwilę, potem możesz dopisać tekst”. Przy śpiewaniu poezji trzeba było pracować na odwrót – wyczuć klimat tekstu i znaleźć odpowiednią oprawę, konwencję, ton.
Miłosz, mieszkający przez lata w kraju Paula Simona i Boba Dylana, musiał o tym wiedzieć, bo z zasady nie przepadał ponoć za łączeniem wierszy i podkładu muzycznego. Wyjątek zrobił dla syna Anthony’ego, z którym trafił w tym roku pośmiertnie na listę przebojów Trójki.
Rodzinne granie
Album „Rzeki”, firmowany przez Czesława&Anthony’ego Miłoszów, wywołał latem niemało szumu. Utwór do tekstu „Tak mało” trafił na listę przebojów wprawdzie tylko na pięć tygodni i skończył karierę na trzeciej dziesiątce, ale komentowano cały fakt szeroko. Może dlatego, że w tle brzmi muzyka gospel z elementami reggae, a sam bohater przez chwilę nawet śpiewa – dzięki studyjnej obróbce głosu.