Tegoroczne Fryderyki – nagrody polskiego przemysłu muzycznego – okazały się dość przewidywalne. Przed galą udało nam się trafnie wytypować zwycięzców siedmiu z ośmiu rozrywkowych kategorii. Czy to źle? Niekoniecznie.
Jesteśmy dużym krajem, ale małym rynkiem muzycznym. Pewna czołówka – choćby i przewidywalna – świadczy o tym, że choć część osobowości z lat 90., kiedy Fryderyki odbierano z większym zainteresowaniem, ma kontynuatorów. I że scena, choćby w tym najbardziej popowym wydaniu, opiera się na jakichś solidnych postaciach.
Takimi postaciami są u nas Waglewscy – zarówno Wojciech (jego Voo Voo w cuglach wygrało kategorię Album roku – Muzyka korzeni, bo konkurencję stanowiły bardziej niszowe wydawnictwa), jak i jego dwaj synowie. Fisz i Emade odebrali statuetkę w dość pokracznej, ale mocno obsadzonej kategorii Album roku – Elektronika/Indie/Alternatywa.
Ostry werdykt
Za niespodziankę część odbiorców uznała dwa Fryderyki dla Natalii Przybysz (za album „Prąd” i piosenkę „Miód”) – przez bukmacherów niedocenianej – ale niezła solowa płyta wokalistki Sistars miała szeroki odbiór w mediach i niemałe wsparcie środowiskowe. Mam też nieodparte wrażenie, że to jedna mocna fraza z piosenki „Miód” („Jak to się stało, że zapomniałam o moich piersiach?”) o działaniu memu, na zmianę chwalona lub wyśmiewana, sprawiła, że głosujący o niej nie zapomnieli.
Arturowi Rojkowi, który zebrał najwięcej nominacji, na osłodę pozostał Fryderyk za album roku w kategorii Pop. Nagrodę w ważnej i bardzo dobrze obsadzonej kategorii hiphopowej odebrał O.S.T.R. za album „Kartagina”, w czym nie ma żadnego zaskoczenia, biorąc pod uwagę werdykty z poprzednich lat. Przez ostatnie dwa lata Fryderyki w muzyce popularnej, ograniczone do czterech kategorii, nie doceniały oddzielnie artystów hiphopowych.
Szkoda Tego Typa Mesa, który był najmłodszym, ale też najlepiej sobie poczynającym ostatnio w gronie nominowanych. Bolączką tej i innych kategorii jest wciąż masowe niezgłaszanie wielu ważnych fonogramów do nagrody – a inicjatywa w tej kwestii pozostaje po stronie wydawców. Ciągle brak też mocnej środowiskowej nagrody wskazującej nowe talenty w typie Mercury Music Prize – kategoria Debiut roku (tym razem – duet The Dumplings) takim wskazaniem nie jest.
Punkt odniesienia
Co roku w komentarzach pod artykułami na temat nagrody przyznawanej przez kilkusetosobowe ciało artystów, menedżerów i dziennikarzy – Akademię Fonograficzną – wraca pytanie: „Po co komu Fryderyki?”. Choćby po to, żeby było jeszcze o co pytać. Ta nagroda to po prostu środek ciężkości, punkt odniesienia. Nie trzeba się z nią zgadzać, czasem warto ją kontestować, ale bez niej jedyną hierarchią w świecie muzyki popularnej byłyby listy bestsellerów.
Pytanie o jazz (przewidywalne, ale akurat w tym roku niezbyt zasłużone podwójne zwycięstwo Marcina Wasilewskiego oraz nagroda za debiut dla pianisty Nikoli Kołodziejczyka) i muzykę poważną (tu aż dwie statuetki odebrał wokalny sekstet proMODERN) nie pojawiałoby się wtedy w ogóle. A artyści z tych dwóch dziedzin, choć najbardziej krytykowanych w obrębie Akademii – za wybory zachowawcze, a nawet stronnicze – mają do Fryderyków chyba najwięcej szacunku.
Szum wokół nagrody pomaga im zaistnieć w niezłym czasie w telewizji i świadomości słuchaczy popu, a to choć na moment poszerza pole słyszenia. Nawet jeśli krytykują, to dzień, gdy rozmawia się o wyborach muzycznych, nie politycznych.