Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Głód i słuch

„Wilk”: nieznana powieść Marka Hłaski wreszcie wydana

Marek Hłasko z papierosem. Fotografia z 1960 r. Marek Hłasko z papierosem. Fotografia z 1960 r. Archiwum Marka Hłaski / EAST NEWS
Historia wydanej właśnie nieznanej powieści Marka Hłaski jest sensacyjna. Trudno uwierzyć, że maszynopisy „Wilka” leżały przez lata w Ossolineum i nikt do nich nie zaglądał. Czyżby Hłasko był aż tak zapomniany?
Po 60 latach wydawnictwo Iskry wydaje powieść Marka Hłaski – „Wilk”.materiały prasowe Po 60 latach wydawnictwo Iskry wydaje powieść Marka Hłaski – „Wilk”.

Maszynopis leżałby nadal w archiwach Ossolineum, gdyby student gdańskiej polonistyki Radosław Młynarczyk (rocznik 1990) nie zapragnął w ramach dyplomu przygotować krytycznego wydania „Sonaty marymonckiej”. Ta nieukończona powieść za życia Hłaski się nie ukazała, wydano ją dopiero w 1982 r. Młynarczyk opowiadał w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, jak dotarł do nieznanego tekstu. Otóż w katalogu internetowym Ossolineum znalazł aż sześć maszynopisów o nazwie „Sonata marymoncka”. Pojechał sprawdzić, co to znaczy, i na miejscu odkrył, że trzy z sześciu maszynopisów to nie są wcześniejsze wersje tej samej powieści, tylko zupełnie inna książka. Do odkrycia zresztą by nie doszło, gdyby nie pomyłka pracownicy archiwum. Bo – jak opowiadał Młynarczyk – nawet student edytorstwa, który opracowuje tekst naukowo, nie ma prawa dotykać maszynopisów. On dostał je na 15 minut i w tym czasie udało mu się zorientować, że oprócz „Sonaty...” jest tam również inna książka. Owszem, bohater jest ten sam – Rysiek Lewandowski, chłopak z Marymontu – ale akcja rozgrywa się przed wojną, kiedy Marymont, Słodowiec i Buraków były najnędzniejszymi częściami Warszawy, osiedlami złożonymi z drewnianych domków i byle jak skleconych bud.

Sonata do kitu

Czytelnik „Wilka” dałby głowę, że pisał to chłopak z Marymontu, warszawski łobuz z nizin społecznych. Tymczasem nic podobnego: Hłasko urodził się, owszem, w Warszawie, w 1934 r., ale w rodzinie inteligenckiej. Ojciec był prawnikiem, a matka urzędniczką. Tuż po wojnie matka z ojczymem przeprowadzili się do Wrocławia, a Hłasko krążył pomiędzy Wrocławiem a Warszawą, zaczynał szkoły, usuwano go z nich, w końcu jako 16-latek przerwał naukę i zatrudnił się najpierw w stoczni rzecznej, a potem w bazie w Bystrzycy Kłodzkiej, gdzie pracował przy zwózce drewna.

Kiedy matka przeniosła się w 1951 r. do Warszawy, Marek też tu wrócił. Pracował jako kierowca i jako korespondent robotniczy „Trybuny Ludu”. I wtedy właśnie zaczął myśleć poważnie o pisaniu. „Nie miałem jednak gdzie” – wspominał w „Pięknych dwudziestoletnich”. „Poprosiłem moją matkę, aby posprzątała kuchnię i w trzy noce napisałem dwustustronicową powieść. Tę powieść przeczytał Bogdan Czeszko. Napisał, że książka do niczego, ale jego zdaniem powinienem próbować dalej”.

Ta pierwsza nieudana powieść to była właśnie „Sonata marymoncka”. Opowieść o Ryśku Lewandowskim, synu furmana, który zmierza ku karierze przestępczej, ale szczęśliwy traf sprawia, że zostaje kierowcą, odnajduje wiarę w lepsze jutro i w kolektyw. Schemat czysto socrealistyczny. Sonata nie podobała się ani Czeszce, ani Newerlemu, który był opiekunem młodych w Związku Literatów Polskich, ale stała się zalążkiem późniejszych tekstów: przede wszystkim „Bazy Sokołowskiej”, opowiadania, którym Hłasko zadebiutował w prasie. W 1954 r. drukował je w odcinkach „Sztandar Młodych”.

Osoby zajmujące się twórczością Hłaski powtarzały legendę o trzech wersjach „Sonaty marymonckiej”. Niektórzy uważali, że to właśnie „Baza” czy „Następny do raju” są tymi wersjami. No i rzeczywiście prawie nikt nie wiedział, że oprócz „Sonaty” na początku lat 50. powstała jeszcze jedna książka. A żeby się o tym przekonać, wystarczyłoby przeczytać więcej niż jedną stronę maszynopisu – bo i „Sonata”, i „Wilk” zaczynają się tym samym zdaniem: „Uliczka była brudna”.

Istnieje tylko kilka wzmianek o „Wilku”. W książce Bogdana Rudnickiego „Marek Hłasko” pojawia się sugestia, że autor widział inną wersję przygód Ryśka Lewandowskiego. Poza tym w liście do Andrzejewskiego w 1955 r. Hłasko wspomina o tej książce. No i przede wszystkim istnieje sprawozdanie pisarza dla Związku Literatów Polskich „z prac literackich za udzielone stypendium” z 1953 r. Znaleźć je można w tomie korespondencji opracowanym przez Andrzeja Czyżewskiego. „Poszedłem na Marymont, na fabryki, wyszukałem starych towarzyszy z KPP, odszukałem największych przedwojennych bandziorów, którzy mi barwnie i w szczegółach opowiedzieli swoje życie, w ten sposób (...) otrzymałem pełny obraz przedwojennego Marymontu”. W tym samym sprawozdaniu wspomina, że prowizoryczny tytuł brzmiał „Zatoka szczęśliwej przygody” i że podpisał umowę z wydawnictwem Iskry. No i po 60 latach Iskry wydały tę książkę, choć pod innym tytułem. Takim, który widniał na jednym z maszynopisów.

Brulion dobrej książki

Dlaczego „Wilk” nie ukazał się już wtedy? Pisanie szło opornie, Hłasko nie był zadowolony z efektu. Poza tym zachowały się dwie recenzje wydawnicze, które jasno mówią, że to dopiero materiał do pracy. Jednocześnie okazało się, że wszyscy chcą drukować jego opowiadania. Nadeszła odwilż i w 1956 r. ukazała się nie debiutancka powieść Hłaski, ale właśnie zbiór opowiadań „Pierwszy krok w chmurach”, uznany od razu za jeden z najważniejszych debiutów. Mówił o tym Henryk Bereza: „W tym, co pisał, nie ma jednego kompromitującego, koniunkturalnego zdania. Nic z ówczesnego kanonu. Hłasko – to była już rewolucja językowa. W ówczesnej literaturze ideałem języka byli Parandowski i Dąbrowska. To się przełamywało troszeczkę u Tadeusza Borowskiego, ale jeszcze bardzo konwencjonalnie. Marek pod względem artystycznym i językowym był prekursorem”.

No dobrze, skoro Hłasko sam uznał, że „Wilk” nie jest wart publikacji, to czy jest sens go dziś przypominać? Otóż „Wilk” pokazuje ścieranie się ideologicznego zamysłu literackiego z temperamentem pisarskim, osobowością, która na każdej stronie daje o sobie znać. Hłasko nie był w stanie zmieścić się w socrealistycznych ramach i rozsadza granice, a ze środka wychodzi ciemna wizja świata. Zdaniem Młynarczyka Hłasko prowadził grę – ideologiczna obudowa była pastiszem. W podobnym duchu wspominał Hłaskę Bereza: „Nie dowierzał rewolucji politycznej. Pamiętam, jak żeśmy szli z Kameralnej na wiec przed Pałacem Kultury. Szliśmy i nie szliśmy. Nie doszliśmy w rezultacie. Głośniki ryczały, Marek mówił: »tak gadać to sobie można...«. Poszliśmy na wódkę. Nawet przemówienie Jana Kotta na wiecu na Politechnice nie zrobiło na nas szczególnego wrażenia”.

Z drugiej strony trzeba pamiętać, że pisał to chłopak 17-letni, który bardzo chciał się stać kolegą pisarzy ze Związku Literatów, spełnić wymagania, ale miał jednocześnie silną własną osobowość. Może więc był to nie tyle świadomy pastisz, co nieumiejętność przystosowania się. W rezultacie jednak książka nie jest udana, miejscami dłużyzny aż proszą się o przycięcie, bywa patetycznie, zdarzają się też fragmenty nieznośnie ideologiczne (malowanie portretu Stalina). Być może mogłoby powstać udane opowiadanie na podstawie tego materiału – tak jak „Baza sokołowska”, która powstała z „Sonaty marymonckiej”. Najlepiej opisał tę książkę jeden z trzech czytelników, czyli Wanda Leopold, w recenzji wydawniczej: „Zatoka: Książka bardzo nierówna, obok sformułowań bardzo mocnych i plastycznych, ogromne naiwności i banały. Niemniej widać dużą pasję uczuciową autora, która niewątpliwie »bierze« i narratorski talent debiutanta. Chwilami wyraźne wpływy »Pamiątki z celulozy«, jednak indywidualność własna przebija. W sumie jest to brulion dobrej książki”.

Wulgarny łobuz

Są też w tym brulionie rzeczy nadzwyczajnie ciekawe. Choćby Warszawa Hłaski. „To nie ja stworzyłem Warszawę, która przez tyle lat była miastem bez uśmiechu; to nie ja stworzyłem Warszawę, gdzie ludzie drżeli ze strachu; to nie ja stworzyłem Warszawę, gdzie największym skarbem biednego człowieka była butelka wódki; to nie ja stworzyłem Warszawę, gdzie dziewczyna była tańsza od butelki wódki; to ta Warszawa stworzyła mnie” – tak mówił Hłasko w wywiadzie dla „New York Timesa”. Pierwsze strony „Wilka”, na których szczegółowo opisuje nędzę tej dzielnicy i dziecinne wycieczki chłopaków z Marymontu na jasny Żoliborz, robią duże wrażenie. Rozpoznajemy ten typowy dla Hłaski brutalno-czuły język, tutaj jeszcze nie wygładzony, tylko pełen nadmiaru: „Pachniały mocno i mdławo warzywa, muchy kołysały się na lepach, a z blaszanego szyldu Haberbauscha uśmiechał się reklamowo zażywny, rumiany staruszek z kuflem pienistego piwa w ręku. W miejscu nosa odprysnęła emalia i patrząc na staruszka, odnosiło się wrażenie, że szczury odgryzły mu wspomniany organ. Bo po ulicy przemykały tłuste, spasione szczury: chyba tylko one jedne syte na tej ulicy”.

W tym fragmencie znajdziemy od razu to, co najistotniejsze w całej książce – Hłasko napisał bowiem powieść o głodzie, o jego różnych wymiarach. Te wszystkie głody rodzą przemoc – Rysiek Lewandowski to straszny łobuz, podopieczny znanego złodzieja – już to sprawia, że nie bardzo nadaje się na bohatera powieści produkcyjnej. A poza tym nie dość, że łobuz, to bardzo wulgarny. W „Pięknych dwudziestoletnich” czytamy, że Czeszko narzekał na nadużywanie przez Hłaskę wulgaryzmów. Potem Hłasko poznał go osobiście: „Kiedy mówił, z trudem udawało mu się wtrącić zwyczajne słowo. Pamiętam, jak kiedyś powiedział do kelnerki: Niech pani mi da tej w d… j… wody. Jestem sp… jak k…. To najkrótsze co mu się udało powiedzieć; mnie ganił”. Równie dobrze mógł powiedzieć, żeby w jego prozie było mniej przemocy – i w opowiadaniach, i w „Wilku” bije się do nieprzytomności, zwłaszcza kobiety. W jednej z najlepszych scen tej książki cały ten Marymont idzie do kościoła (nie do pomyślenia w produkcyjniaku). I tam w trakcie mszy król złodziei Zieliński wyciąga jednego z mężczyzn i bije go za to, że on bił swoją córkę. A na koniec sam się zabija.

Życie skulfonione

„Wilk” jest też ciekawym zapisem języka – przedwojennego slangu więziennego, gwary przedmieść, znanej z piosenek Grzesiuka czy z Wiecha. Rysiek Lewandowski, który chciałby być bohaterem westernu, a staje się rzezimieszkiem, w końcu odnalazł wspólnotę, uwierzył w partię komunistyczną. Co z tego, kiedy rzeczywistość jest potworna i nie widać szansy na zmianę. Na tej uliczce „człowiek już za życia zapomina, że żyje i że jest człowiekiem”. Już w tej książce widać, że domeną Hłaski jest ciemny realizm, obraz życia „skulfonionego”. „Zaraz po świętach ktoś wypędził z domu żonę, nocą posiniaczoną i sponiewieraną. Nieco dalej, za wałem, ktoś zarąbał siekierą staruszkę. Jakiś pijaczyna sam swoje życie zakończył, poderżnąwszy sobie żyły szkłem z ostatniej na tym świecie butelki”. W „Wilku” nie widać jednak tego, co u Hłaski najlepsze, czyli dobrze przeprowadzonej deziluzji. Bohaterowie wielu opowiadań odkrywają, że rzeczywistość nie pasuje do ich ideałów.

Iwaszkiewicz uważał, że pod brutalnością Hłaski kryje się natura delikatna i czuła, i tak go należy czytać. Te emocjonalne boje – przede wszystkim rozterki bohaterów, którzy najpierw modlą się do kobiet, a potem nazywają je dziwkami – brzmią dzisiaj sztucznie. Bohaterowie, którzy za wszelką cenę muszą się sprawdzić jako mężczyźni, też należą do innego świata. Ale z drugiej strony Hłasko potrafił wychwycić tę polską niedojrzałość, rozedrganie emocjonalne, które nadal jest aktualne: „Polacy to naród tragiczny: używają słowa ojczyzna tak często jak słowa kurwa” – pisał w opowiadaniu „Targ niewolników”. Hłasko miał też świetny słuch, co widać w dialogach. Potrafił również, i to jest zaleta „Wilka”, zatrzeć wrażenie, że oto chłopak z inteligenckiej rodziny podsłuchuje robotników. Bardzo umiejętnie od początku budował swoją legendę literacką – prostego chłopaka, swojskiego łobuza z przedmieścia.

No i pozostała po Hłasce tak naprawdę tylko ta biograficzna legenda. Przez tyle lat nikt nie zaglądał do maszynopisów, a przecież powstawały kolejne książki o Hłasce. No właśnie, o nim, ale nie o jego książkach. Liczyły się jego romanse, zagadka śmierci. Listy miłosne Hłaski okazały się ważniejsze od jego opowiadań. Zresztą w jego przypadku od początku legenda biograficzna była istotna. „Otworzył nam oczy – pisał Henryk Grynberg. – Odtąd każdy chciał być Hłaską”. Nie tylko pisać jak on, ale być nim. O ile jeszcze kilka dziesięcioleci temu widać było jego wpływ na polską prozę, o tyle dziś widać już tylko jego twarz na T-shirtach (z Instytutu Książki). Albo marynarki w jego stylu z kolekcji Bytom. „Wilk” tego nie zmieni, ale może skłoni kogoś, by wrócił do jego opowiadań. Bo tym, co się w nich nie zestarzało, jest obraz tego „skulfonionego” życia, które przynosi rozczarowanie. I żadnego optymizmu.

Książka do kupienia w sklepie internetowym Polityki.

Polityka 38.2015 (3027) z dnia 15.09.2015; Kultura; s. 80
Oryginalny tytuł tekstu: "Głód i słuch"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną