Mieszka w samodzielnie postawionej chacie, we własnym, 240-hektarowym lesie, w górach stanu Maine. – Lasy ciągną się tu setkami kilometrów, nawet nie wiemy dokładnie, którędy biegną granice działek – opisuje. Niegdyś stan został wylesiony pod farmy hodujące owce, ale gdy kilkadziesiąt lat temu wypas przestał się opłacać, drzewa samorzutnie wróciły na niezgryzane pastwiska. – Na odludziu jest pięknie. Mam baterię słoneczną, internet, uprawiam ogród i badam to, co za progiem. Na pewno nie chciałbym mieszkać w lesie tropikalnym, ale ani w europejskich, ani w amerykańskich lasach nie jest tak niebezpiecznie, nie atakują nas masowo niedźwiedzie czy wilki, nie mamy też szczególnie jadowitych węży.
Z punktu widzenia Bernda Heinricha to niejedyne przewagi lasu strefy klimatu umiarkowanego: – Lubię różnorodność zmian pór roku, zawsze jest coś nowego do oglądania. Dlatego wolę nasz las od brazylijskiej dżungli, choć i do niej co jakiś czas chętnie bym zajrzał. Bywałem w różnych regionach świata, kilka razy w Afryce, ale zawsze dobrze jest wrócić. Zaraz po wojnie osiedliśmy z rodzicami 10 km od mojego obecnego miejsca zamieszkania, tu się wychowałem.
Jak trafił pod granicę z Kanadą, opisał w „Chrapiącym ptaku. Rodzinnej podróży przez stulecie biologii” (wyd. Czarne). Bernd Heinrich ma 77 lat, jest badaczem zwierzęcych zachowań i emerytowanym wykładowcą amerykańskich uniwersytetów. Wczesne dzieciństwo spędził w okupowanej przez Niemcy Polsce, trochę późniejsze w okupowanych przez aliantów Niemczech. Miał 11 lat, gdy z pokładu „Batorego” pierwszy raz zobaczył Amerykę. „Chrapiący ptak” jest jego autobiografią, także naukową (ma na koncie przełomowe odkrycia, m.in. w dziedzinie termoregulacji owadów) oraz wymuszoną przez historyczne okoliczności i oliwioną brawurą bohaterów barwną historią rodzinną.