Zespoły z 37-letnią historią rzadko wywołują kontrowersje. W szczególności te bardzo popularne – bo czemu niby wprowadzać w niepotrzebne rozterki stałych klientów, czemu ryzykować np. kłótnię na tematy polityczne, jeśli płyty się sprzedają? Ale już wiadomo, że w kontekście nowej płyty Depeche Mode „Spirit” będzie się dyskutować o polityce.
Główny temat nowego albumu nagłośniony został trochę przez przypadek. Richard Spencer, polityk skrajnej prawicy, szef amerykańskiego National Policy Institute i znana postać ruchu alt-right, publicznie obwołał ich „oficjalnym zespołem alternatywnej prawicy”. A na wieść o gwałtownym dementi ze strony grupy ogłosił, że to był oczywisty żart, ale że osobiście jest fanem Depeche Mode przez całe życie. Podobnie zresztą jak wielu prawicowych aktywistów – u nas podobną deklarację złożył niedawno (POLITYKA 46/16) Przemysław Wipler.
W rozmowie z magazynem „Rolling Stone” Spencer rozwinął myśl. Zauważył, że Depeche Mode podobają mu się jako zespół egzystencjalnych obaw, bólu, sadyzmu, horroru i mroku. Zauważył, że to bardzo „biała” grupa, której muzyka – jak twierdził – nie jest osadzona w czarnym R&B czy bluesie. Chcąc nie chcąc, członkowie superpopularnej (ponad 100 mln sprzedanych płyt na koncie) angielskiej formacji zostali więc niejako celem politycznego trollingu, który wciągnął ich w rasistowską narrację. Prawicowa kontrrewolucja z dużą desperacją szuka atrakcyjnych dla młodzieży sojuszników. Tu ich jednak nie znajdzie.