Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Spóźnieni przodem

Współczesne muzea, czyli ofiary nieoczekiwanej popularności

Muzeum Powstania Warszawskiego łączy prezentację pamiątek i dokumentów z formułą multimedialną. Muzeum Powstania Warszawskiego łączy prezentację pamiątek i dokumentów z formułą multimedialną. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
Muzealnictwo rzadko kojarzy się z nowościami i gorącymi sporami, ale dziś jest o czym dyskutować, bo zmiany przyszły dość gwałtownie.
W pałacu Ciołka w Krakowie dba się o atmosferę, w jakiej prezentowane są dzieła sztuki średniowiecznej.Jan Graczyński/EAST NEWS W pałacu Ciołka w Krakowie dba się o atmosferę, w jakiej prezentowane są dzieła sztuki średniowiecznej.

Gdy 29 lat temu, podczas urlopowej podróży (szczyt sezonu), postanowiłem odwiedzić we Florencji Galerię Uffizi, po prostu poszedłem do kasy i bez kolejki kupiłem bilet. Gdy dwa lata temu zdecydowałem się wizytę powtórzyć, musiałem zarezerwować bilety z dwumiesięcznym wyprzedzeniem i precyzyjnym wyborem godziny zwiedzania. To już norma, bo muzea na całym świecie przeżywają w XXI w. niesamowity przypływ popularności. Stare się modernizują i rozbudowują, powstają nowe. A internet, który miał być gwoździem do trumny placówek wystawienniczych („po co chodzić, skoro można obejrzeć to samo w domu”), okazał się ich kołem napędowym. W nowojorskim MoMA dwukrotny wzrost frekwencji nastąpił nie po rozbudowie placówki, ale po... uruchomieniu pełnej wirtualnej wersji zbiorów.

Dowodów nie trzeba zresztą szukać daleko. W Polsce frekwencja w muzeach wzrosła w ciągu ostatniej dekady o 200 proc. (do 30 mln). Dla porównania, w tym samym czasie liczba widzów w kinach (co tak hucznie odtrąbiono) wzrosła o 75 proc. Rośnie też liczba muzeów. W Polsce działa ich ok. 750, a licząc wraz z autonomicznymi oddziałami – ponad 1300. Już blisko 300 spośród nich to placówki prywatne. 1200 delegatów będzie więc miało o czym dyskutować.

Batalia o zwiedzających

Jedno z głównych pytań brzmi: co z tą popularnością począć? Jeśli nieco uprościmy sytuację, zauważymy, że w środowisku rodzimych muzealników walczą ze sobą dwa nurty. Jedni uważają, że nie należy nic zmieniać. Dla nich muzeum to świątynia sztuki (nauki, historii, natury), a ich zadaniem jest przede wszystkim chronić eksponaty; gromadzić je, konserwować, opisywać, katalogować. Zwiedzający jest kimś, kogo należy wprawdzie tolerować, ale też trzeba mu dać do zrozumienia, że jest gościem, dopuszczonym na chwilkę do lepszego świata.

Po drugiej stronie mamy tych, którzy są przekonani, że muzea należy dynamicznie zmieniać, dostosowując do przekształcającego się świata: rozwoju cyfryzacji i techniki, rosnących potrzeb widzów, w tym też tych związanych z podmiotowym ich traktowaniem itd. To ci, którzy dobrze zdają sobie sprawę, że muzea stały się dziś elementem tzw. przemysłu kultury i coraz bliższe im są takie pojęcia jak zysk, marketing i promocja, satysfakcja klienta, kreowanie potrzeb, standaryzacja procedur itd. Że dobrze prowadzone ożywiają małe miasteczka, generują ruch turystyczny i dochody okolicznych przedsiębiorców, czyli nowe miejsca pracy, są wizytówkami regionu. Co ciekawe, największą gotowość do zmian widać głównie w placówkach największych (większe możliwości finansowe, większa niezależność ich szefów) oraz prywatnych (muszą dbać o zysk).

Presje popularności, oczekiwań widzów i finansowych zysków już teraz wywołują – na szczęście jeszcze nie w Polsce – pewne wynaturzenia. W wielu placówkach zamożny widz może zamówić sobie prywatne oglądanie zbiorów poza oficjalnymi godzinami otwarcia, z dala od tłumu spoconych turystów z całego świata. Ba, zarządcy Luwru – placówki będącej symbolem Paryża – sprzedali prawa do nazwy muzeum szejkom z Abu Zabi, a w ramach kontraktu postanowili pożyczyć im trochę swoich zbiorów. Będzie więc Luwr nad Zatoką Perską. A obok niego kolejne Guggenheim Museum. Szejkom pozostaje tylko dogadać się z Prado i Muzeami Watykańskimi.

Batalia o zwiedzających często zaczyna się jeszcze przed progiem muzeum. Pierwszym magnesem staje się sama architektura, a celem – by gmach muzeum okrzyknąć ikoną miasta. Trudno powiedzieć, kto zaczął ten wyścig. Być może już Ptolemeusz I Soter, budując Muzeum Aleksandryjskie w III w. p.n.e. A w XX w.? Frank Lloyd Wright projektując Guggenheim Museum w Nowym Jorku (1959 r.) czy Frank Gehry projektując ich filię w Bilbao (1997 r.)? A może Ieoh Ming Pei stawiając na dziedzińcu Luwru Piramidę (1989 r.)? Dziś w wyścig po niezwykłe projekty muzealnych siedzib włącza się, kto tylko może.

W Polsce muzealnictwo świetnie wykorzystało szansę na unijne pieniądze. Głównie jednak remontowano istniejące siedziby, coś tam poprawiano, lekko rozbudowano. Niekiedy z wyśmienitym efektem, jak w pałacu w Wilanowie, gdzie konserwację przeprowadzono w oparciu o wnikliwe badania biologiczne, archeologiczne i chemiczne, co pozwoliło przywrócić oryginalne, sprzed wieków, kolory elewacji oraz wygląd ogrodu, a nawet zestaw roślin.

Nieźle udały się także projekty rewitalizacyjne, wykorzystujące na ekspozycyjne potrzeby dawną architekturę, czego przykładami są choćby Muzeum Powstania Warszawskiego w Warszawie, Muzeum Armii Krajowej w Krakowie, Muzeum Współczesne we Wrocławiu i parę innych.

Gorzej idzie nam z nowymi siedzibami. I poza kilkoma mniejszymi, choć interesującymi (np. Muzeum Ognia w Żorach, Ziemi Przemyskiej, Wsi Opolskiej), kilkoma porządnymi średniej wielkości (MOCAK i Muzeum Lotnictwa w Krakowie), są dwie najjaśniej świecące gwiazdy: Muzeum Śląskie w Katowicach oraz Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Ale zdarzają się wstydliwe porażki, jak wciąż w fazie powstawania Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku (względy technologiczne), Muzeum Historii Polski (przerost ambicji) czy Muzeum Sztuki Nowoczesnej (indolencja władz).

Dalszy ciąg uwodzenia odbywa się już w muzeum. Czym kusić? Odpowiedź wydaje się prosta: zbiorami. Ale sprawa nie jest wcale taka oczywista. W 2007 r. „Forbes Traveller” przeprowadził wnikliwe badania 20 amerykańskich muzeów cieszących się największą popularnością wśród zwiedzających. I co się okazało? Dorota Folga-Januszewska w doskonałej książce „Muzea. Fenomeny i problemy” konkluduje: „Charakter zbiorów nie decyduje o popularności i nie jest czynnikiem warunkującym zainteresowanie odbiorców. Zasadnicze znaczenie ma sposób interpretacji zbiorów, stworzenie odpowiedniej narracji”. Słowem, współczesny widz nie chce nurkować, ale surfować, oczekuje nie akademickiego wykładu, lecz efektownego popisu. Stołeczne Muzeum Wojska Polskiego ma zbiory bez porównania lepsze od Muzeum Powstania Warszawskiego, ale to do tego ostatniego ciągną wycieczki. Bo nie tylko pokazuje, ale też zajmująco opowiada.

Dlatego ważna staje się aranżacja stałych ekspozycji, przydanie im teatralności, kreowanie atmosfery. W Polsce bodaj jako pierwsze poszło wyraźnie w tę stronę Muzeum Narodowe w Krakowie (zbiory średniowieczne w pałacu biskupa Ciołka). Dziś, jeśli tylko jest za co, buduje się oprawy dla kolekcji, a niektórzy architekci wnętrz wręcz stali się specjalistami od muzealnych aranżacji (Mirosław Nizio, Boris Kudlička). Biała ściana lub zwykła gablota to już niewystarczające tło dla eksponatów. Musi być – w zależności od oczekiwań – tajemniczo, ekspresyjnie, zaskakująco, niezwykle itd. Stąd już prosta droga do korzystania (coraz częściej mówi się „nadużywania”) wszelkich wynalazków współczesności: multimediów i interaktywności. Coraz więcej placówek, szczególnie nieposiadających okazałych kolekcji, ochoczo buduje ekspozycje, korzystając z elektronicznych gadżetów. Tak jest m.in. w Muzeum Chopina czy Muzeum Historii Żydów Polskich. Ale tylko niekiedy udaje się zgrabnie połączyć dwa światy tradycyjnych muzealiów i cyfrowych bajerów w jedną, spójną narrację, jak w przypadku Trasy Turystycznej w podziemiach Rynku Głównego w Krakowie.

Szczypta duchowości

Równocześnie z gadżetomanią rozwija się jednak w muzeach „celebrowanie obiektów”, jak to trafnie nazwała Dorota Folga-Januszewska. Celebrować można wszystko, skamielinę, obraz, stary globus, a „wymaga to odpowiedniej mieszanki faktów i fikcji, opowiadania, sensacji, tragedii, wątku boskiej ingerencji, transseksualnej symboliki, sporego wkładu wiedzy i głupoty”. Ostatnio słyszałem, jak przewodniczka opowiadała wycieczce, że długotrwałe wpatrywanie się w oczy „Dziewczynki z chryzantemami” Boznańskiej grozi zahipnotyzowaniem.

Na drugi plan schodzi naukowa eksplikacja eksponatu. Liczy się atrakcyjność.

Coraz większym atutem – szczególnie w muzeach sztuki – są wystawy czasowe. Niegdyś traktowane jako dodatek do podstawowej działalności, dziś stały się niemal najważniejszym wyznacznikiem aktywności, otwartości i inwencji. A ich brak rodzi podejrzenie o gnuśność, brak pomysłowości i zaradności. To one napędzają do muzeów nowych widzów, poprawiają statystyki, stanowią dodatkowe źródło dochodu.

Wygoda w zwiedzaniu muzeów przypomina wygodę w robieniu zakupów oferowaną w wielkich centrach handlowych. To rodzaj kontraktu, w którym otrzymuje się coś za coś. Za atrakcyjną ofertę trzeba jednak zapłacić zgodą na procedury wymuszające takie, a nie inne zachowania. „Błądzenie, przypadek, zamyślenie lub domyślanie się stają się wartością nieosiągalną” – zauważa prof. Folga-Januszewska. Muzealnicy precyzyjnie wyznaczają ścieżki, po których mamy się poruszać, a audioprzewodniki regulują czas spędzony przez nas przy poszczególnych dziełach. Nikt nam wprawdzie nie wciska kapci na stopy, ale każda trasa zwiedzania kończy się nieuchronnie w sklepie z pamiątkami, który kusi nas setkami gadżetów. Skoro muzea stały się handlem i przemysłem, to my staliśmy się klientami.

Sęk w tym, że udany interes wymaga inwestycji i dobrego prawa. I można przypuszczać, że właśnie o tych prozaicznych problemach, a nie o światowych trendach, będzie chciało rozmawiać w Łodzi wielu delegatów. O braku zrozumienia w samorządach, niedofinansowaniu, złym prawie podatkowym, niepozwalającym na wsparcie finansowe z zewnątrz, o trybie powoływania dyrektorów, który nie zawsze preferuje najlepszych, reprywatyzacji zbiorów, możliwości tworzenia konsorcjów prywatno-publicznych itd. Tak się składa, że – po raz pierwszy od wielu lat – resortem kultury kieruje „ich” człowiek, prof. Małgorzata Omilanowska, która problemy muzealnictwa zna, rozumie i – być może – ciągle się z nimi identyfikuje.

Nasze cywilizacyjne zapóźnienie może stać się atutem, podobnie jak wielkim walorem okazały się po czasie nieuregulowane rzeki czy zapomniane małe browary. Ludzie na powrót zaczynają poszukiwać w muzeach nie tylko lekkiej rozrywki, ale szczypty duchowości, a przede wszystkim poczucia, że nie należą do bezimiennego targetu, że są traktowani podmiotowo. Stąd na przykład ogromna popularność wszelkich muzealnych lekcji, spotkań czy projektów edukacyjnych, podczas których widz staje się partnerem prowadzącego. Stąd także frekwencyjny sukces pomysłu (w USA), by gościom muzeów wysyłać mailem zindywidualizowaną ofertę, uwzględniającą ich zainteresowania znane z przeprowadzonych wcześniej ankiet.

Latem ubiegłego roku, zwiedzając Dolny Śląsk, trafiłem do niewielkiego Muzeum Tkactwa w Kamiennej Górze. Muzeum, jak większość tego typu niedużych placówek, poza artefaktami związanymi z włókiennictwem, gromadzi, co się da: meble i porcelanę, zbiory etnograficzne i geologiczne itd. Ponieważ poza mną nie było chętnych do zwiedzania, kustosz zadeklarował – może dla zabicia czasu – że bezinteresownie oprowadzi mnie po kolekcji. Otwierał kolejne sale, włączał światło, opowiadał o eksponatach, gasił, zamykał itd. przez półtorej godziny. Gdzie poza Polską można jeszcze doświadczyć tak spersonalizowanego kontaktu z muzealiami? Zaglądając ostatnio na stronę internetową tegoż muzeum, przeczytałem: „W poniedziałek muzeum powiększyło swoje zbiory o kolejną osobliwość. Pani B.M. podarowała nam igłę z kolca agawy, którą dwa lata temu nabyła od tubylców podczas swojej wyprawy do Meksyku. Serdecznie dziękujemy”. I to jest piękne, już bezdyskusyjnie.

Polityka 17.2015 (3006) z dnia 21.04.2015; Kultura; s. 92
Oryginalny tytuł tekstu: "Spóźnieni przodem"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną