O Galiczu, który zmarł w 1977 r. (albo został zamordowany – spory trwają do dziś), ma nam przypomnieć oparty na jego utworach spektakl „Ludzie, nie wolno się bać” w łódzkim Teatrze Nowym. Kiedyś jego piosenki przenikały do Polski, przegrywane z taśmy na taśmę na prywatnych magnetofonach. Tak też rozchodziły się w Związku Radzieckim. Oprócz „samizdatu” równie sprawnie funkcjonował tam „magnizdat”. Rozkwitł szczególnie na początku lat 60., kiedy po politycznej odwilży rozpoczęły się przymrozki.
„Nie ma co porównywać naszych bardów z gwiazdami światowego rocka – pisały „Izwiestia” w 30 rocznicę śmierci Galicza. Tam – połyskliwe marynarki, pyszne fryzury, przepełnione stadiony, milionowe nakłady płyt. A u nas – ciasna kuchnia, sweter albo znoszony garnitur, zamiast fryzury – inteligencka łysinka. No i zdarte taśmy magnetofonowe albo »żebra« – giętkie płyty produkowane chałupniczą metodą z zużytych klisz rentgenowskich. Ale tak jak piosenki Elvisa Presleya wyzwalały Amerykę, tak piosenki Aleksandra Galicza nadkruszały lód zniewolenia w ZSRR. Śpiewał o tym, o czym nawet zabraniano mówić. Galicz jako pierwszy, a na dobrą sprawę w tym czasie jako jedyny, przemówił w imieniu stalinowskich więźniów, którzy wyszli na wolność”.
„Płyną obłoki, płyną – śpiewał w jednej ze swoich najpopularniejszych piosenek. – W miły kraj płyną, i na Kołymę/I nie dla nich adwokat i sąd/Bez amnestii tak płyną, gdzie chcą/A ja siedzę w piwiarni jak lord/Życie mam, powiem wam, prima sort/ Lat 20 minęło jak chwila/Nawet zęby nie wszystkie wybili”.
Łagrowe piosenki musiały wstrząsać sercami i umysłami w czasach, kiedy słowo Kołyma wymawiało się przyciszonym głosem.