Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Nowy plan dla galaktyki

Fakty i mity dotyczące „Gwiezdnych wojen”

Harrison Ford jako Han Solo po latach. Harrison Ford jako Han Solo po latach. Lucasfilm / materiały prasowe
Najnowszy epizod „Gwiezdnych wojen” – „Przebudzenie Mocy” – powstawał pod olbrzymią presją czasu i wśród kontrowersji. Film przyjęto świetnie, a za tydzień można go będzie kupić z POLITYKĄ. Warto się przygotować, bo za „Przebudzeniem…” idzie kilkuletni program kolejnych premier.
Daisy Ridley jako nowa bohaterka Rey w „Przebudzeniu Mocy”.Lucasfilm/materiały prasowe Daisy Ridley jako nowa bohaterka Rey w „Przebudzeniu Mocy”.
„Paplanie niszczy statki kosmiczne” – plakat przestrzegający ekipę filmową przed zdradzaniem tajemnic produkcji.materiały prasowe „Paplanie niszczy statki kosmiczne” – plakat przestrzegający ekipę filmową przed zdradzaniem tajemnic produkcji.
DVD z filmem „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” będzie można kupić z następnym wydaniem POLITYKI.materiały prasowe DVD z filmem „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” będzie można kupić z następnym wydaniem POLITYKI.

Miłość do „Gwiezdnych wojen” często łączy się u fanów z niechęcią do człowieka, który je wymyślił. Zaczęło się od tego, że pod koniec lat 90. Lucas postanowił poprawić oryginalną trylogię – początkowo skupił się przede wszystkim na dodawaniu efektów komputerowych, czego nie mógł robić w latach 70. i 80., później jednak zaczął mieszać w samej fabule, choćby zmieniając słynną scenę w kantynie, tak aby to nie Han Solo, bohater, strzelał pierwszy (hasło „Han shot first” to symbol buntu przeciwko nowym pomysłom Lucasa). Czarę goryczy w relacji George Lucas – fani „Gwiezdnych wojen” przelała druga trylogia z lat 1999–2005, czyli „Mroczne widmo”, „Atak klonów” i „Zemsta Sithów”. Te trudne relacje przejął w pakiecie Disney, gdy w 2012 r. za 4 mld dol. kupił Lucasfilm – a więc także prawa do „Gwiezdnych wojen” – i ogłosił, że wkrótce do kin trafi pierwszy z nowej serii filmów. Transakcja ta mogła się okazać trafiona tylko wtedy, gdyby Disneyowi udało się tchnąć w kosmiczną sagę nowe życie i na nowo rozbudzić miłość fanów. Czyli dokonać czegoś, co nie udało się samemu architektowi tego uniwersum.

Idea nowej trylogii z logo Star Wars wyszła od samego George’a Lucasa. Pracę nad pomysłami do epizodów VII, VIII i IX rozpoczął na mniej więcej rok przed sprzedażą firmy, tworząc wytyczne dla przyszłych scenarzystów. Odbyły się nawet rozmowy z Markiem Hamillem, Carrie Fisher i Harrisonem Fordem, czyli – odpowiednio – ekranowymi Lukiem Skywalkerem, księżniczką Leią i Hanem Solo, którzy wszyscy wyrazili chęć ponownego wcielenia się w swoich bohaterów.

Nowa trylogia była dla Lucasa kartą przetargową w rozmowach z Disneyem. W trakcie negocjacji przedstawiał swoje plany na scenariusze kolejnych filmów, które miały rozgrywać się około 30 lat po wydarzeniach z „Powrotu Jedi”, i w których powrócić miała trójka głównych bohaterów pierwszej trylogii. I ostatecznie te elementy wizji George’a Lucasa przetrwały, stając się fundamentem „Przebudzenia Mocy”. Ale zanim film dotarł do kin, wiele innych założeń zostało odrzuconych.

Lucas oddaje stery

Plan był taki, że twórca „Gwiezdnych wojen” odda Disneyowi pełną władzę, sam będzie zaś tylko ewentualnym doradcą, a nie architektem nowych opowieści. W 2012 r. Lucas ogłosił filmową emeryturę, przekazując stery Lucasfilmu Kathleen Kennedy, bardzo doświadczonej producentce, która współpracowała przy niemal wszystkich filmach Stevena Spielberga, a także przy takich przebojach, jak „Szósty zmysł” czy seria o Jasonie Bournie. To był kwiecień. W październiku umowa z Disneyem została sfinalizowana, a w listopadzie ogłoszona światu. I mimo że w trakcie negocjacji koncern uważnie przysłuchiwał się sugestiom George’a Lucasa, po ich zakończeniu i podpisaniu dokumentów szybko zdecydowano, że trzeba rozważyć inne opcje.

Poszło głównie o pomysł Lucasa, który zakładał, że główni bohaterowie nowych „Gwiezdnych wojen”, którzy pojawią się u boku Luke’a, Lei i Hana, będą bardzo młodzi. Disney nie chciał nastolatków, bo za bardzo kojarzyło się to z 9-letnim Anakinem i 14-letnią Amidalą z krytykowanego „Mrocznego widma”.

Uczucia George’a Lucasa co do ścieżki, jaką dla „Gwiezdnych wojen” wytyczył nowy właściciel, są niejasne. Z jednej strony Kennedy mówiła, że wspomagał ich radą, ale nie chciał się angażować i znać szczegółów, bo w kinie chciał mieć niespodziankę. Z drugiej strony wyraźnie miał żal, że niemal żaden z jego pomysłów nie został użyty – powtarzał to w każdym wywiadzie. Nie podobało mu się, że „Przebudzenie Mocy” jest tak bardzo retro. Posunął się nawet do tego, że nazwał Disneya mianem white slavers (białymi łowcami niewolników), za co później przepraszał, ogłaszając, że jest zachwycony pracą, jaką wykonano przy nowym filmie.

Bez Lucasa u steru kontrolę nad „Gwiezdnymi wojnami” w pełni przejęła Kennedy. Jej zadanie było jednak trudne, bo przy pierwotnej dacie premiery pierwszego filmu, który do kin miał trafić latem 2015 r., czasu było alarmująco mało. Na dwa i pół roku przed premierą nie mieli nic: ani reżysera, ani scenariusza, ani nawet sprecyzowanych pomysłów.

Zaczęto od oryginalnej idei, charakterystycznej raczej dla prac nad animacjami. Otóż Kennedy skompletowała swoisty think tank, w skład którego wchodzili m.in. Michael Arndt (laureat Oscara za scenariusz do filmu „Mała miss”, nominowany za „Toy Story 3”) oraz Simon Kinberg (jeden z architektów uniwersum X-Men w studiu Fox, producent „Marsjanina” i „Deadpoola”), a którego zadaniem było obmyślanie pomysłów do filmów, gier, seriali telewizyjnych i innych gwiezdnowojennych produkcji. Ostateczny scenariusz miał pisać Arndt, bazując na pomysłach George’a Lucasa.

Film wciąż nie miał jednak reżysera. I okazało się, że nie tak łatwo będzie go znaleźć. Steven Spielberg odpadał, bo sam Lucas – prywatnie jego przyjaciel – oznajmił mu, że nie chce, by to on reżyserował „Gwiezdne wojny”. Disney kontaktował się z Guillermo del Toro, ten jednak stwierdził, że jest zbyt zajęty już rozwijanymi projektami. Neill Blomkamp, który na koncie miał świetnie przyjęty „Dystrykt 9”, też odmówił, tłumacząc, że woli pracować nad własnymi pomysłami. Przez długi czas faworytem był Matthew Vaughn („Gwiezdny pył”, „X-Men: Pierwsza klasa”), ale ostatecznie on i Disney mieli różnice poglądów co do kształtu filmu, ponoć poszło o pokazywanie przemocy (można zakładać, że koncern chciał filmu łagodnego, dla młodych widzów).

Przebudzenie nadziei

Jak wiadomo, na reżyserskim stołku ostatecznie zasiadł J.J. Abrams. I on jednak początkowo podziękował Disneyowi. Paradoksalnie główną przeszkodą miała być podobno wielka miłość, jaką filmowiec darzył „Gwiezdne wojny”, przez co wolał nowy film zobaczyć w kinie, jako widz, zamiast go tworzyć. Poza tym Abrams odpowiadał za nowe oblicze innej kosmicznej sagi – „Star Trek”, wobec której chciał być lojalny. W dodatku planował półroczne wakacje z rodziną, bo w ostatnich latach realizował projekt za projektem. Kennedy była jednak uparta, odwiedzała Abramsa już po tym, jak ten publicznie odmówił, i przez miesiąc dalej prowadziła z nim negocjacje. Ostatecznie go przekonała (a ten wybłagał u żony zgodę na przełożenie wakacji), przy okazji zapewniając mu opinię specjalisty od odświeżania wielkich franczyz: w 2006 r. tchnął nowe życie w „Mission: Impossible”, w 2009 r. we wspomniany „Star Trek”. „Gwiezdne wojny” miały się stać kolejną.

Zatrudniono więc reżysera, który pokazał już, że potrafi sobie radzić z ożywianiem starych hitów. Scenariusz miał pisać laureat Oscara, konsultantem zaś być Lawrence Kasdan, czyli współscenarzysta „Imperium kontratakuje” i „Powrotu Jedi”. Czego brakowało? Czasu. Abrams opowiadał, że choć mieli mnóstwo pomysłów, rozpisali wiele wątków, a gdziekolwiek spojrzeć, stały zapisane markerami tablice, wciąż nie mieli scenariusza. Po ośmiu miesiącach prac nad nim, mniej więcej w październiku 2013 r., Arndt poinformował Disneya, że potrzebuje jeszcze półtora roku. Studio było gotowe dać mu sześć miesięcy. W ten sposób scenarzystami zostali Abrams i Kasdan, którzy pracę nad historią rozpoczynali w momencie, gdy w londyńskich studiach filmowych zaczęto już szykować się do zdjęć, a datę premiery „Przebudzenia Mocy” przesunięto z lata na grudzień 2015 r. Olbrzymia presja czasu. Co chwila ktoś przychodził do nich po szczegóły historii, a oni byli tylko w stanie potwierdzać, że dana postać się w niej pojawi. Terminy były tak napięte, że gdy panowie wciąż wygładzali scenariusz, w halach studia Pinewood trwały już treningi musztry dla szturmowców.

Ostateczny efekt ich pracy to połączenie starego z nowym. Kathleen Kennedy scenariusz do „Przebudzenia Mocy” opisuje za pomocą analogii do koncertu muzycznego, gdzie z jednej strony idzie się, by usłyszeć stare hity, ale też by poznać nowe kawałki ulubionej grupy. „Przebudzenie Mocy” momentami naśladuje „Nową nadzieję” – główna bohaterka Rey mieszka na pustynnej planecie, gdzie trafia droid przenoszący ważne dla Republiki informacje, siły zła go szukają, a przy okazji budują olbrzymią broń zdolną niszczyć całe planety, którą nasi bohaterowie teraz próbują unieszkodliwić. Choć nowy film trudno nazwać remakiem, niewiele mu do tego brakuje. Dołóżmy wspomniany powrót starych bohaterów, a także – gdzie to było możliwe – sięganie po praktyczne, a nie komputerowe, efekty specjalne w prawdziwych lokacjach, a otrzymamy krytykowany przez George’a Lucasa charakter retro.

Tu jednak nowy reżyser miał rację, a stwórca – jak nazywają Lucasa fani – się mylił. Miłośnicy serii otrzymali bowiem to, czego oczekiwali, czyli z jednej strony dostali nowych bohaterów (bardzo ciepło przyjęto zarówno Rey, jak i Finna oraz Poe), z drugiej – film przypominał im o tym, co pokochali, czyli o oryginalnej trylogii, dla której jest wręcz swoistym hołdem.

Czy kolejne zapowiadane filmy z serii „Gwiezdnych wojen” również będą takimi hołdami? Raczej nie. Po pierwsze: to nie Abrams będzie je reżyserował, po drugie: zapowiadano, że mieszanka starego z nowym była potrzebna w pierwszym filmie, jako że ma on być ponownym wprowadzeniem do świata sagi.

Oczywiście możemy tylko gdybać, bo o fabule „Epizodu VIII” nie wiemy nic (poza tym, że będzie kontynuować pewne wątki zasygnalizowane w „Przebudzeniu…”). Aura tajemnicy otaczająca szczegóły nowych „Gwiezdnych wojen” jest już zresztą częścią ich legendy. Plany zdjęciowe obstawiają setki ochroniarzy, Disney korzysta z uzbrojonych dronów, których zadaniem jest polowanie na drony cywilne, próbujące robić zdjęcia ekipie. Autor storyboardów Simon Duric zdradził, że scenariusz trzyma się w sejfie, a gdy trzeba gdzieś przenieść jakiś rekwizyt, należy go zakryć czarnym materiałem właśnie z obawy przed dronami.

W przypadku „Przebudzenia Mocy” aktorzy o angażu dowiadywali się więc na chwilę przed pierwszymi odczytami scenariusza, a gdy Kevin Smith, filmowiec i wielki miłośnik popkultury, został zaproszony na plan przez J.J. Abramsa, musiał najpierw na papierze potwierdzić, że nie puści pary z ust. O deklaracji przypominały mu porozwieszane na planie plakaty, stylizowane na propagandę z czasów drugiej wojny światowej, które informowały: „Loose Lips Bring Down Starships” – „Paplanie niszczy statki kosmiczne”.

Gwiezdne opowieści

Co zatem wiemy? W grudniu tego roku zobaczymy „Rogue One: A Star Wars Story”, czyli film spoza głównej linii fabularnej, tzw. spin-off. Jego akcja rozgrywać się będzie tuż po wydarzeniach z „Nowej nadziei”, a bohaterami stanie się grupa Rebeliantów, którzy mają za zadanie wykraść plany budowanej przez Imperium Gwiazdy Śmierci. W obsadzie m.in. Felicity Jones, Forest Whitaker i Mads Mikkelsen, za kamerą Gareth Edwards (niedawno tchnął nowe życie w Godzillę), a scenariusz napisali Gary Whitta i Chris Weitz (reżyser jednej z części sagi „Zmierzch”).

Rok później zobaczymy „Epizod VIII”, do którego zdjęcia właśnie się rozpoczęły, a za kamerą stanął Rian Johnson (serial „Breaking Bad”, film „Looper – Pętla czasu”). On też napisze scenariusz, a wspomagać go będzie J.J. Abrams. Sam Johnson wspomoże później reżysera „Epizodu IX” Colina Trevorrowa, dla którego przepustką do „Gwiezdnych wojen” był spektakularny i zaskakujący sukces kasowy „Jurrasic World”. Ten film zobaczymy w 2019 r. Wcześniej kolejny skok w bok – na maj 2018 r. zapowiedziano bowiem „Star Wars Anthology: Han Solo”, czyli opowieść o tym, jak młody Han Solo został przemytnikiem. Tu reżyserią zajmie się duet Phil Lord i Chris Miller, czyli panowie odpowiedzialni za świetną animację „Lego: Przygoda”, a scenariusz napisze Lawrence Kasdan, wspomagany przez swojego syna Jona. Co ciekawe, starszy z panów Kasdan przed laty odmówił Lucasowi, gdy ten rozpoczynał pracę nad drugą trylogią, teraz zaś zgodził się właśnie ze względu na film o Hanie.

Świat „Gwiezdnych wojen” będziemy więc w najbliższym czasie odwiedzać przynajmniej raz w roku. Fani liczą, że w 2020 zobaczą film „Star Wars Anthology: Boba Fett” opowiadający o popularnym łowcy nagród, tu jednak wciąż nie ma oficjalnego potwierdzenia. Choć można przypuszczać, że widzowie dostaną to, czego chcą. Disney zwraca na to baczną uwagę – do tego stopnia, że gdy „Przebudzenie Mocy” zostało skrytykowane za zbyt małą liczbę postaci kobiecych, Abrams szybko podziękował Benedictowi Cumberbatchowi, a kapitan Phasma stał się panią kapitan i rolę otrzymała znana z „Gry o tron” Gwendoline Christie.

Polityka 16.2016 (3055) z dnia 12.04.2016; Kultura; s. 90
Oryginalny tytuł tekstu: "Nowy plan dla galaktyki"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną