Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Głosy i losy

Żywoty męczennic: Édith Piaf i Billie Holiday

Piaf miała niewątpliwy talent, ale przy tym – jak komentowano – wulgarny akcent. Piaf miała niewątpliwy talent, ale przy tym – jak komentowano – wulgarny akcent. Paris Match / Getty Images
Biografie Édith Piaf i Billie Holiday przeglądane w stulecie urodzin jednej i drugiej wyglądają jak żywoty równoległe. Nie całkiem świętych, ale z pewnością męczennic.
U Billie Holiday mankamentem był sam głos o niezbyt szerokiej skali, nie tak czysty jak choćby u Elli Fitzgerald.Charles H. Hewitt/Hulton-Deutsch Collection/Corbis U Billie Holiday mankamentem był sam głos o niezbyt szerokiej skali, nie tak czysty jak choćby u Elli Fitzgerald.

Dwie najważniejsze wokalistki XX w. dzielił ocean, kolor skóry i barwa głosu. Poza tym miały jednak więcej wspólnego, niż się może wydawać. Obie przyszły na świat w 1915 r. w okolicach społecznych dołów. Holiday urodziła pracująca na kolei samotna niepełnoletnia Afroamerykanka z Filadelfii, Piaf pochodziła ze slumsów wschodniego Paryża, gdzie lądowali wówczas przybywający do francuskiej stolicy imigranci. Obie miały rodziców z doświadczeniem muzycznym, którzy je porzucili. Pierwsza – ojca Clarence’a Holidaya, jazzowego gitarzystę o umiarkowanej sławie, z którym przez lata nie miała kontaktu, lecz mimo to zdecydowała się robić karierę pod jego nazwiskiem. Piaf – matkę, która pozostawiła ją dla kariery wokalnej. Ta jednak okazała się porażką. Line Marsa (pod takim pseudonimem śpiewała) występowała w barach, opłacana winem na kieliszki, a gdy córka zdobyła popularność – przychodziła do niej po pieniądze lub alkohol.

I Holiday, i Piaf zmieniły sobie nazwiska, starając się też kreować własną legendę za pośrednictwem autobiografii lub wywiadów prasowych. Być może więc obraz, jaki dostajemy, jest jeszcze bardziej ponury i dramatyczny, niż w rzeczywistości był. Jednak z całą pewnością jest dużo gorszy niż najbardziej dramatyczne nawet historie dzisiejszych młodych gwiazdek, które próbują podbić telewizyjną publiczność repertuarem obu wokalistek. Przemysł rozrywkowy nie miał wtedy mocy promowania talentów z dnia na dzień, Holiday i Piaf zaczynały jako nastolatki, obie śpiewały w klubach i kabaretach, dla obu też nagrania przyszły w sposób naturalny, niemal niepostrzeżenie. Trudno wskazać ten jeden moment, który zrobił z nich gwiazdy. Z dzisiejszej perspektywy wygląda to na jakąś wpisaną w DNA siłę popychającą je do przodu.

Śpiewaczki spod czerwonej latarni

Losy dwóch wielkich głosów zaczęły się w domach publicznych. Piaf przeżyła w jednym z nich, biorąc pod uwagę całą resztę życia, chwile spokojnego dzieciństwa. W wieku kilku lat trafiła do normandzkiego maison de tolérance, który – jak sama nazwa wskazuje – był przybytkiem tolerowanym przez władze. Opiekować się nią miała babka, tamtejsza burdelmama, w praktyce jednak dziewczyna stała się maskotką pracujących na miejscu prostytutek, rozpieszczana, przebierana w ich ubrania i – jeśli wierzyć legendzie – karmiona przez smoczek winem. Można spekulować, ile z życia placówki zdołała zobaczyć, cierpiała bowiem na zapalenie rogówki, które – przez lata niezdiagnozowane – niemal całkowicie odebrało jej wzrok. Słyszała za to na pewno popularne melodie, grane tu na pianinie dla nocnych gości.

Wzrok przywróciły jej – jak uważała – modlitwy do św. Teresy. A ojciec, akrobata cyrkowy, wkrótce odebrał od babki i zabrał na występy ze swoją trupą, pokazując uroki życia w trasie. „Oznaczało to nową przybraną matkę średnio co trzy miesiące – wspominała później. – Traktowały mnie różnie, w zależności od tego, czy śpiewanie, które zaczynałam wtedy praktykować, przynosiło nam jakieś pieniądze”. Opiekunki z upływem czasu wiekowo zaczęły się zbliżać do samej Édith, a Louis Gassion, jej ojciec, rekrutował je w kolejnych miastach, dając ogłoszenia w gazetach. Jako 15-latka zrezygnowała z tej opieki i wspólnie z przyjaciółką próbowała się utrzymać, śpiewając na paryskiej ulicy.

W tym wieku Holiday – już w Nowym Jorku – zarabiała jako wokalistka parę dolarów za wieczór, dorabiając sobie dodatkowo „odstawianiem numerków” z klientami lokalu dla mężczyzn. „Wszystkie koleżanki to robiły” – wspominała jej ówczesna znajoma. I nie chodziło o duże pieniądze, chyba że udało się podczas takiego numerka zbadać klientowi zawartość portfela. A tego Billie nauczyła się szybko, podobnie jak picia nielegalnej whisky, palenia marihuany, przeklinania, a nawet wywoływania bijatyk z mężczyznami. Miała już za sobą trzykrotny pobyt w poprawczaku – raz trafiła tam za wagary i brak opieki osób dorosłych, za drugim razem jako ofiara gwałtu (miała 11 lat) ze statusem świadka stanowego, za trzecim – za włóczęgostwo. A właściwie za mieszkanie w domu publicznym, zresztą wspólnie z matką – zostały pojmane przypadkiem, przy okazji obławy na prostytutki. Żeby uniknąć dodatkowych kłopotów, nie przyznały się do pokrewieństwa.

Praca wokalistki nie przypominała tej, jaką dziś znamy. Pieniądze ówczesna publiczność nocnych klubów rzucała na podłogę, czasem odpłacając Holiday napiwkami za jej pracę śpiewającej kelnerki, a gdy brakowało gotówki – płacono jedzeniem. W tym samym czasie Piaf śpiewała na placu Pigalle, gdzie płacono z kolei od korka. Zadaniem artystów było zająć klientelę śpiewaniem, a gdy trzeba – zabawić rozmową. Na koniec dnia obsługa zbierała korki z otwartych przez gości butelek szampana, dostając honorarium za każdy z nich.

Surowy styl

Piosenki na Pigalle pod pewnymi względami przypominały amerykańskie szlagiery bluesowe. W paryskich kawiarniach i kabaretach śpiewano chanson réaliste, piosenki ulicy pokazujące zwyczajne życie z jego najbardziej brutalnymi elementami. Teksty opowiadały o ludziach z marginesu, wydarzeniach z dzielnicy, bohaterami nierzadko bywali złodzieje czy prostytutki – i te ostatnie popłakiwały na pierwszych koncertach Piaf. Bohaterki tekstów jej ówczesnych piosenek zakochiwały się w żołnierzach Legii Cudzoziemskiej, którzy później ginęli na froncie. Zresztą, przerażenie zbliżającą się wojną było słychać w tych utworach jak w gazecie. Traktowano je jako ekspresję wykluczonych (pisał o tym Mirosław Pęczak – POLITYKA 19/07), ale konwencja stawała się atrakcyjna także dla bogatszej miejskiej publiczności, podobnie zresztą jak muzyka czarnych w Ameryce w czasach prohibicji. A wraz z nią ciekawe stawały się wykonawczynie, zwykłe dziewczyny z ulicy.

Ich wokalny styl był surowy. Piaf miała niewątpliwy talent, ale przy tym – jak komentowano – wulgarny akcent. Zniekształcała słowa, a praca nad jej ekspresją przypominała – zdaniem jednego z pierwszych jej mentorów Raymonda Asso – ujarzmianie zwierzęcia. U Billie Holiday mankamentem był sam głos o niezbyt szerokiej skali, niewystarczająco mocny ani nie tak czysty jak choćby u Elli Fitzgerald. Jej mocną stroną było za to poczucie rytmu, wyczucie frazy. I emocjonalna bluesowa interpretacja.

Piaf bywała nadekspresyjna, co przez wiele lat po jej śmierci wydawało się przestarzałym podejściem. Mówiła o tym choćby Joni Mitchell, admiratorka obu wokalistek. Holiday miała jednak rodzaj instynktu, który kazał jej dobierać świetne piosenki (tak było z jednym z pierwszych protest songów, antyrasistowską pieśnią „Strange Fruit”, której tekstu ponoć na początku nie zrozumiała, ale wyczuła emocje) i bezbłędnie je interpretować. „Podczas gdy Ella Fitzgerald śpiewała słowa tak, jak były napisane, Billie Holiday zwracała uwagę na znaczenie i intencje każdego z nich, nawet kosztem intonacji czy barwy” – oceniała Mitchell.

Przez lata w piosence dominował właśnie model idealnego technicznie śpiewu Fitzgerald. Bohaterką wokalną poprzedniej dekady stała się jednak niespodziewanie Norah Jones, piosenkarka o równie ograniczonych możliwościach co Holiday. Z kolei Amy Winehouse wydawała się chwilami odgrywać jej życiorys. Świetna Madeleine Peyroux jako nastolatka śpiewała na ulicach Paryża niczym Piaf, a stylistycznie zapatrzona jest przy tym bez reszty w Holiday. Na Piaf powoływała się wreszcie świetna amerykańska wokalistka Martha Wainwright, a teraz do grona jej fanek zalicza się zdolna Brytyjka Anna Calvi. „Pięć dekad po śmierci Piaf jest wręcz historycznym modelem wokalistki, która wywołuje emocje przesuwające publiczność na brzeg foteli” – pisze Carolyn Burke, autorka biografii „No Regrets”.

30-letnia Francuzka Anne Carrere wciela się dziś w słynną wokalistkę w wielkiej rocznicowej serii koncertów „Piaf! The Show”, właśnie pokazywanego w Polsce. Zainteresowanie, jakim się cieszy, spowodowało, że ogłoszono właśnie dodatkowe terminy na jesieni. Nowy Jork zacznie świętować podwójną rocznicę w kwietniu, minifestiwalem „Parallel Lives” („Żywoty równoległe”) poświęconym obu wokalistkom i przygotowanym pod kuratorską opieką Nony Hendryx. Do końca roku czeka nas jeszcze niemało podobnych wydarzeń.

Gwiazdy i policjanci

Holiday i Piaf nigdy nie poznały się osobiście. Mimo że muzyczna Ameryka i Francja w rozkwicie ich karier bardzo się sobą interesowały, a francuska wokalistka dużo energii poświęciła zdobywaniu sławy za oceanem. Gdyby jednak miały się spotkać, połączyłby je jazz. Do dziś jazzmani wiążą ich repertuar (zrobili to choćby Wynton Marsalis i Richard Galliano na wspólnym albumie), a kiedyś przebój Piaf „La vie en rose” włączył do swojego repertuaru Louis Armstrong. To była najmocniejsza nić powiązania. Satchmo znał się z Lady Day – razem występowali w głośnym filmie „New Orleans” (1947 r.), byli też oboje obiektem nagonki rasowej i kampanii antynarkotykowej. Bo koniec dzieciństwa nie zatrzymał serii dramatów osobistych w życiu jubilatek.

Holiday – już jako gwiazda – przeżyła wieloletni ciąg zatargów z Federalnym Biurem Narkotyków. Idealnie pasowała do opisu zmitologizowanego wroga w wielkiej kampanii prowadzonej przez szefa tej instytucji Harry’ego Anslingera: czarnoskóra, wykonywała jazz, w dodatku jeszcze była kobietą, a na te oburzano się szczególnie ze względu na zarzuty porzucania ról matki i żony. Większość jazzmanów zażywała narkotyki, tymczasem Holiday pociągnięto do odpowiedzialności, paradoksalnie, za próbę uwolnienia się od nałogu. Klinika terapii uzależnień, do której udała się na trzytygodniową kurację, współpracowała z policyjnymi informatorami. Dopiero wizyta w tej placówce spowodowała, że Biuro dowiedziało się o jej problemach i Holiday zaczęto śledzić. Do pierwszego aresztowania doszło kilka tygodni później. Potem regularnie przychodziły kolejne – aż do wyroku więzienia w 1947 r.

Spędziła za kratkami prawie 10 miesięcy i choć powrót był triumfalny, wróciły też narkotyki, a wraz z nimi problemy. Pod koniec życia Holiday bywała regularnie ofiarą najbliższego otoczenia – dochodziło do tego, że jej menedżer, który organizował jej heroinę, jednocześnie ściągał na miejsce policję. O poziomie nieufności do świata Lady Day świadczy fakt, że w chwili śmierci na koncie miała 70 centów, za to pracownicy szpitala odkryli 750 dol. przyklejone taśmą do jej nogi.

Podobnej presji przez lata poddawano również podziwianą już i oklaskiwaną Piaf. Najpierw była jedną z głównych podejrzanych w sprawie morderstwa Louisa Leplée, szefa kabaretowego klubu Le Gerny’s, który ją odkrył, zatrudnił i nadał pseudonim Wróbelek (czyli właśnie Piaf), przepowiadając wielką karierę („Jesteś maleńka, ale czekają na ciebie największe sceny”). Jako osoba rozpoznawana już lokalnie stała się szybko negatywną bohaterką prasy brukowej. Silniejsze jeszcze negatywne nastroje pojawiły się po wojnie, kiedy wypominano artystce występy w Niemczech. Broniła ją historia o koncertach dla więźniów hitlerowskich stalagów – miała sobie robić z nimi zdjęcia, a potem przekazać fotografie, by wykorzystano je do sfabrykowania fałszywych dokumentów pozwalających jeńcom na powrót do Francji. Biografia Carolyn Burke nie pozostawia wątpliwości co do tego, że i podczas wojny okupanci raczej utrudniali, niż ułatwiali karierę Piaf.

Umierały młodo, wyniszczone zdrowotnie. Billie Holiday w wieku 44 lat – w 1959 r. – chora na wątrobę i na serce. Ciągle pod kuratelą policji, bo niemal na łożu śmierci po raz kolejny znaleziono przy niej narkotyki. Piaf w tym samym roku zasłabnie na scenie, potem będzie wymiotować krwią, a ostatnie trzy lata przeżyje schorowana i wymęczona. Umrze w 1963 r. po ostrej niewydolności wątroby związanej z narkotykami (brała silne środki przeciwbólowe ze względu na postępujące reumatoidalne zapalenie stawów) i alkoholem. Na łożu śmierci powie o tym, że w życiu płacimy za każdy głupi błąd. Ale świat i tak zapamięta jako jej ostatnie słowa tekst jednej z ostatnich piosenek, „Non, je ne regrette rien”, czyli „Nie, niczego nie żałuję”. Niemal do końca wykonywała ją na koncertach, wzbudzając zachwyt, ale wspomagając się morfiną.

Polityka 11.2015 (3000) z dnia 10.03.2015; Kultura; s. 84
Oryginalny tytuł tekstu: "Głosy i losy"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną