Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

ACTA w Obiegu

Kulturę ratują cyfrowi piraci?

Gelu Sorin Popescu / PantherMedia
Osoby najaktywniej korzystające z Internetu to jednocześnie najaktywniejsi uczestnicy kultury, jak wynika z raportu „Obiegi kultury”. Kwestie ochrony własności intelektualnej natomiast zawsze były funkcją gry interesów i rozstrzygnięcia zależały od wyniku politycznej walki. Nie inaczej rzecz ma się z ACTA.

Sala kinowa warszawskiej Zachęty dawno już nie przeżyła takiego najazdu. Prezentacja raportu z badań „Obiegi kultury” wpisała się zupełnie przypadkowo w nurt wydarzeń ostatnich dni. A badania te, choć neutralny tytuł raportu to starannie kryje, odsłaniają ciekawą i złożoną rzeczywistość współczesnych praktyk kulturowych Polaków. I ujawniają, że ważnym wymiarem tej rzeczywistości są formy uczestnictwa w kulturze, zwane pirackimi. Same badania omawiam w tekście w „Polityce” (nr 4/2012), nie będę się powtarzał, przypomnę tylko najważniejsze konkluzje.

Osoby najaktywniej korzystające z Internetu to jednocześnie najaktywniejsi uczestnicy kultury, we wszystkich jej obiegach, komercyjnym legalnym, komercyjnym nielegalnym, niekomercyjnym nielegalnym i niekomercyjnym legalnym. Po prostu, to kulturowi wielożercy korzystający z kultury dużo, a Internet jest doskonałym narzędziem, by kulturalne życie organizować. Wniosek z tej części badania taki, że - ujmując rzecz w pewnym uproszczeniu - piraci (nie wszyscy) także zostawiają najwięcej kasy za płyty DVD, w kasach teatrów i kin, księgarniach.

Na drugim biegunie znajduje się ponad połowa polskiego społeczeństwa, która nie piraci, jednak też i nie płaci. Nie płaci, bo nie korzysta z niczego, poza telewizją.

Badacze także pytali o motywy korzystania z różnych form dostępu do kultury. Okazało się, że większość internautów to nie „natural born pirates”. Chętnie by płacili, gdyby dostali od producentów to, czego szukają w sposób łatwy i za godziwą cenę.

Po resztę wyników odsyłam do swojego tekstu w „Polityce”, a także po prostu do raportu z badań i proponuję powrót do Zachęty. Po prezentacji raportu rozpoczęła się dyskusja. Prowadził ją jeden z autorów badań, Alek Tarkowski z Centrum Cyfrowego Projekt Polska, a dyskutowali: Kinga Jakubowska z „Legalnej Kultury”, dr Wojciech Machała z Katedry Prawa Własności Intelektualnej i Dóbr Niematerialnych Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, Kamil Przełęcki z Agory oraz niżej podpisany.

Dowody "zbrodni"

W trakcie rozmowy padło kilka ważnych stwierdzeń, choć zaczęło się od wyciągania klasycznych argumentów. Kinga Jakubowska jako dowód zagrożeń wynikających z piractwa przytaczała fakt, że zanim film Woody'ego Allena „O północy w Paryżu” trafił do kin, internauci ściągnęli 150 tys. plików z nielegalną kopią utworu. Z kolei „Och Karol 2” w kinach obejrzało 1,7 mln widzów, nielegalnie w Internecie ponad dwa miliony.

Liczby niby oczywiste, okazało się jednak, że nikt nie potrafił odpowiedzieć na proste pytania: ile osób, które obejrzało nielegalny plik z tego powodu zrezygnowało z wizyty w kinie? A ile poszło do kina dlatego właśnie, że najpierw spróbowało zakazanego owocu? I jak to jest, że liczba biletów sprzedanych na polskie i zagraniczne filmy systematycznie od kilku lat rośnie, choć przecież powinna ze względu na piractwo maleć?

Nie wiedząc, nie mogliśmy na te pytania odpowiedzieć. Inne kwestie takiej wiedzy nie wymagały. Okazało się więc, że nie ma żadnego istotnego powodu, dla którego filmy lub muzyka nie mogłyby być sprzedawane w Sieci o wiele taniej, w wygodnych sposobach dystrybucji. To, że nie są, wynika po prostu z konserwatyzmu i lenistwa właścicieli praw autorskich. I o ile właściciele ci potępiają piratów podnosząc argumenty etyczne, to także powinni przyjąć do wiadomości, że chciwość to także jeden z grzechów głównych. A uczestniczący w panelu prawnik stwierdził, że nadszedł w końcu czas, kiedy prawo zaczyna powoli zwracać uwagę na użytkownika, a nie tylko, jak dotychczas, na interes producenta.

Kultura remiksu

Niestety, w tej ciekawej dyskusji zabrakło już czasu na inne wymiary problemu. Choćby na dyskusję o antropologii kulturowej Internetu, a podpowiada ona ciekawe rzeczy. Otóż nawet jeśli producenci wymyślą doskonale wygodne formy dystrybucji treści, podobne jak iTunes lub nawet lepsze i tańsze, to zjawisko łamania praw autorskich nie minie. Nie ze względu na chęć darmochy, lecz dlatego, że - jak przekonują choćby Lawrence Lessig i Henry Jenkins - naturalną dla epoki cyfrowej formą uczestnictwa w kulturze jest remiks. Film czy muzykę nie tylko się ogląda, lecz także, jeśli tego warty, poddaje twórczej obróbce, która jest formą komentarza, dyskusji czy zwykłej rozrywki.

Oczywiście, remiks narusza integralność dzieła, czego wielu twórców znieść nie może. Formalnie także jest piractwem, czego nie mogą znieść właściciele praw majątkowych. Ale tępienie remiksowców to z kolei głupota, bo są oni zazwyczaj największymi fanami, gotowymi wydać na kontakt z ulubionym dziełem i stworzonym wokół niego systemem dowolne pieniądze. Wystarczy wspomnieć fandom Gwiezdnych Wojen. Lucas potrzebował wielu lat, żeby zrozumieć, że dzieciaki produkujące własne filmiki w oparciu o oryginał to nie bandyci, lecz sojusznicy.

Jak widać, kwestia praw autorskich stała się niezwykle złożona. I nigdy prosta nie była, jak pokazuje Adrian Johns w książce „Piracy: The Intellectual Property Wars from Gutenberg to Gates”. Szekspir tworzył, gdy prawo autorskie nie obowiązywało, a jego brak nie przeszkodził mu w pracy. Statuty królowej Anny z 1710 r. uporządkowały sprawę, nigdy już jednak nie pojawił się dramatopisarz na miarę Szekspira. W XIX wieku nie obowiązywała ochrona autorów zagranicznych, więc piracono książki autorów brytyjskich na potęgę.

Okazuje się jednak, że pisarze ci zarabiali więcej w USA, niż na Wyspach. Amerykańskim wydawcom opłacało się płacić z góry pisarzom, byle mieć jak najszybciej tekst, by go wydrukować zanim dopłynie statek z legalnym brytyjskim nakładem. Przy okazji Amerykanie sprzedawali za kilkakrotnie mniejszą cenę, niż Anglicy, osiągając tym samym większe nakłady. W efekcie w XIX wieku w USA bardzo rozwinęło się czytelnictwo, co miało z kolei wpływ na rozwój potencjału intelektualnego tego kraju.

Płacą za darmowe. Bo chcą

Argumenty historyczne Johnsa znajdują potwierdzenie w argumentach ekonomicznych Michele Boldrina i Davida K. Levine’a, autorów książki „Against Intellectual Monopoly”. Dowodzą oni, przestawiając liczne realne przykłady, że konkurencja darmowej oferty nie musi być przeszkodą dla zarabiania przez twórców. W 2004 r. amerykański rząd opublikował raport na temat 11 września. Równolegle do rządowej publikacji za darmo w Sieci jedno z amerykańskich wydawnictw przygotowało wersję drukowaną, w cenie 10 dolarów egzemplarz (cena narzucona przez rząd). Sprzedało się ponad milion egzemplarzy.

Boldrin i Levine przekonują, że argumenty, jakoby patenty w przypadku wynalazków i prawo autorskie w przypadku kultury sprzyjały twórczości i innowacyjności, nie wytrzymują próby analizy historycznej i ekonomicznej. Co ciekawe, podobne zdanie miało lub ma więcej ekonomistów, którzy po prostu nie rozumieją, w jaki sposób monopol, a na tym przecież polega ochrona przez prawa własności intelektualnej, ma stymulować innowacyjność i twórczość, skoro już Adam Smith pokazał, że jest inaczej? I nie kto inny, tylko Edmund Burke protestował, gdy brytyjski Parlament przedłużał Wattowi i Bouldenowi patent na maszynę parową, bo uznał że ta antyliberalna decyzja godzi w wolność gospodarczą.

Oczywiście argumenty ekonomiczne, nawet najbardziej przekonywające nie mogą decydować o rozwiązaniach de facto politycznych. Bo, jak pokazuje Adrian Johns, kwestie ochrony własności intelektualnej zawsze były funkcją gry interesów i rozstrzygnięcia zależały od wyniku politycznej walki. Nie inaczej rzecz ma się z ACTA.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną