Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Szaleńcy, ale nie idioci

The Flaming Lips. Szaleńcy, ale nie idioci

Michael Ivins (na pierwszym planie) strzela z konfetti w Los Angeles. Michael Ivins (na pierwszym planie) strzela z konfetti w Los Angeles. Paul R. Giunta / Corbis
The Flaming Lips pracowali 30 lat na reputację najbardziej szalonego zespołu rockowego świata. Aż tu nagle, przy okazji, stali się też zespołem najbardziej interesującym.
The Flaming Lips na scenie w Denver.Scott D. Smith/Retna/Corbis The Flaming Lips na scenie w Denver.
Wayne Coyne z fanką na Voodoo Music Experience w Nowym Orleanie.Tim Mosenfelder/Corbis Wayne Coyne z fanką na Voodoo Music Experience w Nowym Orleanie.

Jeśli chodzi o dramaturgię, The Flaming Lips zaczynają w takim punkcie, w którym inni kończą. Podobno na trasy koncertowe zawsze zabierają dodatkową ciężarówkę wypakowaną tylko balonikami i konfetti. Łatwo w to uwierzyć, widząc zespół na scenie. Najpierw poddana wcześniej starannej rekrutacji („Czy chcesz przez tydzień nadmuchiwać balony?”) ekipa technicznych przebranych za teletubisie rozstawia armatki na konfetti, potem wychodzą członkowie zespołu – jeden w stroju pluszowego różowego królika, drugi przebrany za szkielet. Wreszcie lider Wayne Coyne stacza się ze sceny w publiczność w przezroczystej plastikowej kuli.

Koncerty The Flaming Lips to zjawisko: operują wprawdzie fragmentami filmów, musicali, zdjęć dokumentalnych, ale mają bardziej swobodny, bezpośredni, nieco nawet cyrkowy charakter niż wielkie produkcje sceniczne Madonny albo Beyoncé. To bardziej przedstawienie w stylu starych rockowych show z lat 70. Coyne zamiast ton laserów używa prostych chwytów, strasząc na przykład rozkrwawionym czołem podczas utworu „The Spark That Bled”. Krew spływa na elegancki garnitur od Dolce &Gabbana, wprawiając później w zdumienie bodyguardów za sceną, którzy – nie widząc, co się wydarzyło – z reguły zaczepiają schodzącego za kulisy wokalistę i oferują pierwszą pomoc.

Tymczasem zabieg jest dokładnie wymyślonym i przećwiczonym elementem przedstawienia, sztuczną krew Coyne kupuje od lokalnego producenta w Oklahomie, pakuje ją w małe ampułki, upewniając się, że nie pozostawi trwałych plam na odzieży. The Flaming Lips to zespół szaleńców, ale nie idiotów.

Doświadczenia w restauracji

Zaczynali od dość prymitywnej i prostej muzyki garażowej jako podrzędny zespół z Oklahomy – centralnie położonego amerykańskiego stanu w kształcie rondla, który muzycznie kojarzył się dotąd przede wszystkim z broadwayowskim musicalem „Oklahoma!” z lat 40. Klepali biedę, a Coyne latami pracował jako kucharz w miejscowej restauracji rybnej, smażąc na co dzień frytki i przygotowując całe kilogramy sałatki coleslaw, czasem w ramach eksperymentów doprawianej zawartością popielniczek. W sposób kontrolowany – przed podaniem sam próbował, żeby sprawdzić, czy nie przesadził.

Zespół z biegiem czasu wprowadzał do swojej muzyki elementy psychodelii przypominające stare nagrania Pink Floyd, które jednak równoważył humor w stylu Franka Zappy i pomysły szalonych działań pozamuzycznych charakterystyczne choćby dla Johna Lennona. Podzielali też zainteresowanie tego ostatniego narkotykami i prowokacyjnym światem sztuki. A wychowany na amerykańskiej kulturze masowej Wayne Coyne dowodził, że choć nie jest wielkim wokalistą, potrafi zręcznie lawirować między popkulturową pulpą a emocjonalną wrażliwością, między kiczem a wysoką sztuką, dzięki czemu nawet szlagier dyskotekowy „Can’t Get You Out Of My Head” Kylie Minogue może zamienić we wzruszającą balladę.

Żadnej z tych cech nie poznalibyśmy, gdyby nie kontrakt z koncernem Warner – podpisany dość przypadkowo – nie dlatego, że tak dobrze rokowali muzycznie, tylko że na oczach pewnego łowcy talentów niemal spalili jedną z sal w Oklahomie domowej roboty efektami pirotechnicznymi. Kontrakt utrzymali równie przypadkowo – dzięki jednemu przebojowi, nieco głupawej, ale zaraźliwej piosence „She Don’t Use Jelly”. Pod koniec lat 90. nagrali przełomową płytę „The Soft Bulletin”, do tej pory uznawaną przez prasę za jeden z najlepszych albumów dekady, ale duży sukces komercyjny przyniósł im dopiero kolejny album, „Yoshimi Battles the Pink Robots”, sprzedany na świecie w milionie egzemplarzy.

To na tej płycie znalazła się piosenka „Do You Realize??” ze słodko-gorzkim tekstem o życiu chwilą i nieuchronności śmierci, która – oprócz tego, że natychmiast trafiła do czołówki nagrań odtwarzanych na stypach – została oficjalnym rockowym hymnem Oklahomy. Wybór, dokonany w głosowaniu publiczności, zatwierdził stanowy senat. Izba Reprezentantów Oklahomy go odrzuciła – zabrakło kilku głosów, zaprotestowali republikanie, gdy zobaczyli Michaela Ivinsa, basistę The Flaming Lips, w czerwonej koszulce z sierpem i młotem. Ostatecznie gubernator podjął decyzję na mocy dekretu.

Słodko-gorzkie było także życie zespołu – z jednej strony Steven Drozd zmagał się wówczas podczas sesji nagraniowych z ciężkim heroinowym nałogiem, z drugiej Coyne realizował najbardziej wariackie marzenia z dzieciństwa.

Eksperymenty na parkingu

Przez długie lata na podwórku państwa Coyne (żona Michelle, fotografka, oraz psy i koty) stała stacja kosmiczna. Śluzy, okablowanie, do tego stroje kosmonautów, kostiumy obcych i... Świętego Mikołaja. Cały garaż wypełniała scenografia filmu „Christmas On Mars” („Boże Narodzenie na Marsie”) – taniej, amatorskiej i dość mętnej scenariuszowo odpowiedzi na „2001: Odyseję kosmiczną” Stanleya Kubricka, realizowanej z obsadą złożoną z członków grupy i ich przyjaciół. Ten film stał się obsesją Coyne’a. Ostatecznie powstał i został wydany na DVD w 2008 r. Bo lider The Flaming Lips zwykł plany realizować.

Materializowały się nawet najdziksze pomysły. Choćby ten, by nagrać autorską wersję całej (!) płyty Pink Floyd „Dark Side Of The Moon” – ta ukazała się w 2010 r. Albo żeby pobić rekord Guinnessa w liczbie występów scenicznych tego samego dnia. Coyne uznał, że znalezienie się na liście rekordów z różnych dziedzin w towarzystwie mężczyzny, który pożarł rekordowe ilości własnej wydzieliny z nosa, i kobiety o najdłuższych paznokciach będzie dla zespołu absurdalną rozkoszą.

Jednocześnie mówimy o zespole, który zdobywał nagrody Grammy, coraz bardziej podziwianym za pracę w studiu – z bardzo zdolnym producentem Davidem Fridmannem – i za stopniowe odchodzenie od piosenkowych schematów. Coraz częściej też zwracano uwagę na jeszcze jedno: że wariackie pomysły Coyne’a są zarazem poważnymi eksperymentami testującymi nasze przyzwyczajenia związane z odbiorem muzyki.

Do legendy przeszły „eksperymenty parkingowe”, które zespół organizował w Oklahomie jeszcze w połowie lat 90. Najpierw ogłaszali nabór kierowców z samochodami wyposażonymi w magnetofon, następnie rozstawiali auta w określonej konfiguracji na podziemnym parkingu, po czym dyrygowali powstałym w ten sposób zespołem niczym orkiestrą symfoniczną, fundując zgromadzonej publiczności niezwykłe doświadczenie dźwięku dookólnego. Ciekawe, nawet jeśli je zestawić z działaniami kompozytorów awangardy.

W 1997 r. z inspiracji tymi performance’ami powstała jedna z najdziwniejszych płyt wszech czasów – „Zaireeka”. The Flaming Lips wydali ją na czterech płytach kompaktowych w taki sposób, żeby nabierały sensu słuchane jednocześnie – cztery osoby przy czterech odtwarzaczach musiały jednocześnie wcisnąć „play”, co zmuszało ludzi do interakcji, a płytę z muzyką wyjmowało z prywatnego środowiska walkmanów i słuchawek. Żeby posłuchać muzyki w sposób, w jaki zespół ją napisał, jego fani musieli się spotkać. Fakt, że za cały ten eksperyment (nieprzekładający się na wysoką sprzedaż) zapłacił koncern Warnera, zakrawa na jeden z największych paradoksów w historii rocka.

Próbki w winylu

O ile Wayne Coyne w latach 90. mógł być ciekawym, ale łatwym do zbagatelizowania outsiderem, to dziś jest ikoną – facetem w średnim wieku, szpakowatym, elegancko ubranym, ale realizującym pomysły kompletnie postrzelone, niczym Willy Wonka. Tweetuje, zasypuje obserwujących go fanów setkami zdjęć, wciąga ich w różne formy aktywności – choćby organizując w Oklahoma City „Marsz tysiąca płonących szkieletów”, coś na kształt dorocznej manifestacji ulicznej na Halloween. Jest osobowością nowych czasów, bo działania prowadzi bezpośrednio, nie zatrudnia menedżerów do prowadzenia kont w serwisach społecznościowych, wydaje się kimś na wyciągnięcie ręki. Wiarygodnym, bo przecież – jak zauważa – jeśli ciągle się pokazujesz ludziom, trudno ich okłamać. Zarazem jednak jest dziś regularną gwiazdą największych programów w amerykańskiej telewizji.

Fenomen dzisiejszych usieciowionych czasów polega na tym, że The Flaming Lips zebrali w końcu publiczność, chociaż przez 30 lat po prostu konsekwentnie robili swoje. Co Coyne wyjaśniał w biografii „Staring At Sound” w sposób charakterystyczny dla ekskucharza: „Przygotowuję kurczaka, a ty lubisz kurczaka. Myślisz, że ja go robię właśnie dlatego, że go lubisz, a ja go przygotowuję tylko dlatego, że lubię robić kurczaka”.

Publiczność sięga więc po kurczaka podawanego w najbardziej egzotyczny sposób z możliwych. Dwa lata temu The Flaming Lips wydali kilka piosenek w postaci dysku USB pokrytego jadalną gumą w kształcie ludzkiego płodu. Wcześniej serię piosenek opakowali w gumę przypominającą mózg, zamkniętą z kolei w pojemniku o kształcie czaszki.

Była jeszcze płyta podpisana własną krwią – zeszłoroczny album ze wspólnymi piosenkami nagranymi przez grupę z udziałem różnych wykonawców, głównie przyjaciół Coyne’a, m.in. Yoko Ono, Nicka Cave’a, Erykah Badu czy Ke$hy. Lider Flaming Lips uznał, że dobrze by było przygotować specjalne wydanie płyty ze wstrzykniętymi w winylową masę próbkami krwi zaproszonych do nagrań gwiazd. Część z nich udało mu się nawet namówić – wykorzystał więc krew, sprzedając pojedyncze specjalne edycje „zamożnym fanom grupy”, a pieniądze przeznaczając na cele charytatywne.

Ta obsesja muzyka, który nawet plakat koncertowy The Flaming Lips przygotował kiedyś używając własnej krwi zamiast farby, może być też efektem ubocznym życia w kraju, w którym granica między nudą prowincji a szokiem ataku z bronią bywa równie cienka jak ta między kiczem a artystyczną afirmacją życia w nagraniach The Flaming Lips. Coyne sam był ofiarą napadu z bronią jako kucharz, wielu z jego znajomych przeżyło podobne sytuacje.

Jeśli jednak nowa płyta (wychodzi w połowie kwietnia) „The Terror” będzie straszyć, epatować turpizmem czy opowiadać o zagładzie ludzkości, to tylko po to, by – jak mówi Coyne – przygotować ludzi na o wiele gorsze rzeczy, które mogą przydarzyć się w życiu. Jeśli spojrzeć na ich działania pod tym kątem, włącznie z balonami i konfetti, cała imponująca twórczość The Flaming Lips to jedna wielka terapia.

Polityka 15.2013 (2903) z dnia 09.04.2013; Kultura; s. 82
Oryginalny tytuł tekstu: "Szaleńcy, ale nie idioci"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną