Do niedawna we Francji obowiązywała taktyka idealizowania uchodźców, przekonywania, że większość przybyszów już w pierwszym, a najpóźniej w drugim pokoleniu wyrzeknie się swoich korzeni, zaakceptuje zachodnie wartości i szybko się zintegruje. Takie ujęcie – dość naiwne jak na kraj o skomplikowanej, wielonarodowej strukturze społecznej, z największym w Europie Zachodniej odsetkiem wyznawców islamu – miało chronić przed gloryfikowaniem przemocy na tle rasowym i wytrącać argumenty z rąk skrajnej prawicy – Frontu Narodowego. Gra do pewnego stopnia okazała się skuteczna. Od kilkunastu lat największe sukcesy kasowe nad Sekwaną odnoszą filmy, które można nazwać falą etnicznego przebudzenia.
Dzięki „Dziewczynie z bandy” Céline Sciammy, „Klasie” Laurenta Canteta, „Dniom chwały” Rachida Buchareba czy „Sambie” Oliviera Nakache i Erica Toledano zdołały się przebić na duży ekran tematy do tej pory w kinie francuskim pomijane. Takie jak dyskryminacja, nieprzystosowanie, rasizm, bieda, bezrobocie, złe warunki socjalne, narodowa tożsamość. Dopiero szok po zamachu na redakcję satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo” oraz strzelanina w teatrze Bataclan uświadomiły, że niekoniecznie jednak oddawały one w pełni faktyczny stan rzeczy.
W nagrodzonych Złotą Palmą w Cannes „Imigrantach” Jacques’a Audiarda Francja nie jest już wymarzonym rajem. Podobnie było w „Proroku”, metaforycznej opowieści o więziennej subkulturze, która nie potrafi otworzyć się na Innego. Zrywa się w nich z hipokryzją i udawaniem, że różnice kultur są mniej istotne niż wspólnota celów, a mniejszości mogą czuć się w Europie bezpiecznie. Wizja szczęśliwego, wieloetnicznego społeczeństwa, pokojowego współistnienia wielu nacji może okazać się pułapką.