Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Inkwizycja na pustyni

„Timbuktu”: studium szariatu w Mali

Kadr z filmu „Timbuktu” Kadr z filmu „Timbuktu” materiały prasowe
Nominowany do Oscara film „Timbuktu”, który za tydzień będzie można kupić z POLITYKĄ, to fascynująca opowieść o zasypanej piaskiem mieścinie, w której byli raperzy i zwykli hipokryci narzucają szariat pobożnym muzułmanom grającym bluesa.
materiały prasowe

Choć dziś główny front walk muzułmańskich fundamentalistów przechodzi przez Syrię, Irak i Libię, to dzięki mauretańskiemu reżyserowi Abderrahmane Sissako możemy podejrzeć, jak forsowanie szariatu jeszcze niedawno wyglądało w Mali. I wygląda wszędzie tam, gdzie łotrzy spod czarnego sztandaru Państwa Islamskiego bawią się w panów życia i śmierci.

Kilka lat temu wydawało się, że Mali stanie się drugim Afganistanem. Jest tak samo biedne i tak samo nie radzi sobie z podstawowymi problemami. W takim kraju, a jest ich sporo, zwłaszcza w Afryce i Azji, skuteczna władza państwowa rozciąga się raptem na stolicę i jej najbliższe sąsiedztwo. Tu jezdnie są wyasfaltowane, zdarza się oświetlenie uliczne, dostawy prądu są w miarę regularne, ściągane są podatki, policja zajmuje się czymś więcej niż tylko braniem łapówek, lekarze w szpitalach starają się leczyć i nawet mają czym. Dzieci regularnie chodzą do szkół, w których pojawiają się też nauczyciele. W wypadku Mali tak wygląda Bamako i południowe regiony państwa.

Daleko od szosy

Ale w takim kraju im dalej od stolicy, tym porządnych dróg jest mniej. Aż wreszcie w ogóle zanikają. Tak samo zanika władza państwowa. Jeśli jest jakieś wojsko czy policja, to przy szlabanie na głównych traktach albo na posterunkach przy pasach startowych lotnisk. Im dalej od nich, tym rzadziej można spotkać funkcjonariuszy czy urzędników. Pozbawieni pieniędzy na jakiekolwiek przedsięwzięcia, najczęściej nie mają po co się kręcić z dala od miast i dróg. I choć na te odległe od stolicy dzikie pola zazwyczaj jakimś cudem dociera zasięg sieci komórkowych, to tereny te tylko w teorii pozostają częściami konkretnych prowincji czy regionów. Może i mają swoich oficjalnych starostów czy komendantów, ale życie toczy się tam zupełnie innym rytmem, niż wynikałoby to z mapy administracyjnej. I dlatego w „Timbuktu” nie mignie żaden mundur sił porządkowych.

Próżnia to obszary niepoliczonych mieszkańców i niepilnowanych granic. Raczej bez szkół i szans na ich założenie. Jeśli z ośrodkami zdrowia, to z takimi, do których trzeba wędrować nawet kilka dni. To w takich miejscach działają międzynarodowe organizacje pomocowe, np. kopiące studnie. To tam swoje kroki kierują misjonarze różnych wyznań, licząc, że na odludziu łatwiej będzie im głosić dobrą nowinę i przyciągną owieczki szukające dostępu do zdobyczy cywilizacji, np. lekarstw. Tam też naturalnie powstają mateczniki grup terrorystycznych.

W takim środowisku na szczycie piramidy społecznej stoi z reguły najsilniejszy i w przypadku państw upadłych siła ta określana jest liczbą: karabinów (zazwyczaj kałasznikowów, tańszych od smartfonów), terenowych pick-upów (najczęściej toyot) i ludzi do strzelania i wykonywania rozkazów. Do opanowania sporego terytorium wystarczy już kilkuset gotowych na wszystko bojowników.

Dla Mali takim obszarem próżni są północne prowincje. Ich najważniejszymi mieszkańcami są Tuaregowie, od wieków krążący nieskrępowanie po pustyni między Mali i sąsiednimi państwami: Nigrem, Czadem, Algierią, Mauretanią, Libią. Od czasu malijskiej niepodległości, ogłoszonej od Francji w 1960 r., różni tuarescy przywódcy organizowali mniejsze i większe oddziały, które atakowały posterunki regularnej armii. Plan zazwyczaj był jasny, chodziło o wykrojenie własnego tuareskiego państwa, Azawadu.

Tuareski blues

Powstania szły różnie. Pierwsze, z 1963 r., upadło. Kolejne, w latach 90., nastąpiło po okresie wyniszczających susz i zakończyło się porozumieniem o tuareskiej autonomii. Tuaregowie nie byli jednak zadowoleni z jej warunków, więc kontynuowali walkę także od początku XXI w. Kluczowe dla ich sprawy było wsparcie Muammara Kadafiego, dyktatora z niegraniczącej z Mali Libii. Część Tuaregów walczyła także z Kadafim, inni zawierali z nim taktyczne sojusze, bywali jego najemnikami, czasem zmuszano ich do tego siłą. Gdy w 2011 r. Libią wstrząsnęła rewolucja przeciw porządkom Kadafiego i wybuchła plemienna wojna domowa, byli najemnicy w obawie przed zemstą uciekli na południe.

Wyjeżdżając, zajrzeli do libijskich magazynów wojskowych i zabrali ze sobą nowoczesną broń. Uzbrojeni i wyszkoleni doszli do wniosku, że właśnie nadarzył się dziejowy moment, by znów zawalczyć o całą stawkę, o Azawad tylko dla siebie, zerwanie związków z Bamako i władzą czarnoskórych. Mieli wzory. Na kontynencie sztuka wybicia się na niepodległość udała się właśnie Sudanowi Południowemu, który oddzielił się od Sudanu. 20 lat wcześniej powiodła się secesja Erytrei. W Somalii nieźle funkcjonowały nieuznawane przez nikogo parapaństwa – Puntland i Somaliland. Zaciekłe walki trwały również na północy Nigerii, a w skorumpowanym Nigrze administrację państwową wyręczały grupy przestępcze. Wydawało się, że historia sprzyja i zwłaszcza przykład Sudanu, podzielonego podobnie jak Mali, działał zachęcająco.

Na przełomie 2011 i 2012 r., za cenę 1–2 tys. zabitych i ćwierci miliona uchodźców, Tuaregom oraz walczącym u ich boku Songhajom i Arabom udało się opanować terytorium Azawadu. Ale niedługo później zwycięstwo odebrali im sprzymierzeni z nimi muzułmańscy fundamentaliści. Właśnie dlatego Mali wydawało się powtórką Afganistanu: afgańscy talibowie swego czasu przygarnęli Al-Kaidę, dali jej schronienie i pozwolili, by rozwinęła się w globalną organizację. Tuaregowie też połączyli siły z zachodnioafrykańskimi oddziałami Al-Kaidy. Działając razem z fundamentalistami z ugrupowania Ansar ad-Din (Obrońcy Wiary), zdobyli Timbuktu po zaciętych walkach 1 kwietnia 2012 r.

Już kilka dni później Ansar ad-Din wprowadziło w mieście szariat. Nowa władza zakazała palenia papierosów, słuchania i grania muzyki, zapowiedziała nowy katalog kar, z ukamienowaniem za cudzołóstwo i chłostą za drobniejsze przewinienia. Reżyser Abderrahmane Sissako skoncentrował się właśnie na tym momencie, reakcji zwykłych ludzi, którym narzucono zasady sprzeczne z ich dotychczasowym stylem życia.

Każdy z zakazów oznaczał dla Tuaregów rewolucję. Przemyt papierosów był jednym z regionalnych sposobów na życie i zarabianie. Podobnie jak szmugiel broni, ludzi (kiedyś niewolników) czy narkotyków z Ameryki Płd. Tu Tuaregowie obsługiwali pustynne odcinki tras wiodących przez Atlantyk do afrykańskich portów nad Zatoką Gwinejską, przez Sahel i Saharę nad Morze Śródziemne i dalej do Europy. Dotkliwy był zakaz grania, w końcu Mali to ojczyzna bluesa, wydająca zespoły koncertujące na scenach wszystkich kontynentów. W Timbuktu organizowano imprezę muzyczną dla wielotysięcznej publiczności, Festival au Désert, na której grywali wykonawcy dobrze znani w zachodniej Europie, m.in. Tinariwen i Ali Farka Touré, a pojawiali się też Robert Plant i Bono. To dlatego na skromny majątek głównego bohatera filmu, oprócz namiotu, stada krów i kóz, składa się m.in. gitara.

Dubaj Afryki

Radykałowie nie pasowali też do tuareskiej obyczajowości, w której to mężczyźni zasłaniają twarze. Porządki Ansar ad-Din oznaczały gwałt na mieście, któremu w jego tysiącletniej historii zdarzało się być metropolią promieniującą na kawał świata. Było stolicą imperium, którego władca, pielgrzymując do Mekki w XIV w., płacił po drodze za wszystko złotymi samorodkami, czym doprowadził do wieloletniej inflacji w Egipcie. Sława Mansy Musy, podobno najbogatszego człowieka w dziejach, sięgnęła Europy, gdzie Timbuktu wyobrażano sobie jako złotą metropolię zagubioną wśród wydm.

Przez setki lat Timbuktu było Dubajem Afryki. Tuaregowie założyli je na przecięciu szlaków karawan, odgrywających kiedyś rolę zarezerwowaną dziś dla kolei, ciężarówek i lotnictwa. Było targiem tego, co warto wieźć z południa Afryki na jej północ i dalej do Europy, oraz towarów transportowanych między Morzem Czerwonym i Oceanem Atlantyckim. Władcy imperium malijskiego, obejmującego także dzisiejszy Senegal i Gambię, robili dokładnie to samo co dziś petromonarchowie znad Zatoki Perskiej. Sprowadzali rzemieślników, a mędrcom fundowali stypendia. I na dworze, i po domach zamożnych mieszkańców gromadzono książki. Rękopisów w Timbuktu były setki tysięcy, wcześniej tak poważny księgozbiór w Afryce znajdował się tylko w bibliotece aleksandryjskiej. Miasto w XV i XVI w. stało się ośrodkiem myśli tej rangi, jaką dziś mają Oksford czy Harward. Miejscowe szkoły nie ustępowały tym z Bliskiego Wschodu, skąd – mimo wielomiesięcznej podróży przez pustynię – ciągnęli studenci, spragnieni wiedzy i oświecenia.

Późniejsze najazdy skutecznie położyły kres świetności miasta. Imperium się rozpadło, wraz z odkryciami geograficznymi bieg pozmieniały szlaki handlowe. Gdy w XIX w. do Timbuktu zaczęli docierać Europejczycy, zamiast złotego miasta zastali raptem drewniano-gliniane niskie budynki. Zresztą Francuzi nie zdołali się oprzeć i podczas podboju znaczną część miasta zniszczyli, choć nie na tyle, by nie można było włączyć zabytków Timbuktu na listę światowego dziedzictwa ludzkości.

W opowieści Sissako najsłynniejsze budynki miasta w zasadzie nie występują, nie płoną też – inaczej niż w rzeczywistości – średniowieczne rękopisy, radykałowie nie niszczą grobów uczonych mężów. Zabytkiem jest natomiast imam, duchowy przywódca lokalnej wspólnoty, który objaśnia najeźdźcom, dlaczego ich wersja islamu urąga zasadom wiary i tradycji. Okupanci pozostają niewzruszeni i okazują się bandą hipokrytów. Popalają i gadają o europejskiej piłce klubowej. A raper – bohater propagandowego filmu – mający żarliwie opowiedzieć, dlaczego skończył z grzeszną muzyką i wszedł na drogę dżihadu, ma problem z wykrztuszeniem wyznania wiary i zamiast tego najchętniej by coś wyrapował.

W styczniu 2013 r. wojska francuskie rozpoczęły operację Serwal. Miały pokonać fundamentalistów, by nie udało im się zamienić Mali w Afganistan Afryki Zachodniej, uniwersytet terrorystyczny i matecznik dla ochotników coraz liczniej przybywających – jak w czasach Mansy Musy i jego następców – nie tylko z państw ościennych, ale także z Bliskiego Wschodu, Azji Środkowej i Pakistanu.

Francuzi poszli do walki, choć i w samej Francji nie brakowało przeciwników interwencji. Oznaczała popieranie rządu w Bamako, który doszedł do władzy w wyniku wojskowego zamachu stanu. Groziła też ugrzęźnięciem na długo w piaskach w pustyni, jakimś „Afrykanistanem”, jak wtedy pisano. Przewidywania się nie spełniły. Francuzi odbili Timbuktu w styczniu 2013 r. bez jednego wystrzału, radykałowie uciekli. Wcześniej zdołali spalić tylko niewielką część rękopisów. Do najcenniejszych zbiorów nie dotarli – tak starannie ukryli je mieszkańcy okupowanego miasta.

***

Film „Timbuktu” o narzucaniu szariatu w malijskim mieście do kupienia 21 października z kolejnym numerem POLITYKI.

***

VIDEO: Trailer filmu „Timbuktu”>>

Polityka 42.2015 (3031) z dnia 13.10.2015; Kultura; s. 84
Oryginalny tytuł tekstu: "Inkwizycja na pustyni"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną