Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Twórca zaangażowany

Michał Lorenc: kompozytor muzyki do filmu „Smoleńsk”

Michał Lorenc ostatecznej wersji „Smoleńska” nie widział. W dalszym ciągu uważa film za przejmujący. Michał Lorenc ostatecznej wersji „Smoleńska” nie widział. W dalszym ciągu uważa film za przejmujący. Darek Golik / Forum
Swój udział w filmie „Smoleńsk” ma Michał Lorenc, wybitny polski kompozytor muzyki filmowej. Chciał, żeby ten film mówił prawdę. Jego znajomi obawiają się, że może się rozczarować.
Michał Lorenc kilka miesięcy temu z rąk prezydenta Dudy odebrał Order Orła Białego.Krystian Maj/Forum Michał Lorenc kilka miesięcy temu z rąk prezydenta Dudy odebrał Order Orła Białego.

Artykuł w wersji audio

Listopad 2012 r., spotkanie fundacji powołanej w celu zbierania środków na realizację filmu „Smoleńsk”. Hasło przewodnie: „Ukrywana prawda o 10 kwietnia, poszukiwana prawda o Polsce”. Paweł Kukiz śpiewa piosenkę o zbrodni katyńskiej 1940 r. Ze sceny przemawiają m.in. Bronisław Wildstein, Marcin Wolski, nieżyjący już pisarz Marek Nowakowski, producent filmu Maciej Pawlicki, reżyser Antoni Krauze. Padają głosy ubolewania, że przedstawiciele polskich władz i prokuratura nie są zainteresowani rozwikłaniem przyczyn tragedii. Głosy oburzenia, że żyjemy w kłamstwie porównywalnym do kłamstwa katyńskiego.

Obecni na scenie mówią o sobie: przedstawiciele sztuki zwalczanej, wyśmiewana przez tzw. salon sekta pancernej brzozy. Film ma być próbą pokazania tego, co się naprawdę wydarzyło, ma nie pozwolić zapomnieć. Michał Lorenc jest jednym z siedzących na podwyższeniu. Gdy dostaje mikrofon, w przeciwieństwie do innych zabierających głos, mówi krótko: – Nie chciałbym, aby ten film opowiadał o sekcie. Ani żeby dzielił. Chciałbym, żeby mówił prawdę.

Z tematem katastrofy smoleńskiej związał go przypadek. W telewizji, nadającej przejmujące relacje towarzyszące tragedii, poszukiwano adekwatnych do nastroju motywów muzycznych. Ktoś skojarzył finałowy utwór z filmu Jana Kidawy Błońskiego „Różyczka”, ilustrujący przymusową emigrację Polaków żydowskiego pochodzenia w wyniku sterowanej przez komunistyczne władze antysemickiej kampanii 1968 r. Utwór, autorstwa Lorenca, nazywał się „Wyjazd z Polski”. W kontekście katastrofy nabrał nowego wymiaru. Po emisji kompozycji w telewizji rozdzwoniły się telefony od poruszonych widzów z prośbą o powtórkę.

Przyjaciele

Nawet gdyby motyw z „Różyczki” nie zaczął żyć drugim życiem przy okazji telewizyjnych transmisji uroczystości związanych z tragedią, sprowadzaniem ciał ofiar do Polski i uroczystościami żałobnymi, Lorenc prawdopodobnie i tak zaangażowałby się w projekt fabularnej opowieści o katastrofie. Był jednym ze współzałożycieli fundacji gromadzącej środki na film. Również z poczucia lojalności wobec chętnego do realizacji filmu Antoniego Krauzego, z którym przyjaźni się od lat. Współpracowali przy „Czarnym czwartku”, poprzednim filmie reżysera, będącym hołdem wobec ofiar wydarzeń na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. Lorenc: – Wielu ludzi ze środowiska, w tym moi serdeczni przyjaciele, odmawiali udziału w „Smoleńsku”. Nie mogłem zostawić Antka bez wsparcia.

Znajomi mówią o Michale Lorencu: niezwykle ciepły człowiek, uduchowiony, eteryczny, melancholijny. Wrażliwiec. A nawet nadwrażliwiec. W przeciwieństwie do wielu zaangażowanych w poszukiwanie dowodów na nieprzypadkowość smoleńskiej katastrofy stroni od ostrych słów, wskazywania winnych, propagowania teorii spiskowych. Ale temat do dziś go porusza: – Nie potrafiłem przejść do porządku dziennego nad pogardą i szyderstwem, jakie przy okazji tej tragedii wypłynęły. Nad tymi oburzającymi insynuacjami, że pijany prezydent Kaczyński zmusił pilotów do lądowania. Komuś zależało, żeby nas, Polaków, podzielić. Dlatego wydawało mi się, że film o medialnej manipulacji, jakiej wszyscy ulegliśmy, i której ja też czuję się ofiarą, to odpowiedni pomysł – mówi.

Jego muzyka, w orkiestrowym wykonaniu, uświetniała rocznice katastrofy celebrowane w warszawskiej bazylice św. Jana Chrzciciela. Skomponował ścieżkę dźwiękową do „Prezydenta” – dokumentu-laurki o Lechu Kaczyńskim. W zeszłym roku otrzymał Nagrodę im. Lecha Kaczyńskiego, przyznawaną przy okazji kolejnych edycji organizowanego przez PiS Kongresu Wielki Projekt. Wręczający ją Jarosław Kaczyński podziękował kompozytorowi za jego wkład w budowę silnej Polski, którą tworzy się w różnych sferach, przy czym ta kulturalna jest – jak się wyraził prezes – rozstrzygająca. Kilka miesięcy temu z rąk prezydenta Dudy odebrał Order Orła Białego.

Entuzjazm na prawicowych forach wywołała wypowiedź Lorenca, że nigdy nie potrafiłby napisać muzyki do filmu Andrzeja Wajdy o Wałęsie, gdyż jest to projekt z gatunku science fiction. Ale jest czuły na próby uwikłania go w podziały. Podczas obchodów trzeciej rocznicy katastrofy smoleńskiej trafił przed kamery relacjonującej wydarzenia Telewizji Republika. Przepytujący go Tomasz Sakiewicz doszukiwał się w obecnej postawie życiowej kompozytora heroizmu – czy w związku z jego zaangażowaniem po „nieprawomyślnej” stronie nie spotkał się z szykanami w stylu: nie weźmiemy pana muzyki, bo komponuje pan do niewłaściwych uroczystości? Lorenc odparł z uśmiechem, że nie ma takiego poczucia, a gdyby tak było, to pewnie by się o tym dowiedział. I że miejsce, w którym teraz się znajduje, i poglądy, z którymi się identyfikuje, nie spowodowały towarzyskiego ostracyzmu. A przyjaciele pozostali przyjaciółmi.

Wrażliwość

Znaczenie muzyki filmowej i własnej twórczości Lorenc umniejsza, jak może. Mówi, że ścieżka dźwiękowa pełni wobec obrazu rolę usługową, a tak w ogóle to jest rodzajem manipulacji widzem, jego odczuciami, i świadomość udziału w tej manipulacji jest krępująca. Oraz że większą przyjemnością jest oglądanie filmów bez muzyki. – Są takie próbki w internecie, godne uwagi – dodaje.

Metoda twórcza Lorenca to dojście do głębi filmu, wniknięcie w jego podskórną warstwę. Bo tylko tak można stworzyć muzykę pozostającą w harmonii z dynamiką obrazu oraz w zgodzie z charakterem bohaterów. Reżyser Jan Kidawa-Błoński: – Cechą każdego artysty jest wrażliwość, ale Michał jest wrażliwy do przesady. Musi dosłownie nasiąknąć określoną sceną, jej klimatem. Niesłychanie to przeżywa, ale potem te emocje wracają i dlatego jego kompozycje są tak poruszające.

Maciej Dejczer, reżyser: – Michał myśli muzyką jak amerykańscy kompozytorzy – z epickim rozmachem, w którym jest i dramatyzm, i ciepło.

Henryk Miśkiewicz, saksofonista jazzowy, opowiada, że z Lorencem pracuje się przyjemnie, bo ma się miłe każdemu twórcy poczucie obcowania z wielką sztuką. Poza tym Lorenc na każdym kroku okazuje zaproszonym przez siebie muzykom niezwykły podziw: – Gdy spotykamy się w studiu, zwykle słyszę od niego na powitanie: Henryku, ratuj, bo tu wisi nade mną jakaś klęska, katastrofa. A po nagraniu: No, Henryku, dziękuję, znów mnie uratowałeś.

Kluczową rolę w odpowiednim nastrojeniu filmowych kompozycji odgrywa dla Lorenca rozmowa z reżyserem. Mówi, że ma za zadanie wyjść naprzeciw jego oczekiwaniom, co łatwe nie jest, gdyż reżyserami bywają ludzie przepełnieni męską liryką, która po prostu musi pozostać niedopowiedziana. Zdarza się, że to właśnie osoba reżysera jest dla Lorenca inspirująca. – Są w „Psach” sceny, w których moja muzyka towarzyszy głównemu bohaterowi, ale to jest właśnie efekt mojego widzenia Władka (Władysława Pasikowskiego, reżysera filmu – red.), a nie Franza Maurera – precyzuje.

Mimo że jest artystą popularnym i docenionym (pięciokrotnym laureatem nagrody za muzykę na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni), ma do swojej twórczości krytyczny stosunek. Maciej Dejczer: – Nagrody, których otrzymał bez liku, bywają dla niego krępujące. To nie jest poza ze strony Michała, tylko autentyczna skromność.

Brak wykształcenia muzycznego jest jego kompleksem. Mawia o sobie, że jest stuprocentowym naturszczykiem, takim muzycznym Nikiforem. Marcin Pospieszalski, multiinstrumentalista, aranżer filmowych kompozycji Lorenca: – Bardzo dobre porównanie. W tym sensie, że obrazy Nikifora są dziś rozchwytywane, a nawet podrabiane. Ale wyobraźnia muzyczna Michała jest niepodrabialna. Warsztatu można się nauczyć, ale z takim zmysłem muzycznym trzeba się urodzić.

Lorenc: – Mam nieustanne poczucie winy i wstydu, że jestem niedouczony. A jednocześnie jest to powód moich muzycznych inspiracji, bo nie wiem, że czegoś nie wolno. Gdyby istniał kanon pisania muzyki filmowej, to na każdym rogu byłaby szkoła. A tymczasem takich szkół nie ma. Dlatego się w tym zawodzie odnalazłem. Z ogromną pomocą wybitnych twórców, jak choćby dyrygent Tadeusz Karolak czy kompozytor Krzysztof A. Janczak.

Sukces

Muzyka stała się dla Lorenca życiowym motywem przewodnim, gdy jako nastolatek wniknął w środowisko artystyczne, które w latach 70. często kotwiczyło w Bieszczadach. Jako nastolatek uciekł tam z domu, w geście buntu przeciwko rozwodowi rodziców. Mówi, że nie mógł sobie z tym rodzinnym dramatem poradzić, zaakceptować nowej sytuacji. Nie mógł też odnaleźć się w rygorze narzucanym przez szkołę.

W Bieszczadach został kierownikiem bazy namiotowej, trochę pracował jako pomocnik budowlany. Spotkał Jacka Kleyffa, który imponował mu artystycznie i intelektualnie. Ich przyjaźń trwa do dziś. Wraz z Michałem Tarkowskim stworzyli Teatr Paranoiczny – etiudy przesycone nieskrępowaną improwizacją ćwiczyli w wynajętym mieszkaniu Tarkowskiego, na swój niegroźny sposób uczestnicząc w kontestowaniu peerelowskiej rzeczywistości. Obracał się w towarzystwie Macieja Zembatego, Wojciecha Belona, Czesława Bieleckiego. W artystycznym środowisku dał się poznać jako twórca lirycznych ballad, a pod koniec lat 70. zadebiutował w filmie – stworzył ścieżkę dźwiękową do serialu Andrzeja Kostenki „Przyjaciele”.

Na ciąg dalszy trzeba było poczekać – wyjechał do Szwecji, pracował tam na budowie, choć – jak mówi – jeszcze będąc w Polsce, nie potrafił przybić gwoździa. – Byłem już żonaty, pojawiło się dziecko, trzeba było wziąć odpowiedzialność za rodzinę. Moją muzykę z „Przyjaciół” emitowało tamtejsze radio solidarnościowe. Ale coraz częściej miałem poczucie, że po powrocie do Polski już do zawodu kompozytora nie wrócę – wspomina.

Polskie środowisko filmowe szybko się o talent Lorenca upomniało. Przełomem artystycznym był dla niego udział w „300 milach do nieba” Macieja Dejczera, opowieści inspirowanej historią dwóch braci, którzy uciekli do Danii ukryci pod podwoziem tira. Film wywołał duże poruszenie, a Lorenc otrzymał nominację do Feliksa, nagrody Europejskiej Akademii Filmowej. Wtedy posypały się zamówienia. – Musiałem udowadniać, że mam pomysł, że ten sukces to nie był przypadek. Często zresztą takiego pomysłu nie miałem, ale dzięki intuicji jakoś udawało mi się tym zadaniom podołać. Zdarzało się, że towarzyszyło mi poczucie klęski, ale potem muzyka była nagradzana – jak choćby do filmu „Zabić Sekala”.

Hollywood

Pocztą pantoflową, przy dużym udziale Jerzego Skolimowskiego, wieść o kompozytorskim talencie Lorenca dotarła do Hollywood. Do pracy przy swoim projekcie „Krew i wino”, z główną rolą Jacka Nicholsona, zaprosił go Bob Rafelson. – Moje pierwsze skojarzenie pobiegło w kierunku Michaela Smalla, który nieraz współpracował z Rafelsonem. Jego instrumentacja do „Maratończyka” była dla mnie wielką inspiracją. Spytałem Rafelsona: Dlaczego ja, skoro masz Michaela Smalla na miejscu? A on się tylko uśmiechnął i powiedział: Bierz się do pracy.

Amerykański sen Lorenca trwał jednak dość krótko. Mówi, że intensywność hollywoodzkiego życia była wyniszczająca, a tempo pracy i oczekiwania powodowały u niego stres. Tłumił go alkoholem i narkotykami. – Spotkałem kiedyś na bankiecie Andrzeja Sekułę, operatora Tarantino. Mówi mi: teraz noszą cię w lektyce, ale za chwilę cię z niej zrzucą i będziesz ją wlókł za sobą przez Sunset Boulevard. Na planie filmu „Exit in Red” („Osaczony” – red.) Mickey Rourke, niemiłosiernie upokarzany przez producenta, spojrzał na mnie oczami zbitego psa i powiedział: „LA is shit”. Dopiero po latach poczułem ukłucie zazdrości wobec ludzi, którzy tam zostali i odnieśli sukces. Ale trudno wchodzić w polemikę z własnym życiem.

Tuż po powrocie Lorenca w drugiej połowie lat 90. i do Polski dotarła namiastka gwiazdorskiego kina. Maciej Dejczer pracował nad „Bandytą” z Tilem Schweigerem i Johnem Hurtem. Ścieżka dźwiękowa z tego filmu – jak mówi Dejczer – nasycona słońcem, witalnością, czerpiąca z muzyki żydowskiej i bałkańskiej, nawet po tylu latach żyje własnym życiem, a motyw przewodni filmu – „Taniec Eleny” – grają stacje radiowe. Lorenc kipiał od pomysłów, ale też miał wtedy problemy z alkoholem. – Praca zmierzała do końca, terminy goniły. Z napięciem czekaliśmy na muzykę, a tymczasem Michał przyjechał i oznajmił, że wszystko wyrzucił do kosza. Wpadłem w panikę, ale Michał poprosił tylko, żeby nie zdradzić tego producentowi, pojechał do domu i w ciągu paru dni napisał coś, co zostało na lata. Podczas nagrań przeszywały nas dreszcze – wspomina Dejczer. Lorenc: – Muzykę do „Bandyty” stworzyłem, będąc w stanie nieświadomości. Nawet gdy słucham jej teraz, dziwię się, że powstała.

Interwencja

Dziś Michał Lorenc mówi tak: – W październiku skończę 61 lat i biorąc pod uwagę, przez co przeszedłem, trochę jestem zaskoczony, że wciąż żyję.

Z nałogów pomógł mu się wydobyć Marcin Pospieszalski. Któregoś dnia przyjechał do Lorenca do domu i zaczął się nad nim modlić, a kompozytor, czując, że musi jakoś zareagować, wyrzucił do toalety wszystkie narkotyki. Pospieszalski skontaktował go z ojcem Stanisławem Jaroszem, udzielającym się w jednej z warszawskich wspólnot neokatechumenalnych. Wtedy zaczęło się dla Lorenca nowe życie. Wypełnione duchowością, doświadczeniami wspólnotowych rozważań na temat Pisma Świętego. Przyjął postawę aktywnego chrześcijanina, co – jak mówi – jest w dzisiejszych czasach wskazane, gdyż Kościół znalazł się w defensywie.

Lorenc ma przekonanie, że to boska interwencja pomogła mu się podnieść z dna. Podjął się misji napisania utworu „Przymierze” z okazji 1050-lecia chrztu Polski, jak zawsze pełen wątpliwości, czy podoła wyzwaniu. Prapremiera ma się odbyć podczas planowanego na listopad poświęcenia Świątyni Opatrzności Bożej. Ponoć to Wojciech Kilar wskazał Lorenca jako najlepszego kandydata. Kilar był zresztą swego czasu arbitrem, do którego zwrócił się kompozytor, gdy pojawiły się zarzuty, że „Wyjazd z Polski” to plagiat innego utworu. I rozsądził wątpliwości na korzyść Lorenca.

Jeden z bliskich znajomych Lorenca mówi, że gdy tylko dowiedział się o planowanym zaangażowaniu kompozytora w film „Smoleńsk”, zapytał go, czy zdaje sobie sprawę, że będzie tam lansowana teza o zamachu. – Odparł, że to ma być jedna z hipotez pojawiających się w dziennikarskim śledztwie. Ale wszystko wskazuje, że film nie pozostawi złudzeń co do tego, iż w Smoleńsku był zamach. Jeśli tak, to uważam, że Michał został po prostu oszukany. Szkoda, bo jest zbyt wrażliwy na to, żeby teraz identyfikowano go z takim kłamliwym przekazem.

Wiadomo, że opóźnienie premiery filmu spowodowane było majstrowaniem przez producenta przy efektach specjalnych, kluczowych dla wskazania przyczyn katastrofy. Bez wiedzy reżysera oraz ekipy. Michał Lorenc ostatecznej wersji „Smoleńska” nie widział. W dalszym ciągu uważa film za przejmujący.

Polityka 37.2016 (3076) z dnia 06.09.2016; Kultura; s. 72
Oryginalny tytuł tekstu: "Twórca zaangażowany"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną