Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Wieś jak malowanie

Murale na wiejskich chałupach

Mural Jacka Wielebskiego w Pomysku Małym na Kaszubach, który powstał podczas projektu Rurales. Mural Jacka Wielebskiego w Pomysku Małym na Kaszubach, który powstał podczas projektu Rurales. Jacek Wielebski
Dziś w miastach murali jest tak wiele, że prawie nikt ich już nie zauważa. Nic dziwnego, że artyści tej miejskiej sztuki coraz chętniej jadą pracować na wieś.
Dzieło w miejscowości Połonne na Ukrainie, 2010 r.Black Circle Festival Dzieło w miejscowości Połonne na Ukrainie, 2010 r.
Praca Michała Wręgi stworzona w ramach Black Circle Festival na Ukrainie.Michał Wręga Praca Michała Wręgi stworzona w ramach Black Circle Festival na Ukrainie.
Mural historyczny w Wiźnie, zwanej polskimi Termopilami, stworzony podczas pleneru Gdańskiej Szkoły Muralu, 2015 r.Rafał Roskowiński Mural historyczny w Wiźnie, zwanej polskimi Termopilami, stworzony podczas pleneru Gdańskiej Szkoły Muralu, 2015 r.

Black Circle Festival na Ukrainie to festiwal tylko z nazwy, tak naprawdę jest jego zaprzeczeniem, antyfestiwalem i raczej plenerem dla osób związanych ze street artem. Nie ma tutaj żadnego profesjonalnego organizatora, budżetu, nie stoi za nim żadna instytucja, urzędnik, dotacja, kurator. Miejsce akcji każdej kolejnej edycji zostaje ujawnione dopiero wtedy, gdy jest już po wszystkim, a zdjęcia prac zdążą obiec media społecznościowe i portale poświęcone street artowi.

Black Circle toczy się w opuszczonych, odludnych miejscach, jak chociażby wieś Szeszory w Karpatach ze zrujnowanym i porzuconym ośrodkiem wypoczynkowym. Żeby jechać na Black Circle, trzeba otrzymać zaproszenie od organizatorów, którzy także są artystami. Zaproszenie obejmuje transport we własnym zakresie, nocleg w namiocie, kąpiel w strumyku i wyjątkową atmosferę. Chętnych nie brakuje, w tym również Polaków. W Black Circle brali udział m.in. Stach Szumski, Michał Wręga (Sepe) czy Wojciech Kołacz (Otecki), dla którego Black Circle był czymś w rodzaju kreatywnego obozu. Kołacz podkreśla, że Black Circle nie ma żadnego charakteru społecznego ani żadnych założeń artystycznych. Różnie wygląda także integracja z miejscową ludnością. – Podczas edycji, w której brałem udział, integracja była raczej mała, ale słyszałem od Stacha Szumskiego, że na następnej była znaczna. Stachu malował chatę jednego z mieszkańców, ten codziennie opowiadał mu swoje sny, które Stachu interpretował na murach – wspomina Kołacz. Michał Wręga, kolejny uczestnik Black Circle, ma na swoim koncie udział w niejednym festiwalu street artu, ale regularnie maluje także na pustostanach. Traktuje je jako alternatywę dla działań oficjalnych, bo jego zdaniem tylko miejsca opuszczone i zdegradowane pozwalają na absolutną wolność, co w przypadku legalnych prac w miastach jest dziś tak naprawdę kompletnie niemożliwe.

– Esteta miejski, naczelny architekt, urbanista, kurator festiwalu czy w końcu pani Jadzia ze spółdzielni udostępniającej ścianę – zanim projekt zostanie zatwierdzony, niejednokrotnie przechodzi przez taki właśnie łańcuszek zależności – mówi Wręga. – To wszystko sprawia, że praca mająca powstać na ulicach tętniących życiem miast praktycznie zawsze poddawana jest jakiejś cenzurze od strony merytorycznej i wizualnej.

W efekcie tego procesu, o którym wspomina twórca, w miejskiej przestrzeni powstają prace neutralne – bo w końcu mają podobać się wszystkim.

Nie naruszać krajobrazu

Wieś to zupełnie inna rzecz. Tu mural ma się przede wszystkim podobać gospodarzowi i sąsiadowi, bo nikt nie chce się narazić na śmieszność. Wiedzą o tym doskonale twórcy z Trójmiasta: Kirk, Jay Pop i Seikon, którzy przez dwa lata jeździli po kaszubskich wsiach oddalonych od głównych dróg, malując na domach, stodołach, oborach i pustostanach. Z tych spontanicznych wypadów powstał dokumentalny film „Rurales”, dobrze ilustrujący cały proces twórczy i relacje między artystami a ludźmi z kaszubskich miejscowości. Podstawowa różnica w procesie malowania to sposób załatwiania ściany, który odbywał się całkowicie spontanicznie. Muraliści po prostu pukali do drzwi gospodarzy, przedstawiali się, pokazywali projekty i dogadywali się – bądź nie. Z każdą kolejną wsią szło łatwiej, bo można było pokazać realizacje z poprzednich miejscowości.

Jacek Wielebski (dawniej Jacyndol, a dziś Jay Pop), który w środowisku streetartowym znany jest nie tylko jako artysta, ale także animator kultury i współtwórca gdyńskiego festiwalu Traffic Design, zaznacza, że dla niego malowanie na wsi jest o wiele bardziej osobiste niż malowanie w mieście: – W mieście ludzie często już murali nie zauważają, jest ich nadmiar. Na wsi mają czas porozmawiać, a same prace w o wiele większym stopniu są wynikiem rozmów z ludźmi.

Choć dla artystów z Trójmiasta podróże miały na początku formę alternatywnej turystyki, w trakcie tych dwóch lat trzymali się przede wszystkim kilku zasad. Pierwsza z nich to tworzenie prac harmonizujących z krajobrazem, bo miasto krzyczy wieloma wizualnymi komunikatami, a na wsi trzeba krajobraz traktować delikatnie, z wyczuciem, nie naruszając go – przynajmniej tak do sprawy podchodzi Wielebski, który dodatkowo wygasza kolory w swoich pracach i nawiązuje jednocześnie do popkultury oraz socrealizmu. Oczywiście krajobraz na polskiej prowincji również potrafi być paskudny, zaśmiecony reklamowymi płachtami i szyldami. Ale ekipa z Trójmiasta nie malowała przy głównych drogach, tylko w miejscowościach trudnych do odnalezienia na mapach, gdzie wsie zachowały swój charakter, a lokalne społeczności były bardzo małe i często liczyły zaledwie kilkadziesiąt osób. I to była właśnie zasada numer dwa. Zasada numer trzy wynikała z kolei z drugiej – malować takie prace, z którymi mieszkańcy będą czuć się dobrze przez lata, ponieważ zamieszkują swoje domy od pokoleń i raczej nigdzie się nie przeprowadzają. Siłą rzeczy dominowały więc murale o tematyce wiejskiej, choć nie brakowało także abstrakcji autorstwa Seikona.

Widły mają być jak widły

Malowanie na festiwalach street artu na ogół oznacza brak kontaktu twórcy z publicznością. Organizatorzy wynajmują podnośnik lub rusztowanie na określony czas, ściana jest duża, bo w końcu ma być spektakularnie. Trzeba pracować szybko. Artysta siedzi gdzieś wysoko i jest co najwyżej atrakcją turystyczną dla przechodniów pstrykających mu zdjęcia w trakcie malowania. Na wsi skala jest niemonumentalna, ludzka, a mieszkańcy na bieżąco kontaktują się z artystami, komentują, doradzają, a nawet proszą o korekty i bardzo dużą uwagę przywiązują do detali.

– Kiedyś malowałem krowę i okazało się, że łuk szyi był zdaniem lokalsów źle wygięty i tym samym zwierzę nie wyglądało na krowę. Kiedy indziej z kolei sołtys chciał mi pomóc i przyniósł prawdziwe widły, bo te namalowane przeze mnie wyglądały na zepsute, a tak jego zdaniem nie powinno być – opowiada Wielebski. Podobne wspomnienia ma Rafał Roskowiński, współzałożyciel Gdańskiej Szkoły Muralu (kiedyś należał także do niej Wielebski), który od 2012 r. wraz ze studentami regularnie tworzy murale w Wiźnie, zwanej polskimi Termopilami ze względu na bitwę stoczoną między niewielkim oddziałem Korpusu Ochrony Pogranicza a przytłaczającymi siłami Niemców.

Na ścianach domów mieszkańców Wizny co roku powstają więc prace związane z historią tego wydarzenia: scena przetrzymywania polskich jeńców, portret majora Raginisa, ale także bardzo prywatne historie mieszkańców. W tym roku na jednym z budynków studenci Gdańskiej Szkoły Muralu postanowili namalować los rodziny z Wizny, która została wywieziona na Sybir. Projekt miał mieć mroczną wymowę: ponury parowóz z czerwoną gwiazdą, ludzie stojący w śniegu, radzieccy żołnierze. Tymczasem właściciele ściany poprosili, by na muralu znalazła się także… kolorowa, radosna tęcza, która ich zdaniem byłaby symbolem nadziei.

– Kompletnie nie pasowało to do założeń projektu i po negocjacjach udało nam się z tej tęczy na szczęście zrezygnować – wspomina Rafał Roskowiński. Dodaje jednak, że najcenniejsze dla niego są właśnie bliskie relacje mieszkańców ze studentami malarstwa i współpraca z lokalną społecznością. Roskowiński też ma swoje zasady: stara się lokować murale w różnych częściach wsi, by nie doszło do wizualnej kakofonii i przesytu pracami, jak często ma to miejsce w miastach.

Wszystko wskazuje na to, że w obliczu przesytu muralami w dużych i średnich miastach takich projektów jak Black Circle, Rurales czy plenery Gdańskiej Szkoły Muralu będzie coraz więcej. Pytanie, czy polskie wsie zostaną tak samo radośnie zamalowane muralami jak duże ośrodki, czy jednak twórcy zachowają umiar? Dla artystów malowanie na wsi czy malowanie w mieście pod względem autopromocji (w świecie street artu to ważny czynnik) nie ma znaczenia – prace i tak oglądane są w internecie. Różnice polegają na finansowaniu projektów. W polskich miastach festiwale murali i street artu traktowane są przez władze jako narzędzia promocyjne i prezydenci oraz burmistrzowie mogą przeznaczyć na takie działania duże budżety. Na wsiach takich pieniędzy nie ma i dopóki ich nie będzie, mieszkańcy i odwiedzający je artyści mogą spać spokojnie.

***

Autor opublikował właśnie książkę „Żeby było ładnie. Rozmowy o boomie i kryzysie street artu w Polsce”.

Polityka 32.2015 (3021) z dnia 04.08.2015; Kultura; s. 82
Oryginalny tytuł tekstu: "Wieś jak malowanie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną