Dopóki Chińczyków szczelnym kordonem oddzielano od jakiejkolwiek sztuki ze świata i od własnej historii, ich rzeczywistość artystyczna ograniczała się do osobliwej, azjatyckiej wersji socrealizmu. Cywilizację Zachodu zaś interesowało co najwyżej ściąganie stamtąd wystaw z artefaktami z zamierzchłej przeszłości.
Później wszystko się skomplikowało. Nie tylko Chiny zaczęły otwierać się na świat, ale i świat zaczął coraz bardziej zezować w stronę Państwa Środka. A przede wszystkim – w Pekinie, Szanghaju i okolicach pojawiły się wielkie pieniądze. I wydawało się, że po raz kolejny będziemy świadkami starego scenariusza, sprawdzonego już na japońskich prezesach, bliskowschodnich szejkach i rosyjskich nowobogackich: zachodni „world art” łaskawie zgadzał się na zagospodarowanie ich finansowych nadwyżek. Nie docenił jednak siły chińskiej specyfiki.
Świat chce Chin
Moda na ściąganie wielkich historycznych ekspozycji nie minęła. Przebojem ostatniej dekady była oczywiście wędrująca po świecie i bijąca rekordy popularności terakotowa armia. Jej pierwsza odsłona w londyńskim British Museum (2008 r.) przyciągnęła 850 tys. widzów, zaś w kolejnych 40 krajach gliniane oddziały obejrzało łącznie 20 mln osób. Mieliśmy swój odprysk tego szaleństwa – w latach 2007–14 kilkakrotnie objeżdżały Polskę nieduże wystawy ze współczesnymi replikami terakotowych wojowników. Nieduży oddział liczący kilkudziesięciu żołnierzy pokazywany był m.in. w Zgierzu, Suwałkach, Międzyzdrojach, Jastrzębiej Górze oraz w centrach handlowych większych miast. Zazwyczaj przy dużej frekwencji rodaków naiwnie przekonanych, że figury przyjechały do naszych małych miasteczek prosto z wykopalisk.
Znacznie łatwiej ściągać do Europy i USA współczesnych chińskich artystów.