Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Najlepsza robota świata

Daft Punk na fali

Daft Punk okazał się pierwszym najmodniejszym zespołem pop z Francji. Daft Punk okazał się pierwszym najmodniejszym zespołem pop z Francji. Martin Philbey/ZUMA Press / Forum
Bohaterami nagród Grammy byli zamaskowani Francuzi. Muzycy Daft Punk od lat nie ujawniają swych twarzy, a mimo to zdobyli popularność i zbierają owacje jako nowi królowie popu.
Wraz z falą muzyki elektronicznej z lat 90. rosło przyzwolenie na daleko idącą anonimowość.Sony Music Wraz z falą muzyki elektronicznej z lat 90. rosło przyzwolenie na daleko idącą anonimowość.

Dwóch licealistów założyło 20 lat temu zespół Darlin’, którego piosenki szybko zrecenzował anglosaski krytyk. „Głupi punk” – napisał. Cóż było robić, zmienili nazwę na Głupi Punk, choć to trochę niemądra nazwa dla muzyki dwóch chłopców z dobrych rodzin, kształcących się w dobrym paryskim liceum – absolwentami Lycée Carnot byli w końcu także Jacques Chirac, Dominique Strauss-Kahn i Gilles Deleuze.

Chłopcy mieli wykształcenie muzyczne. Starszemu (Guy-Manuel de Homem-Christo), z portugalskim arystokratycznym pochodzeniem i pisarzem wśród przodków, gitary finansowali rodzice – właściciele agencji reklamowej. Młodszemu (Thomas Bangalter) kibicował ojciec – Daniel Vangarde, wzięty twórca muzyki elektronicznej w latach 70. Ten również dał pieniądze na instrumenty, które pozwoliły na zmianę kierunku i tworzenie nowoczesnej muzyki tanecznej. Mieli jeszcze kolegę z Wersalu, który założył później grupę Phoenix – drugi najmodniejszy francuski zespół na świecie. Ich Daft Punk po latach okazał się pierwszym najmodniejszym zespołem pop z Francji, co w kontekście tamtej starej recenzji brzmi jak zemsta.

Szczególnie dziś, gdy Daft Punk wystąpili właśnie jako bohaterowie nagród Grammy, najważniejszych muzycznych trofeów w obszarze anglosaskim. Koncert był krótki, ale miał poważną oprawę – ściągnęli nań jako gościa specjalnego Steviego Wondera (przynajmniej nie mógł zauważyć, że gra z robotami – żartowano złośliwie). Do tego pojawili się muzycy znani z sesji nagraniowych best­sellerowej płyty „Random Access Memories”: Nile Rodgers – gitarzysta, niegdyś lider dyskotekowej grupy Chic, oraz Pharrell Williams, jedna z najpopularniejszych postaci światowego hip-hopu.

W telewizji grywają niechętnie, raczej wtedy, gdy oglądalność jest gwarantowana. Ostatnio pięć lat temu – również na gali Grammy. Już wcześniej do tej nagrody byli nominowani i wygrali w dwóch kategoriach.

Za tysiąc fiacików

Dość sensacyjnie na tym tle wypada opowieść Wojciecha Orlińskiego, który w swojej nowej książce „Internet. Czas się bać” bierze sobie grupę Daft Punk jako przykład, chcąc udowodnić niesprawiedliwość sprzedaży muzyki przez internet. Otóż wielki ubiegłoroczny hit Francuzów – powtarzana w radiu w kółko piosenka „Get Lucky” – został do końca lata 2013 r. odsłuchany ponad 104 mln razy w serwisie Spotify. „Muzycy dostali za to 26 tysięcy dolarów. Jedna czterdziesta centa od sztuki – pisze Orliński. – Szczęście, że są duetem. Za 13 tysięcy już można kupić niedrogi samochód i namalować na nim »Moja piosenka była największym przebojem roku, a wszystko, co z tego mam, to ten mały fiacik«”.

Wyliczając zyski, Orliński powołuje się na prasowy artykuł Davida Byrne’a w „Guardianie”. Niebezpieczny wybór. Bo choć Byrne należy do inteligencji świata muzyki rozrywkowej, to raczej do grona humanistów. Liczyć nie potrafi, w dodatku oparł się na złych danych – jedno i drugie wytykano mu przy okazji tego tekstu wielokrotnie.

Serwis Spotify poczuł się najwyraźniej dotknięty bardziej niż członkowie Daft Punk, bo jeszcze w ubiegłym roku ogłosił wysokość opłat za pojedyncze odtworzenie – średnio od 0,006 do 0,0084 dol. Przyjmijmy tę dolną wartość. Wychodzi 628 tys. dol., czyli 48 takich „fiacików”. Połowę tego, jeśli przyjąć, że podzielili się z wytwórnią 50:50, jako artyści z gwiazdorskim kontraktem. Tyle że oczywiście na 104 mln odtworzeń się nie skończyło, a Spotify to niejedyny serwis sprzedający w ten sposób muzykę. Poza tym singiel z tą piosenką sprzedał się (tylko do września) w ponad 7 mln sztuk, a cały album – w ponad 3 mln. Do tego dochodzą opłaty za emisje radiowe i telewizyjne, mamy więc fiaciki idące już – a właściwie jadące – nie w dziesiątki, tylko w setki. Do tego bieżące zyski ze streamingu. Na przykład w zeszłym tygodniu sami tylko Polacy zafundowali Daft Punk równowartość 23 litrów paliwa.

 

W dodatku Francuzi pozwolili swojej muzyki słuchać w internecie gratis przed premierą, w ramach promocji. Daje to odpowiedź na wątpliwość Byrne’a, czy ludzie są skłonni kupić płytę przesłuchaną wcześniej za darmo. Zresztą przy okazji „Random Access Memories” okazała się także najczęściej kupowaną w zeszłym roku płytą winylową świata, pomagając wyśrubować wyniki sprzedaży tego nośnika o kolejnych 33 proc. rok do roku. „A kupić to znaczy coś innego niż lata temu. To potwierdzenie wartości w większym stopniu” – przypomina Thomas Bangalter w radiowym wywiadzie. Jeszcze kilka lat wcześniej ubolewał nad tym, że sprzedaż płyt przestaje się dla artystów liczyć. Nic dziwnego, że po całym roku duet stał się symbolem czegoś dokładnie odwrotnego niż to, co przypisuje mu Orliński. Błyskiem nadziei w ciągle niepewnych dla przemysłu nagraniowego czasach.

Maszyna z ludzi

Bangalter na łamach „Rolling Stone’a” chwalił się, że na samo nagranie albumu duet wydał co najmniej milion dolarów. Czyli wspólnie z Guyem-Manuelem wyciągnęli 77 fiacików z kieszeni i zainwestowali – jak za dawnych czasów – w realizację wielkiego marzenia. Zaczęli pięć lat temu, komponując piosenki. Potem po raz pierwszy wynajęli zwykłe studia nagraniowe, od razu najlepsze na świecie – zupełnie inaczej niż konkurencja w świecie muzyki elektronicznej, która dawno już studia porzuciła i nagrywa we własnych domach, na komputerze.

Cała francuska fala – opisywana terminem French Touch – która zdobyła rozgłos, jak Daft Punk, jeszcze w latach 90., pasjami wycinała do swoich utworów motywy z amerykańskich hitów. Dziś, kiedy bodaj wszyscy bohaterowie tej sceny zostali już odznaczeni za zasługi przez francuskiego ministra kultury, a na dochody z płyt i koncertów nie mogą narzekać, nie wypada ciągle wspierać się samplami.

Daft Punk wsparli się więc wynajęciem żywych instrumentalistów, którzy wcześniej grywali na sesjach Michaela Jacksona, Steviego Wondera i innych gwiazd muzyki pop, zanim jeszcze produkcja piosenek mocno staniała i zanim została przeniesiona do sypialni. Francuzi zagrali va banque, próbując odtworzyć dawne studyjne rzemiosło. Opłaceni instrumentaliści mieli po prostu godzinami grać, a Pharrell Williams i inni wokaliści śpiewać. Bangalter i Homem-Christo wycięli z tego, co chcieli, i zmontowali tak, jakby posługiwali się żywymi syntezatorami, łącząc dwa światy: ludzi i maszyn.

W wywiadzie dla francuskiej „Téléramy” wyliczają: niemiecki mistrz disco Giorgio Moroder i wokalista Paul Williams mają odpowiednio 73 i 72 lata. Nile Rodgers jest 60-latkiem. Perkusista Omar Hakim, znany z nagrań Steviego Wondera, ma lat 64. Kolejny zatrudniony bębniarz, znakomity J.R. Robinson, to 69-latek. Wszystko po to, żeby sami swój oparty na technologii styl i euforyczną muzykę taneczną mogli wzbogacić o kontekst historyczny, przełamać nutą nostalgii. „Najlepszy moment w muzyce to gdy jesteśmy zawieszeni między smutkiem i szczęściem. Na takim kontraście między tymi emocjami opiera się często sztuka – mówią muzycy Daft Punk. – Na przykład Charlie Chaplin, jeden z największych artystów XX w.”.

 

Przykład ze świata kina to dla nich rzecz bardzo naturalna. Jako zespół mają na koncie kilka filmowych przedsięwzięć, m.in. muzykę do hitu „Tron: Dziedzictwo”, animowaną space-operę „Interstella 5555” oraz pokazywany na festiwalach film we własnej reżyserii „Electroma”. Thomas Bangalter, prywatnie mąż aktorki Élodie Bouchez (m.in. „Wyśnione życie aniołów”), jest przy okazji autorem ścieżek dźwiękowych do filmów Gaspara Noé, a autorzy pierwszych klipów Daft Punk – Michel Gondry czy Spike Jonze – robią dziś kariery jako reżyserzy dużych fabuł. Bangalter i Homem-Christo też zachowują się jak para reżyserów i, planując własną karierę, do każdego albumu podchodzą w nowy, oryginalny sposób.

Anonimowe ikony

Kiedy kilkanaście lat temu zaczęli pozować i pojawiać się publicznie tylko w specjalnych kostiumach (zaprojektowanych przez Hediego Slimane, nowego mistrza francuskiej mody) i hełmach – udając, że zamienili się w roboty – wyglądało to na rodzaj głupiej improwizacji. Tym bardziej że sami nie byli pewni swego – podobno oryginalne hełmy uzupełnione były perukami, które jednak usunęli w ostatniej chwili, jadąc na pierwszą sesję zdjęciową. A uzasadnienie, że w studiu doszło do wypadku i dlatego żywych artystów zastąpiły maszyny, brzmiało dziwacznie.

Publiczność to jednak kupiła – tak jak kiedyś wizerunek grupy Kraftwerk czy szaleństwa Davida Bowiego wcielającego się w kolejne wyimaginowane postaci. Poza tym wraz z falą muzyki elektronicznej z lat 90. rosło przyzwolenie na daleko idącą anonimowość.

Brytyjscy Chemical Brothers odgradzali się od publiczności tonami sprzętu, Autechre na koncertach gasili światło. Teraz sensacją stał się Burial, którego personalia – podobnie jak twarz mistrza graffiti Banksy’ego – są przedmiotem dyskusji od lat. W Polsce w podobny sposób gra z publicznością dobrze oceniane trio Bokka, tworzone najprawdopodobniej przez postaci z czołówki naszej sceny, ale nieujawniające twarzy.

Bangalter i Homem-Christo, zafascynowani kulturą popularną Japonii (z wzajemnością – to jeden z pierwszych krajów, w których stali się supergwiazdami), początkowo podchodzili do kostiumów jako do rodzaju kreacji. „Ponieważ jesteśmy kulturalnymi ludźmi, zdejmujemy nasze hełmy podczas rozmowy – tłumaczyli Rafałowi Niemojewskiemu podczas ostatniego wywiadu, jakiego udzielili polskim mediom. – Dalej jednak staramy się pozostać anonimowi, żeby uchronić się przed dominującym w mediach systemem gwiazd, który banalizuje działalność artystyczną”.

Dziś ani mediów specjalnie nie interesują prawdziwe twarze dwójki Francuzów (tamtejsza prasa uważa ich słusznie za największą markę kulturalną nad Sekwaną), ani publiczność za nimi nie tęskni – czasem tylko ktoś pamiętający stare zdjęcia wypatrzy muzyków w tłumie, bo mają zabawny zwyczaj przemykania wśród ludzi incognito przed własnymi koncertami. A sami decyzję podjętą przy okazji promocji płyt „Discovery” uzasadniają w prostszy sposób: „Możemy się przejechać metrem, jechać na rowerze i iść do piekarni, pozostając anonimowi. Na tyle dobrze znaliśmy rock and roll i te wszystkie katastroficzne scenariusze związane z popularnością, że w odpowiednim momencie przegadaliśmy temat”.

Dość nieśmiali i ponoć lekko zakompleksieni, ciągle niespełna 40-letni muzycy Daft Punk mają więc pracę idealną. Realizują potężne przedsięwzięcia, ciesząc się niezależnością artystyczną. Podróżują między Paryżem a Los Angeles, doceniani i tu, i tu. Mogą zagrać z zespołem Michaela Jacksona, nie musząc się zmagać z ciężarem jego rozpoznawalności. Na sesję zdjęciową mogą wysłać statystów. Właściwie nawet na koncert mogą ich wysłać i w tym samym czasie przemykać gdzieś swoimi fiacikami kompletnie niezauważeni.

A przy tym zachodzi podejrzenie, że wcale nie jeżdżą fiacikami. Dziennikarz „Rolling Stone’a” na parkingu pod paryskim studiem nagraniowym Daft Punk zauważył porsche carrera.

Polityka 5.2014 (2943) z dnia 28.01.2014; Kultura; s. 90
Oryginalny tytuł tekstu: "Najlepsza robota świata"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną