Nie ma nic gorszego niż klątwa. A ta najbardziej znana w polskim komiksie to tzw. Klątwa Marciniaka. Zmarły w tym roku doktor Tomasz Marciniak oznajmił swego czasu, że komiks to jedyny element zachodniej popkultury, który nie zakorzenił się w naszym kraju. O tym, jak bardzo Marciniak miał rację, przekonali się w pierwszej kolejności ci artyści, których debiut przypadał na przełom lat 80. i 90. Jednym z nich był właśnie Krzysztof Gawronkiewicz. Zaczyna z wysokiego C, mając sporo szczęścia. W 1989 r. ot, tak, odwiedza redakcję „Nowej Fantastyki”. Wybiera się tam w towarzystwie dwójki znajomych z warszawskiego liceum plastycznego. Przychodzi prosto z ulicy, tuż po zakończeniu roku szkolnego, ubrany na galowo, ze świadectwem i teczką pełną rysunków. – Pamiętam, że ludzie w redakcji z uwagą obejrzeli nasze prace i postanowili, że przeprowadzą mały konkurs. Każdy z nas miał zrobić ilustrację do opowiadania, a zwycięzca mógł liczyć na publikację i współpracę – wspomina Gawronkiewicz. Gdy następny numer „Nowej Fantastyki” trafia do kiosków, okazuje się, że cała trójka zwyciężyła ex aequo. Tak rozpoczyna się współpraca młodego wówczas rysownika z uznanym periodykiem. Gawronkiewicz nie tylko ilustruje opowiadania do „Fantastyki”, ale także publikuje komiksy w siostrzanym magazynie „Komiks-Fantastyka”, będącym oknem na świat dla miłośników frankofońskiego komiksu.
To właśnie w redakcji „Nowej Fantastyki” poznaje Macieja Parowskiego, cenionego krytyka literatury fantastycznej, redaktora, a także scenarzystę komiksowego – znanego przede wszystkim z „Funky’ego Kovala”. Rozpoczynają pracę nad „Burzą” – alternatywną historią drugiej wojny światowej, w której wojska Wehrmachtu ponoszą sromotną klęskę z powodu trudnych warunków atmosferycznych, bo sprzęt niemiecki tonie w błocie.