Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Żyłem w kokonie rzezi

Arkadiusz Jakubik o swoich filmowo-muzycznych doświadczeniach

Arkadiusz Jakubik: aktor, reżyser, wokalista, producent, scenarzysta Arkadiusz Jakubik: aktor, reżyser, wokalista, producent, scenarzysta Maciej Zienkiewicz / Forum
Rozmowa z Arkadiuszem Jakubikiem, aktorem, reżyserem, założycielem i wokalistą rockowej grupy Dr Misio.
Arkadiusz Jakubik, absolwent wydziału aktorskiego we Wrocławiu, jest laureatem wielu nagród.Maciej Zienkiewicz/Forum Arkadiusz Jakubik, absolwent wydziału aktorskiego we Wrocławiu, jest laureatem wielu nagród.
Film „Jestem mordercą”, z Arkadiuszem Jakubikiem w roli głównej, już za tydzień (17 maja) do kupienia z tygodnikiem POLITYKA. Film „Jestem mordercą”, z Arkadiuszem Jakubikiem w roli głównej, już za tydzień (17 maja) do kupienia z tygodnikiem POLITYKA.

Janusz Wróblewski: – Ale narobił pan zamieszania tą reklamą „Księdza”...
Arkadiusz Jakubik: – To chyba największa wkrętka, jakiej byłem świadkiem i mimowolnym uczestnikiem. Wszyscy znajomi, przyjaciele i ludzie ze środowiska pytali mnie, jak nam się udało po kryjomu zrobić nowy film Wojtka Smarzowskiego. To tylko świadczy, jak świetny koncept miał portal internetowy Showmax, który w ten sposób promowaliśmy.

W „Jestem mordercą” gra pan Zdzisława Marchwickiego, domniemanego wampira z Zagłębia, ze zmienionymi personaliami. Może pan przypomnieć, z jakich powodów?
Oskarżono go o zamordowanie 14 kobiet. Sprawa była ogromnie skomplikowana. W pokazowym procesie na ławie oskarżonych oprócz Zdzisława Marchwickiego zasiadło jeszcze kilka innych osób, między innymi jego dwóch przyrodnich braci: Jan i Henryk. Brakowało dowodów, proces był poszlakowy, wielowątkowy. Nie dałoby się wszystkiego pokazać w dwugodzinnej fabule – to materiał na serial. Po uproszczeniu i skondensowaniu niektórych wątków Maciek Pieprzyca skupił się na jednej ofierze tej największej powojennej manipulacji peerelowskich organów ścigania. W filmie nazywam się Wiesław Kalicki.

26 kwietnia minęło 40 lat od wykonania wyroku na Marchwickim. Powieszono go w wojskowym garażu, godzinę później jednego z braci. W pana przekonaniu był niewinny?
Tak. Nabrałem pewności po lekturze książki Przemysława Semczuka „Wampir z Zagłębia” i po obejrzeniu dokumentu Maćka Pieprzycy „Jestem mordercą…”. Zebrane tam materiały, między innymi zeznania milicjantów z grupy dochodzeniowej „Anna”, którzy się tą sprawą zajmowali, sugerują, że było to śledztwo na zamówienie ówczesnego I sekretarza partii. Jedną z pierwszych zamordowanych kobiet okazała się bratanica Edwarda Gierka. Sprawcę należało wykryć jak najszybciej. Natychmiast. Zbiegiem okoliczności na krótko przed zatrzymaniem Marchwickiego morderstwa ustały i później już się nie powtórzyły. Cały Śląsk odetchnął. Ludzie uwierzyli, że seryjnym zabójcą był on.

Wielu wciąż w to wierzy.
Odpowiedzialnym za zbrodnie prawdopodobnie był leczony psychiatrycznie mężczyzna, który w 1970 r. w trakcie przesłuchania przyznał się do winy, ale z braku dowodów został wypuszczony. Parę dni później podpalił swój dom, zamordował własną rodzinę i popełnił samobójstwo. Syn Marchwickiego Zbigniew, którego na premierze w Katowicach miałem okazję poznać, od wielu lat walczy o odzyskanie dobrego imienia swego ojca. Nie zmienił nazwiska. Jak dotąd żaden minister sprawiedliwości mu nie pomógł. Być może zbyt wielu osobom jeszcze żyjącym nie jest na rękę odgrzebywanie tamtych brudów.

Ta sprawa jak bumerang ciągle jednak do mnie wraca. Już po zakończeniu zdjęć do „Jestem mordercą” wpadła mi w ręce książka Cezarego Łazarewicza „Żeby nie było śladów” o okolicznościach śmierci Grzegorza Przemyka. Myśląc o filmie na jej podstawie, sięgnąłem po wspomnienia kierowcy karetki Michała Wysockiego, który w „Osaczony złem” szczegółowo opisał, w jaki sposób funkcjonariusze SB próbowali zatrzeć ślady tej zbrodni, zwalając winę na niego oraz na sanitariusza. W archiwum IPN zachował się dokument, z którego wynika, że generał Czesław Kiszczak mianował mózgiem operacji fałszowania dowodów i tworzenia na zlecenie fikcyjnej rzeczywistości Jerzego Grubę, faceta od mokrej roboty, współodpowiedzialnego za pacyfikację kopalni Wujek, a wcześniej właśnie szefa grupy dochodzeniowej „Anna”. Po sprawie Marchwickiego awansował na komendanta głównego milicji w Katowicach, w 1983 r. został zastępcą komendanta głównego MO w Warszawie. Jak to się razem połączy, ręce się same zaciskają w pięści. Boli, że te rzeczy nie zostały oficjalnie wyjaśnione.

Mówimy o niewinności człowieka, którego gra pan w sposób niejednoznaczny. Widz może się wahać, czy jego aresztowanie było pomyłką.
Biorąc scenariusz do ręki, zawsze szukam biegunów. Tak też było z rolą Kalickiego. Film jest opowiadany z punktu widzenia porucznika prowadzącego śledztwo. Po wielu rozmowach z reżyserem doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie, jak widz razem z nim uwierzy, że schwytał prawdziwego przestępcę. A potem ta pewność zostanie zachwiana. Każda oczywistość grana przez aktora szeleści papierem. Od takich rzeczy staram się uciekać. Na spotkaniach z publicznością zawsze pytam, czy ktoś odniósł jednak wrażenie, że to mógł być on. Gdy podnosi się kilka rąk do góry, uznaję to za swoje zwycięstwo.

Filmowy trik przeciwko prawdzie.
Rola nie może być jednowymiarowa. Człowiek nie jest oczywisty. Anioł zawsze ma mniej lub więcej brudu za paznokciami. A morderca mniejszą lub większą aureolę z tyłu głowy. Tak jest skonstruowany świat. Jedynie proporcje dobra i mroku się zmieniają.

Maciej Pieprzyca i Wojtek Smarzowski to pana ulubieni...
...reżyserzy, dla których ostatnio straciłem głowę. (śmiech) Łączy ich głęboko analityczne podejście w szukaniu nieoczywistych rozwiązań. Wrażliwość na aktorów. Umiejętność słuchania. Mają wyrazistą wizję świata i postaci, które je wypełniają. Spotkanie z nimi, oprócz lektury scenariusza, daje mi najwięcej. Wojtek stworzył swój charakterystyczny, syntetyczny filmowy język. W filmach Maćka wyjątkowe jest połączenie dramatu i lżejszej nuty. Gromki śmiech nagle zamiera nam w gardle.

Jak w „Chce się żyć”, gdzie gra pan czułą postać ojca, który nagle ginie, wypadając przez okno.
Moja żona bardzo prosiła ostatnio Maćka, żeby jednak nie zabijał za każdym razem postaci, którą u niego gram. Z Wojtkiem nie podpisywałem cyrografu, że będę się pojawiał w każdym jego filmie, ale jak dotąd jest nam po drodze. Po tylu latach znajomości rozumiemy się bez słów. Lojalność artystyczna i uczciwość albo raczej uczciwość artystyczna i lojalność, nie, po prostu uczciwość – bez tego nie udałoby się pewnie zbudować tak dobrej relacji.

Pamięta pan wasze pierwsze spotkanie?
To było w okolicy 1996 r., przy „Małżowinie”, debiutanckim filmie telewizyjnym Smarzowskiego. Zadzwonił do mnie kolega z wrocławskiej szkoły teatralnej Robert Gonera, namawiając, żebym wpadł postatystować, bo reżyser fajnie kombinuje. Byłem wtedy bez pracy, dowiedziałem się, że szukają meneli, więc założyłem stare ciuchy, zrobiłem zaczeskę i pojechałem przez nikogo oficjalnie niezapraszany. Na planie usiadłem obok naturszczyków, którzy właśnie kończyli butelkę taniego wina, zapaliłem papierosa i czekam. Ze strony Smarzowskiego wyglądało to tak, że sprawdzając gotowość ekipy filmowej, wszedł na podwórko i widząc grupę pijanych meneli, zwrócił uwagę na tego, co pali. Wielkiej kreacji nie udało mi się stworzyć. Z tego, co pamiętam, w filmie znalazł się tylko kawałek mojej potylicy.

Wspaniały początek przyjaźni.
Później ja robiłem spektakl „Jeździec burzy” o Jimie Morrisonie. Jako reżyser teatralny zatrudniłem Wojtka do współpracy, żeby nakręcił etiudy filmowe, które mógłby zrobić Morrison studiujący kiedyś reżyserię na uniwersytecie w Los Angeles. Spektakl od 17 lat wciąż jest grany w Teatrze Rampa. Te krótkie formy Smarzola w ogóle się nie zestarzały! Zapytałem Wojtka potem, czy mogę zostać jego asystentem przy „Kuracji”, spektaklu telewizyjnym według powieści Jacka Głębskiego. Grałem tam małą rólkę, ale bardziej mi zależało na podpatrywaniu warsztatu, dowiedzeniu się, jak on pracuje na planie, jak rozmawia z aktorami, operatorem. Ogromna szkoła.

I tak małymi kroczkami dotarliście do „Wołynia”. To było mocne doświadczenie. Podobno ciężko je pan odchorował?
Nie chcę robić z siebie cierpiętnika, który wciąż umartwia się swoją rolą, ale jako aktor mam w czasie realizacji zdjęć potrzebę bycia jak najdłużej swoją postacią. Nie wychodzić z roli, trwać w jej świecie, cały czas podkręcać temperaturę emocji. Jestem wtedy maksymalnie skupiony i wylogowany z realu. Z tyłu głowy mam monolog wewnętrzny Stanisławskiego, dialogiczność Bachtina. Jeśli wygaszę ten rodzaj emocji i to, jak reaguje na nie moje ciało, boję się, że nie dam rady. Więc w przerwach, czekając na kolejne ujęcia, żyłem w kokonie rzezi. Pracowałem na otwartej ranie. Pamiętam scenę po przegranej kampanii wrześniowej, scenę torturowania podwładnych Macieja Skiby. Ukraińcy ściągali z nich żywcem skórę po uprzednim ugotowaniu ręki we wrzącej wodzie, obcinali genitalia, wyłupywali oczy. Psychicznie wtedy nie wytrzymałem. Po nagraniu uciekłem do lasu, nie byłem w stanie opanować dygotu. Przyszedł Wojtek, zobaczył mnie płaczącego, poklepał, przytulił, zapytał, ile potrzebuję czasu.

Jest też we mnie – z drugiej strony – uzależnienie od tak ekstremalnego napięcia, od adrenaliny, którą wytwarza fikcyjny świat. Himalaistom, fotoreporterom wojennym też niełatwo potem funkcjonować w normalnej rzeczywistości.

Pana bliscy zginęli na Kresach?
Moi dziadkowie Aniela i Franciszek Jakubikowie w 1944 r. uciekali spod Stryja ze wschodniej Galicji, niedaleko Lwowa. Fala ukraińskiej zbrodni szła za nimi. Ze strzępów ich opowieści pamiętam, jak przerażeni, głodni, bez butów, schowali się w bydlęcym wagonie i wysiedli na pierwszej polskiej stacji w Krośnie. Zaopiekowała się nimi obca rodzina Przewłockich. Przygarnęli, nakarmili, dali pracę, dach nad głową. Po skończeniu wojny dziadkowie przenieśli się do Gliwic, tam urodził się mój ojciec.

My, Polacy, nie wybielamy się za bardzo w tym filmie?
Najpierw trzeba było opowiedzieć tę historię z naszego punktu widzenia. Nie ukrywajmy: „Wołyń” to film arcypolski. Chociaż mówi się w nim, że kolonizowaliśmy, że zrobiliśmy z Ukraińców obywateli drugiej, trzeciej, dziesiątej kategorii, że paliliśmy cerkwie i nie szanowaliśmy naszych współbraci. Może, mając taki film, warto będzie za jakiś czas nakręcić historię o Ukraińcach ratujących Polaków. Są ciekawe książki na ten temat, np. Witolda Szabłowskiego „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia”.

Początkowo funkcjonował pan w środowisku jako aktor charakterystyczny. To pana frustrowało?
Ma pan na myśli Rysia z metalową ręką? Znakomite doświadczenie. Dzięki niemu zdobyłem świadomość, że aktor ma tylko jedną twarz. W końcu nabrałem dystansu i chyba nawet polubiłem tego Rysia na nowo. Ale przez dziesięć lat nienawidziłem go do szpiku kości. Nie zdawałem sobie sprawy, idąc wtedy na casting, że serial będzie miał tak wielką siłę rażenia. Kiedy nagle obudziłem się w szufladzie „debil z 13. posterunku”, było za późno. Wszyscy widzieli we mnie aktora charakterystycznego, którego zawsze będą obsadzać w rolach idiotów. Żeby nie popełnić błędu, czytam teraz bardzo uważnie każdy scenariusz. Bywa, że kilka razy. Radzę się żony. Ale porażki zdarzają się i tak. Dwa lata temu otrzymałem dwie nominacje do Węży (polski odpowiednik Złotych Malin, nagród dla najgorszych filmów – red.), przyjąłem je z pokorą, stawiłem się na uroczystą galę, niestety, przegrałem z kolegą Szycem. A szkoda. (śmiech)

Drugi plan mało kogo satysfakcjonuje. Pan miał długi staż.
Nie mam z tym problemu. Aktor drugiego planu może pozwolić sobie na więcej. A mnie najbardziej kręci w aktorstwie możliwość zmieniania się, przepoczwarzania. Psychicznie i fizycznie. Jeśli ludzie nie rozpoznają mnie na ekranie, to uważam, że osiągnąłem swój cel. Nawiasem mówiąc, nie uważam aktorstwa za najszczęśliwszy zawód dla faceta. Zostałem tak wychowany, po śląsku, że mężczyzna przede wszystkim musi zapewnić rodzinie godziwy byt. Jakie ma na to szanse początkujący aktor? Mogę chyba powiedzieć, że z zawodowego punktu widzenia wszystko się u mnie zaczęło dopiero wtedy, gdy udało mi się zbudować taką bazę.

Nie jest pan typem amanta. W tym zawodzie przystojniakom powodzi się lepiej.
Zostałem aktorem, żeby mieć narzędzia do komunikowania się. Boję się ludzi. W młodości byłem chorobliwie wstydliwy, introwertyczny, pochowany, pozamykany, z niską samooceną. Pochodzę z małego miasteczka, chciałem się ochronić przed tym, co mnie może spotkać złego, nauczyć udawać kogoś innego, dowartościować. Potrzebowałem mechanizmu obronnego, żeby nie dać się pożreć.

Ktoś powiedział, że najważniejsze w życiu jest spotkanie z samym sobą, dlatego wziął się pan również za reżyserowanie?
Po skończeniu szkoły teatralnej dotarło do mnie, że aktorstwo chyba nie jest najlepszym pomysłem na życie. Przez kilka lat nie mogłem znaleźć pracy. Próbowałem różnych rzeczy. Maciej Wojtyszko nie przyjął mnie na reżyserię do Akademii Teatralnej w Warszawie, ale jako uparty osioł spod znaku Koziorożca nie dałem za wygraną. Wyreżyserowałem kilkanaście przedstawień, m.in. „Goło i wesoło”, na premierze którego zjawił się pan Wojtyszko i pokazał klasę. „Panie Arkadiuszu – pogratulował mi – cóż mogę powiedzieć, reżyserem jest nie ten, kto skończył studia, tylko ten, kto reżyseruje”.

Trudno nie przyznać mu racji.
Każdy ma swoją drogę. Potem zacząłem myśleć o filmie offowym. Kumplowałem się z Maćkiem Sobieszczańskim, który dał mi do przeczytania swój scenariusz. Mój brat jest operatorem i miał kilku znajomych od światła. Ja miałem paru zaprzyjaźnionych aktorów. Znalazłem producenta i wspólnie, za własne pieniądze, nakręciliśmy „Prostą historię o miłości”, eksperyment mieszający porządki czasoprzestrzenne, o skomplikowanych relacjach męsko-damskich. Sześć lat później powstała „Prosta historia o morderstwie”.

Też osobiste kino, zdaniem wielu krytyków konkurencyjne, a nawet lepsze od niektórych produkcji głównego nurtu.
Kilka razy odrzuciłem propozycję reżyserowania nic mnie nieobchodzącej fabuły. Dla mnie liczy się sprawa do przekazania i to, czy temat dotyka jakiegoś pokładu mojej wrażliwości. Boję się przemocy. A ten drugi film czerpie z mojego dzieciństwa w małym miasteczku, gdzie są dwa największe więzienia w Polsce. Pamiętam na moim osiedlu milicjanta, który lał swoją żonę. Wszyscy o tym wiedzieli. Nikt jej nie pomógł.

A śpiewać, kiedy pan zaczął?
Ja nie chciałem być aktorem. Miałem być wokalistą rockowym! W 1985 r. zacząłem jeździć do Jarocina, to była moja inicjacja, nie tylko muzyczna. Anarchia, bunt przeciwko systemowi, możliwość wyrażania emocji przez muzykę i teksty piosenek były dla mnie wtedy najważniejsze. No i kiedy dopadł mnie kryzys wieku średniego, zorientowałem się, że to ostatni moment, by założyć zespół, bo potem już mi się pewnie nie będzie chciało. Pretekstem były najlepsze w mieście rockandrollowe imprezy, organizowane przez gitarzystę Pawła Derentowicza w jego studiu nagraniowym Papryka i synowie przy Domaniewskiej w Warszawie. Zawsze kończyły się muzycznymi jamami, na których wprawialiśmy się w hipnotyczny trans. Nie da się z niczym porównać tej energii. Z żadnym aktorstwem czy reżyserowaniem. Za nic nie zrezygnuję z Dr Misio. Dzisiaj dzielę czas po równo. Schodząc z planu filmowego, zaczynam próby z zespołem, jeżdżę w trasy koncertowe po Polsce i nie ruszę tego, bo to dla mnie świętość. Muzycznym priorytetem jest szukanie, a nie powtarzanie sprawdzonych schematów. 12 maja wydajemy z Dr Misio nową płytę „Zmartwychwstaniemy”, która będzie totalnie inna od poprzedniej, ciężkiej i mrocznej „Pogo”.

Religijny odlot?
Jako osoba niewierząca zacząłem ostatnio odczuwać pewien rodzaj pustki. To dalej będą smutne piosenki o miłości i śmierci, z tekstami jak zawsze Krzyśka Vargi i Marcina Świetlickiego, ale gdzieś tam pod spodem, w oparach alkoholu pulsuje pytanie: co będzie dalej po drugiej stronie. Ktoś powiedział, że gramy teraz „depresyjny pop”. Dużo elektroniki, słychać lata 80., jest nawet pastiszowe disco. Dla naszych fanów to może być szok. I o to chodzi.

rozmawiał Janusz Wróblewski

***

Arkadiusz Jakubik (ur. w 1969 r.) – człowiek orkiestra: aktor, reżyser, wokalista, producent, scenarzysta. Absolwent wydziału aktorskiego we Wrocławiu. Występował m.in. w filmach Wojciecha Smarzowskiego i Macieja Pieprzycy. Sam wyreżyserował dwie fabuły: „Prostą historię o miłości” i „Prostą historię o morderstwie”. Jest założycielem zespołu Dr Misio. Laureat wielu nagród, za rolę w „Jestem mordercą” otrzymał Orła, Polską Nagrodę Filmową.

Polityka 19.2017 (3109) z dnia 09.05.2017; Kultura; s. 80
Oryginalny tytuł tekstu: "Żyłem w kokonie rzezi"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną