Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Zmarł Karl Dedecius, wybitny tłumacz i propagator kultury polskiej

Patrick Pleul / PAP
Tłumacz, propagator kultury polskiej w Niemczech, orędownik pojednania polsko-niemieckiego. Zmarł w wieku 94 lat we Frankfurcie nad Menem.

Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA 23 maja 2009 roku.

Obaj są z Polski. Marceli Reich-Ranicki urodził się we Włocławku, a Karl Dedecius w Łodzi. Obaj mieszkają we Frankfurcie nad Menem. W polsko-niemieckich relacjach kulturalnych obaj odgrywają role wybitne, choć skrajnie odmienne.

Ich wzajemna niechęć bierze się nie z zawiści, lecz z przeciwstawnych fascynacji kulturą sąsiada. Ranicki przylgnął i ciągnął soki witalne z literatury niemieckiej, a Dedecius – z polskiej. Dlatego dobrze się stało, że niemal równocześnie otrzymaliśmy wspomnienia Karla Dedeciusa „Europejczyk z Łodzi” oraz książkę Gerharda Gnaucka „Marcel Reich-Ranicki. Polskie lata” – biografie dwóch ludzi pogranicza i dwóch papieży literatury na polsko-niemieckim styku.

Ranicki powiedział w 1958 r. Grassowi, że jest na poły Niemcem, na poły Polakiem, ale całym Żydem. 40 lat później nie był już taki pewien tych procentów. Gdy miał 12 lat, matka wysłała go do Niemiec, by pobrał nauki w „kraju kultury”. W 1938 r. zdał w Berlinie maturę, po czym jesienią znienacka został deportowany do Polski. Nim zdążył się tu zadomowić, wybuchła wojna. Przeszedł przez getto warszawskie, gdzie był tłumaczem przy Judenracie. Potem wraz z żoną ukrywała go rodzina bezrobotnego polskiego zecera. Po wyzwoleniu podjął pracę w UB i wywiadzie w Berlinie i Londynie. Wyrzucony z partii w 1950 r. przez kilka lat utrzymywał się z publikowania szkiców o literaturze niemieckiej. W 1958 r. został na stałe w Niemczech zachodnich, gdzie jako krytyk literacki zrobił oszałamiającą karierę. Jego „Kwartet Literacki” był jednym z najpopularniejszych widowisk telewizyjnych. Kreował bestsellery i zarazem był dla niejednego pisarza prokuratorem, sędzią i katem w jednej osobie. Jego apodyktyczne sądy budziły mordercze fantazje pisarzy, których dowodem jest opowiadanie Martina Walsera „Śmierć krytyka”.

Gdy po upadku żelaznej kurtyny w niemieckich mediach pojawiły się informacje, że Reich-Ranicki był w 1945 r. oficerem Służby Bezpieczeństwa w Katowicach, niemieccy dziennikarze śledczy ruszyli tam – jedni z obawą, a drudzy z nadzieją – że a nuż wysyłał Niemców do Łambinowic. Jednak wówczas teczki Ranickiego im jeszcze nie udostępniono. Pozostały domysły. Czy nie nosił w getcie czapki policjanta? Czy nie ukradł kasy Judenratu? Czy w Londynie nie namawiał do powrotu tych, którzy potem lądowali na Rakowieckiej! Zdaje się, podobno, jakoby…

Domysły zaczęły się układać w sensacyjną opowieść. Ale to Ranicki sam ją napisał w 1999 r., pokazując, że to on, a nie dziennikarze węszący w aktach, jest właścicielem swojej biografii. I wygrał dzięki czytelnikom. W ciągu 10 lat sprzedano milion egzemplarzy „Mojego życia”! A telewizja niemiecka nakręciła film fabularny. W Polsce „Moje życie” sprzedało się dużo gorzej – zaledwie 5 tys. egzemplarzy, choć byłem świadkiem, jak wielkie wrażenie wywarło na Bronisławie Geremku. Niemniej nad Wisłą wielu drażni miłość Ranickiego do kultury niemieckiej i odwrócenie się od polskiej.

Gerhard Gnauck, warszawski korespondent „Die Welt”, próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, jak te polskie lata (1938–1958) ukształtowały Ranickiego, jakie podejmował wybory życiowe i dlaczego z taką biografią wybrał Niemcy? Autor rozmawiał z jego polskimi znajomymi z dawnych lat, przejrzał jego polskie publikacje i dokładnie przebadał materiały IPN. Chodził po polu granicznym między zmyśleniem i prawdą, wskazując na rozbieżności między dokumentami i autorską koloryzacją.

W „Moim życiu” Ranicki wspomina, że w 1945 r. był w Katowicach tylko kilka dni. W rozmowie z Gnauckiem ten okres wydłużył do kilkunastu dni, a według dokumentów bezpieki wynosił on niemal dwa miesiące. Ale nie wiadomo, czy rzeczywiście był na Śląsku przez cały czas tworząc cenzurę, czy stale w rozjazdach, od Wrocławia po Łódź. W każdym razie jego sympatycy mogą odetchnąć. Żadne skrajne domniemania się nie potwierdzają.

Już w styczniu 1946 r. został wysłany do Berlina Zachodniego jako referent Biura Rewindykacji i Odszkodowań Wojennych – bez sukcesów, ponieważ mocarstwa okupacyjne już zaczęły chronić gospodarczą substancję swych stref w Niemczech i nie pomagały Polakom. Gnauck znajduje w dokumentach BRiOW 12 służbowych ocen kolegów, dokonanych przez niejakiego Platona, który przestrzega przed zatrudnianiem niemieckich kierowców oraz donosi, że ten z referentów „kupuje dolary”, tamten „jest leniwy”, a jeszcze inny chce emigrować, w czym ma mu pomóc jeden z kapitanów. Bohdan Osadczuk, który wówczas także pracował w polskiej misji w Berlinie, mówi Gnauckowi, że bał się Reicha, bo wiedział, że „pracuje dla bezpieki”. Nie ma dowodu na to, że Platonem był Reich, przyznaje Gnauck, są tylko poszlaki. W czasie śledztwa w sprawie nadużyć w delegaturach BRiOW Platon odmawia współpracy.

W grudniu 1947 r. Reich zostaje skierowany do Londynu. Spolonizował nazwisko na Ranicki. Z życiorysu wykreślił pobyt w getcie. Postarzył się o trzy lata, by dopisać sobie dwa lata studiów w Berlinie. W Londynie, poza normalną pracą konsularną, sporządził raport o emigracji politycznej i kartotekę liczącą 2100 nazwisk. Awansuje w hierarchii służbowej na konsula, a w wywiadowczej – na kapitana. Jego przełożonym był o pięć lat młodszy Czesław Kiszczak. W materiałach IPN Gnauck nie znajduje dowodów na to, że Ranicki ściągał do Polski oficerów. Choć w 1949 r. spotkał się w Waterloo-Park ze Stanisławem Catem-Mackiewiczem, późniejszym premierem rządu RP na wygnaniu. Cat klepał biedę i chciał wracać do kraju, by przestrzegać przed „dalszymi lasami, spiskami, konspiracjami, a zwłaszcza przed wdawaniem się w kombinacje amerykańskie”. Albin – taki kryptonim miał Ranicki – wolał jednak, by został w Londynie i napisał do „użytku wewnętrznego” książki o przedwojennym wywiadzie i emigracji lat 1939–1949. Cat uznał to za propozycję poniżej jego godności…

Z wysokiego konia Ranicki spadł jesienią 1949 r. Wyrzucony z UB i partii traci przywileje, ale znajduje dla siebie niszę – w wydawnictwie MON zajmuje się literaturą niemiecką. Pisuje o postępowych autorach niemieckich do prasy, od „Nowej Kultury” i „Twórczości”, po „Trybunę Ludu”. Jest głównym rozmówcą dla odwiedzających Warszawę niemieckich pisarzy. W 1953 r. jest zakaz publikacji jego tekstów, ale Leon Kruczkowski przyjmuje Ranickiego do ZLP.

W 1956 r. Polska staje się atrakcyjna. Przez moment nawet formuje się w NRD, wśród enerdowskich intelektualistów, opozycja zamierzająca pójść „polską drogą”. W przeciwnym kierunku uda się po Październiku Ranicki. Swój wyjazd do RFN przygotuje starannie. Podanie o paszport uzasadni chęcią poznania życia literackiego. Paszport dostanie, choć jakiś urzędnik zauważy, że podanie złożyła również żona Ranickiego. W Republice Federalnej najpierw zaczyna od poloników, antologii polskiej prozy, ale to dla niego za wąski strumyk. Znów chce uciec z getta, tym razem polskiej literatury, chce być krytykiem niemieckim. Sędzią i katem. I to mu się udaje.

Kompletnie przeciwną drogę życiową przeszedł Karl Dedecius. Także miałby kłopoty z procentowym wyliczeniem swej narodowej tożsamości. W 1939 r. jego polszczyzna była pełniejsza niż domowy niemiecki. Dla kolegów z łódzkiej szkoły był Polakiem niemieckiego pochodzenia. Dla nazistów jednak, którzy przyłączyli Litzmanstadt do Rzeszy, był volksdeutschem, którego w 1941 r. powołano do Wehrmachtu.

W Stalingradzie dostał się do radzieckiej niewoli. By się podtrzymać na duchu, zaczął tłumaczyć poezję Lermontowa, potem – podobnie jak Ranicki w getcie – został obozowym tłumaczem i wkrótce jego rosyjski był lepszy od jego niemczyzny.

Zwolniony z obozu w 1949 r., najpierw osiedlił się w NRD. W prowincjonalnym teatrze pracował jako tłumacz z rosyjskiego, by przypomnieć sobie polski, przetłumaczył „Kordiana i chama” Kruczkowskiego. Nie chcąc wstąpić do komunistycznej SED, uciekł w 1952 r. z rodziną do Niemiec Zachodnich. Najpierw pracował jako korektor w prowincjonalnej gazecie, ale gdy usłyszał, że po tej wojnie jeszcze długo nikt się nie będzie interesował literaturą rosyjską lub polską, został urzędnikiem wielkiej firmy ubezpieczeniowej.

Polska poezja była ucieczką od urzędniczej egzystencji. Wraz z odwilżą po śmierci Stalina zaczęły do niego docierać coraz ciekawsze peerelowskie pisma literackie. A gdy w październiku 1956 r. komunistyczna Polska dość skutecznie przeciwstawiła się naciskom Chruszczowa, zachodnioniemieckie media zaczęły coraz bardziej interesować się polskim sąsiadem. Ponieważ Republika Federalna nie uznawała granicy na Odrze i Nysie, więc oba państwa nie utrzymywały stosunków dyplomatycznych. Dla zainteresowanych jedyną dostępną wizytówką Polski były filmy Wajdy, muzyka Pendereckiego i literatura, ale do niej trzeba było tłumacza i przewodnika. I nagle okazało się, że doskonały klucz do polskiej wrażliwości poetyckiej ma polski maturzysta z Łodzi i zarazem były niemiecki jeniec wojenny spod Stalingradu. Jego przekłady polskiej poezji chętnie brały najlepsze gazety, a polska poezja zaprezentowała się Niemcom zachodnim jako wolna już od socrealistycznego doktrynerstwa, pełna gorzkiej autoironii i groteskowego egzystencjalizmu.

Sporządzona przez Dedeciusa antologia „Lekcja milczenia” stała się w Niemczech prawdziwym wydarzeniem literackim, nawet jeśli nakłady były niewielkie. Antologią „Świecące groby” – zbiorem wierszy swego pokolenia, Baczyńskiego, Trzebińskiego, Gajcego, wydaną w 20 rocznicę Września – Karl Dedecius wywołał poruszenie również w Polsce.

Dedecius przerzucił pomost, zaczął dialog ponad granicami, żelazną kurtyną. Jest prekursorem tej zmiany w nastawieniu Niemców i Polaków, która doprowadzi do listu biskupów i uklęknięcia Willy’ego Brandta. Kazimierz Wyka poświęcił mu ogromny esej. Urzędnik ubezpieczeniowy z Frankfurtu nad Menem został ambasadorem polskiej poezji, ojcem wielu światowym sukcesów polskich autorów. Przełożone przez Dedeciusa „Myśli nieuczesane” Leca były nie tylko bestsellerem, ale i prezentacją polskiej filozofii na co dzień, szkoły autoironii i groteski. Tłumaczył niemal wszystkich, Różewicza, Herberta, Przybosia. W Miłoszu pociągało go podobieństwo losów, utracone ziemie ojczyste, pochodzenie jednocześnie z kilku kultur i charakterów narodowych i problem wielorakiej tożsamości. Tłumaczył Miłosza, Szymborską, ale rozchodzili się słabo. Gdy w PRL powstaje drugi obieg, pomaga podziemnym wydawnictwom zdobyć własne stoisko na frankfurckich Targach Książki.

Pod koniec lat 70. Dedecius, dzięki poparciu hrabiny Dönhoff, kanclerza Schmidta i Richarda von Weizsäckera, tworzy w Darmstadcie Instytut Polski, który ma propagować literaturę polską, a stał się perłą koronną normalizacji polsko-niemieckiej lat 70., również dzięki obejmującej 100 pozycji Bibliotece Polskiej. Ale paranoja zimnej wojny działa. Ambasador PRL w Kolonii Wacław Piątkowski przestrzega w raportach do centrali, że mogą się za tym kryć pieniądze amerykańskiego wywiadu. Potem prywatnie przyznał się Dedeciusowi, że był to największy błąd jego życia.

Po 1989 r. dorobek Karla Dedeciusa dla polsko-niemieckiego pojednania został nagrodzony najwyższymi odznaczeniami – łącznie z przyznaniem Orderu Orła Białego w 2003 r. oraz otwarciem w Muzeum Miasta Łodzi stałej wystawy poświęconej maturzyście z 1939 r.

Również Marceli Reich-Ranicki został w Polsce po 1989 r. uhonorowany, choć o wiele skromniej i nie bez oporów, ponieważ jego publiczne oceny literatury polskiej są surowe. Twierdzi, że jest niezrozumiała i prowincjonalna. Najlepsza w niej jest poezja, ale tej nikt nie czyta, a poza tym jest nieprzetłumaczalna – co jest prztyczkiem w Dedeciusa. Choć również Ranicki wylansował w Niemczech kilku polskich autorów – choćby Andrzeja Szczypiorskiego za „Początek”, Kazimierza Brandysa za „Miesiące”.

Niemniej Ranicki w Polsce drażni: miłością do literatury niemieckiej i chłodem wobec polskiej. Drażni tym, że kilkanaście miesięcy ukrywania się w polskiej rodzinie, a nie getto, gdzie wymordowano jego rodziców, uważa za najgorszy okres swego życia. Można zrozumieć psychiczną torturę ludzi ukrytych w piwnicy, skazanych na łaskę i niełaskę swych, również śmiertelnie zagrożonych, opiekunów. Ale jednak ta ocena boli tak samo jak i wrażenie braku empatii, której tak wiele jest w panu Karolu. Ale ludzie są różni i trzeba ich brać takimi, jakimi są.

Dedecius i Ranicki czasami są zdumiewająco blisko siebie. Na przykład, gdy obaj zachwycają się Tuwimem, a czasami odlegli o całą wieczność, oddzielającą Żyda z getta od Niemca ze Stalingradu. A równocześnie obaj są naszymi ludźmi pogranicza. Władysław Bartoszewski nazywa Ranickiego genialnym karierowiczem, ale to coś więcej – to niesamowita siła przetrwania, walka o życie i doświadczenie egzystencjalnego strachu. Karl Dedecius przyznaje, że mimo okropnych miesięcy w Stalingradzie i na początku niewoli jemu się poszczęściło, nie miał powodu do permanentnej nieufności, z nikim nie musiał walczyć o przetrwanie. Stąd tak łatwo przerzucił pomost do kraju dzieciństwa. A za swą największą nagrodę uznaje łzy żony Władysława Sebyły, poety zamordowanego w Katyniu, którego wiersz przeczytał w Warszawie po niemiecku.

Gerhard Gnauck wyznaje, że książkę o Reichu-Ranickim pisał po trosze we własnej sprawie, a nie po to, by zdemaskować agenta czy przyłączać się do oburzenia na żydokomunę. Sam pochodzi z polsko-niemieckiej rodziny, jego polski dziadek był w AK. Ale przypuszczam, że Gerharda w tej biografii pociąga coś jeszcze innego. Co powoduje dzisiejszymi ludźmi pogranicza, wybierającymi między dwiema kulturami? Jest ich tysiące, bez heroicznych biografii i dramatycznych wyborów. Ich dramaty to co najwyżej zwykła kopanina po kostkach i podstawianie sobie nóg w wyścigu do miejsca w mediach. Żyją w normalnym świecie, bez wielkiego pośredniczenia między zwaśnionymi narodami.

W tych nowych czasach przy pojednywaniu bardziej sprawdza się sympatyczny kabarecista Steffen Möller niż świadkowie wielkiej wojny. I dobrze, że tak jest.

Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną