Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Kwaskowaty smak lata

Lato Miłości 1967 r. w oparach LSD

Chwila dobrych emocji na festiwalu Woodstock, 1969 r. Chwila dobrych emocji na festiwalu Woodstock, 1969 r. Ralph Ackerman / Getty Images
Rozmowa z psychologiem dr. hab. Bartłomiejem Dobroczyńskim o LSD, chemicznie wywoływanym przeżyciu mistycznym, bez którego nie doszłoby do hipisowskiego Lata Miłości 1967 r. z jego kulturowymi efektami i skutkami.
Uczestnicy muzycznego festiwalu Power Ridge (USA, 1970 r.) sprzedają LSD po 1 dol. za tabletkę.Leonard Freed/Magnum Photos/Forum Uczestnicy muzycznego festiwalu Power Ridge (USA, 1970 r.) sprzedają LSD po 1 dol. za tabletkę.
Bartłomiej Dobroczyński, rocznik 1958, dr hab., pracownik Instytutu Psychologii Uniwersytetu JagiellońskiegoAdam Golec/Agencja Gazeta Bartłomiej Dobroczyński, rocznik 1958, dr hab., pracownik Instytutu Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego

Jarek Szubrycht: – Czy Lato Miłości byłoby możliwe bez kwasu?
Bartłomiej Dobroczyński: – Ken Kesey, autor „Lotu nad kukułczym gniazdem”, powiedział kiedyś, że próba mówienia o kontrkulturze lat 60. bez uwzględnienia narkotyków jest jak rozmawianie o narciarstwie bez śniegu.

Czy to kontrkultura wybrała LSD, czy LSD kontrkulturę?
Żeby to wyjaśnić, trzeba prześledzić, jaką drogę przebył ten narkotyk. Zaczęło się w Szwajcarii, a więc w kraju, który z LSD się nie kojarzy. W pewnym sensie zawdzięczamy je ginekologii, bo Albert Hoffman był pracownikiem firmy farmaceutycznej Sandoz. W latach 30. poszukiwał dla nich leku na przypadłości kobiece, prowadząc eksperymenty nad sporyszem, pasożytem zboża, w którego skład wchodzi ergotamina. Z niej w 1938 r. Hoffman uzyskał LysergSäureDiethylamid, czyli dietyloamid kwasu lizergowego. Nie działało to na macice myszy laboratoryjnych, więc odłożył specyfik na półkę i niewiele brakowało, by wszystko na tym się skończyło. Potencjał LSD Hoffman odkrył w 1943 r., aplikując sobie dużą ilość narkotyku, a następnie wybierając się na słynną przejażdżkę rowerem. Szczegółowy opis jego przeżyć z tego dnia można przeczytać w książce „LSD – moje trudne dziecko”, dość powiedzieć, że to wydarzenie zmieniło jego życie. Będąc mieszczaninem, chemikiem, porządnym obywatelem Szwajcarii, doznał egzystencjalnego wstrząsu. Zobaczył podszewkę rzeczywistości.

Czyli co właściwie?
Tu musimy przejść do innej osoby, która była kluczowa dla kwestii LSD. Istnieje teoria spiskowa, która mówi, że Anglicy w ramach zemsty na byłej kolonii za to, że oderwała się od imperium, zrzucili na Stany Zjednoczone dwie bomby. Uczyniły niepowetowane szkody w społeczeństwie amerykańskim. Jedna to The Beatles, druga – Aldous Huxley. Pochodził z rodziny wybitnych brytyjskich uczonych, był pisarzem i wizjonerem. Głosił oryginalną koncepcję, według której po pierwsze religie są prawdziwe, ale nie takie, jakie znamy, bo religie zorganizowane służą doczesnym, politycznym celom. Po drugie – wszystkie religie mówią o tym samym, wywodzą się z doświadczeń mistycznych, przy czym zwracał uwagę na wcześniej ignorowane na Zachodzie religie Wschodu, w tym hinduizm. Pogląd ten zaprezentował w „Filozofii wieczystej”, wydanej w 1945 r. Zachód wątpił wtedy w swoje dotychczasowe wartości, bo dwie wojny światowe wszystko zanegowały – i naukę, i religię – więc pomysły Aldousa Huxleya zainteresowały ludzi poszukujących nowych odpowiedzi.

Gdzie w tym wszystkim LSD?
Huxley trafił na nie w pierwszej połowie lat 50., zażywał też peyotl. Swoje doświadczenia opisał we „Wrotach percepcji” oraz „Niebie i piekle”, twierdząc, że LSD jest bardzo blisko związane z religią, że daje typ doświadczenia, który podobnie jak doświadczenie mistyczne ma charakter całościowy i przeobrażający. Zmienia zarówno jednostkę będącą pod jego wpływem, jak i jej sposób widzenia rzeczywistości. Potwierdziła to wiele lat później Marilyn Ferguson, badaczka fenomenu New Age, która w swojej książce „The Aquarian Conspiracy” napisała, że LSD dało całemu pokoleniu doświadczenie religijne. Kilku badaczy (w tym Jonathan Ott i R. Gordon Wasson, jedni z pierwszych, którzy spróbowali halucynogennych grzybów w Meksyku) zaproponowało w 1979 r., żeby te środki nazywać enteogenami, a więc takimi, które literalnie mówiąc, powodują, że człowiek ma w sobie boga.

Trudno to uznać za naukowe ujęcie działania medykamentu na ludzkie ciało.
Tradycyjna psychiatria określa LSD i środki jemu podobne mianem halucynogenów, psychodysleptyków lub psychozomimetyków, a więc takich, które w sztuczny sposób wywołują psychozy. Traktuje je jako środki, które człowieka upośledzają. Natomiast niezależni badacze LSD z przełomu lat 50. i 60. – m.in. Hoffman, Huxley, Timothy Leary i psychiatrzy Stanislav Grof czy Humphry Osmond – inaczej interpretowali jego działanie. Posługiwali się terminem „psychodeliczny”, pochodzącym od dwóch greckich słów, oznaczających „duszę” i „ujawnianie, manifestowanie”. Uważali, że LSD ujawnia duszę, a więc – innymi słowy – umożliwia samopoznanie, pomaga w eksploracji ludzkiego umysłu.

Grof, czeski psychiatra, od lat mieszkający w USA, w „Obszarach nieświadomości: raporcie z badań nad LSD”, swojej pierwszej książce, pisze o trzech aspektach LSD: pozwala poznać samego siebie, jest doświadczeniem religijnym i doświadczeniem estetycznym. Przedstawia teorię całkowicie sprzeczną ze stanowiskiem oficjalnej psychiatrii. Uznaje mianowicie, że LSD samo z siebie niczego nie robi, nie ma żadnego własnego działania. Pełni taką samą funkcję, jak mikroskop w badaniach przyrodniczych – ujawnia to, co jest. Czasem ujawnia to w sposób zaskakujący, dynamiczny czy wręcz niebezpieczny, ale tak samo jest przecież, kiedy nieprzygotowany człowiek weźmie kroplę wody i położy pod mikroskop. Może być wstrząśnięty tym, co zobaczy w pozornie przezroczystej kropli.

W jakich okolicznościach LSD opuściło naukowe laboratoria i trafiło do mas?
W 1959 r. Tybet został całkowicie podbity. Dalajlama musiał uciekać, większość mnichów razem z nim. Część z nich została w Nepalu i Indiach, ale część rozjechała się po świecie, trafiając w dużej mierze do Stanów Zjednoczonych. W kręgach inteligenckich Orient popularny był już przed drugą wojną światową, ale teraz przeszło to do sfery popularnej i do ludzi, przede wszystkim młodych, zaczęli przemawiać nauczyciele ze Wschodu – buddyści zen, nauczyciele jogi i medytacji, przedstawiciele Ruchu Świadomości Kryszny, tybetańscy mnisi… Oni wszyscy mówili: to, co przeżywacie pod wpływem LSD, jest prawdą, a my mamy narzędzia, które pozwolą wam to przeżyć bez narkotyku. Tym samym jednak usankcjonowali status LSD jako środka, który pokazuje absolut, ale i rzeczywistość taką, jaka jest naprawdę. W to wszystko weszła muzyka rockowa…

Od czego się zaczęło?
Jak zwykle – od Beatlesów. Od utworu „Tomorrow Never Knows” zamykającego wydaną w 1966 r. płytę „Revolver”. John Lennon chciał brzmieć tu jak dalajlama, a tekst tego utworu jest jednym z pierwszych w kulturze popularnej opisów działania LSD. To zapowiedź nowej sztuki, nowej muzyki rockowej. Nie tylko słowa opisywały entuzjazm towarzyszący doświadczeniom muzyków z psychodelikami – bo żadnych niebezpieczeństw wtedy jeszcze nie widziano – ale i dźwięki. Później był album „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, a na nim przede wszystkim „Lucy in the Sky with Diamonds”, ale też inne utwory przepojone odniesieniami do LSD. W tym samym 1967 r. wyszła pierwsza płyta Jimiego Hendrixa, której tytuł „Are You Experienced” („Czy jesteś doświadczony”) to pytanie o narkotyki.

Równolegle wykształciła się kalifornijska scena psychodeliczna, z jej najważniejszymi przedstawicielami w postaci zespołów Jefferson Airplane i Grateful Dead. Oni wszystkie wspomniane wcześniej aspekty LSD powiązali dodatkowo ze sferą wtajemniczenia. Jefferson Airplane mieli utwór „White Rabbit”, który stał się nieformalnym hymnem Zachodniego Wybrzeża i który, nawiązując do „Alicji w Krainie Czarów”, opowiada o doświadczeniu narkotykowym. Grateful Dead wydali w 1969 r. płytę „Aoxomoxoa” i jak się dobrze wpatrzyć w okładkę, napis układa się w „we ate the acid”, czyli „braliśmy kwas”. Nie sposób też nie wspomnieć o słynnym autobusie, którym Ken Kesey i Grateful Dead jeździli po Stanach Zjednoczonych i poddawali ludzi „testom kwasu”, rozprzestrzeniając „religię LSD”. Sam Timothy Leary nazywał Grateful Dead i ich fanów „największą zdezorganizowaną religią na świecie”, a Jerry Garcia, lider zespołu, przyznawał, że w latach 60. kontrkulturze nie udała się polityka. Tym, co jej wyszło, była rewolucja duchowa. LSD służyło do pokazywania, że to, jak sobie wyobrażasz siebie i świat, jest nieprawdą. Oszustwem. Mówiąc współczesnym językiem – jest matriksem.

W hipisowskim musicalu „Hair” narkotyki pomagają głównemu bohaterowi, poborowemu Bukowskiemu, ułożyć nowy porządek życiowych priorytetów: najpierw miłość, na końcu powinności wobec zawłaszczonego przez polityków i wojskowych państwa.
W wersji filmowej, w reżyserii Miloša Formana, ktoś, kto jest ubrany jak ksiądz, udziela komunii, którą przyjmuje się na kolanach. LSD jest religią. A czym jest w takim ujęciu religia? Mówiąc nowoczesnym językiem – jest aplikacją, która zmienia działanie wszystkich pozostałych aplikacji. Działa jak marksizm, psychoanaliza i pierwszy stosunek płciowy naraz. Oczywiście kontrkultura miała lewicowy aspekt polityczny, miała ogromne ambicje społeczne, ale – i tu się zgadzam z Jerrym Garcią – najważniejsze było wprowadzenie nowego widzenia człowieka, jego tożsamości, relacji do kosmosu. To nie udałoby się bez LSD i, w mniejszym stopniu, marihuany. Te środki przeorały świadomość ludzi tamtego okresu i doprowadziły ich do religii Wschodu, czyli lat 70.

Dlaczego w 1966 r. zdelegalizowano LSD?
Rzeczywiście, wcześniej szło się do więzienia za skręta z marihuaną, ale LSD można było legalnie zażywać. Kiedy jednak zorientowano się, jak wpływa na ludzi, okazało się, że to śmiertelne zagrożenie. Zakazano LSD, zakazano badań nad LSD. I to nie była kwestia związków z kosmosem – władze zorientowały się po prostu, że LSD jest wehikułem rewolucji, bo pod jego wpływem zmienia się hierarchia wartości. Wtedy wrogiem numer jeden był Timothy Leary, który dążył do tego, żeby LSD zażył każdy Amerykanin. Ludzie nie chcą iść do wojska, nie chcą pracować w korporacji, nie chcą wyznawać religii dawnego typu, a to bezpośrednio godzi w wiele przedsięwzięć społecznych. Ludzie, którzy nagle stają się wegetarianami, nie tylko zmieniają swoje prywatne zwyczaje żywieniowe, ale stają się zagrożeniem dla ważnych gałęzi gospodarki.

Kiedy w latach 70. do ruchów kontrkulturowych zaczęli przyłączać się intelektualiści i naukowcy, rzeczywiście mieliśmy do czynienia z rewolucją. Gdyby się udała, całkowicie zmieniłaby społeczeństwo. W jakimś sensie zresztą się udała, bo przedstawiciele głównego nurtu dostrzegli konieczność spełnienia pewnych postulatów, jak chociażby zweryfikowania umiłowania cywilizacji Zachodu dla paliw kopalnych. Nie trzeba już być „lewackim psychodelicznym poliamorystą”, żeby troszczyć się o ochronę środowiska. Moda na bieganie też ma swoje kontrkulturowe korzenie. Bieg long slow distance, w skrócie LSD, a więc długi i transowy, miał zapewnić runner’s high, czyli euforię podobną do tej, jaką dają narkotyki.

A przy tym bieganiem trudniej sobie zaszkodzić.
Okazało się, że LSD, a nawet marihuana, nie są tak całkowicie bezpieczne i neutralne dla organizmu, jak wyobrażał to sobie chociażby Huxley. LSD miało być tylko środkiem transportu z powierzchni na antypody naszego umysłu, ale okazało się, że zależności między narkotykami a funkcjonowaniem człowieka mają również ciemną stronę. Łatwo to sprawdzić na przykładzie pionierów intensywnego używania tych środków – praktycznie każdy ważny zespół rockowy z lat 60. kogoś stracił w wyniku zażywania narkotyków. Od Briana Jonesa z The Rolling Stones, przez Joplin, Hendrixa, po Jima Morrisona czy kolejnych organistów Grateful Dead. Jeśli dodać do tego epizody psychozy u Syda Barretta z Pink Floyd, Petera Greena z Fleetwood Mac czy Iggy Popa, wyjdzie na to, że raj, który miał być łatwo osiągalny za pomocą narkotyków, nie jest tak beztroski, jak się wydawało. Wtedy właśnie karierę zrobiły religie Wschodu, zapełniły się aśramy, a miejsce psychodelików zajęła medytacja.

Narkotyki wciąż są obecne w naszej kulturze, ale popularność LSD spada. Według corocznego badania Global Drugs Survey alkohol i marihuana dominują, amfetamina – równie nielegalna jak LSD – też ma niemałą publiczność, bo do jej zażycia w ciągu ostatniego roku przyznaje się niemal 20 proc. badanych. Kontakt z LSD potwierdza 11 proc. respondentów.
LSD można porównać do bomby jądrowej. Badania dowodzą, że może głęboko przeorać psychikę i spowodować trwałe zmiany. Nie gwarantuje też miłych wrażeń. Pojęcie bad trip dotyczy właśnie tego narkotyku. Doświadczenie LSD jest równe doświadczeniu mistycznemu również dlatego, że ma swoje ciemne strony. Huxley nie bez powodu pisał o piekle. Człowiek, który nie wie, co się dzieje, bo nikt mu nie wytłumaczył, może kontakt z LSD ciężko przeżyć. W społecznościach, w których tradycyjnie używa się środków psychodelicznych, istnieją instrukcje i osoby, które czuwają nad bezpieczeństwem tego, kto przechodzi to doświadczenie. Są też odpowiednie narracje, są mity, które na to pozwalają. Anakonda, jaguar, święta góra… to wszystko jest wkomponowane w codzienny światopogląd takiej osoby. Indianie Huichol zresztą nie zażywają peyotlu codziennie czy co weekend, ale raz w roku. Innymi słowy, jest to sytuacja nadzwyczajna.

Nawet jeżeli LSD ujawnia tylko to, co już jest w naszym umyśle, nie wiemy przecież, co tam zastanie. Nie wiemy, czego doświadczyliśmy, mając dwa czy trzy lata. Mogą to być rzeczy paskudne. Tego typu środki mają taki współczynnik nieprzewidywalności i jednocześnie brak osadzenia w tradycji, że lepiej nie ryzykować. Dlatego, dostrzegając kulturową rolę narkotyków i podtrzymując wszystko to, co tu powiedziałem, sam jestem zwolennikiem całkowitej abstynencji. Biorąc narkotyki, nawet wypalając skręta z marihuaną, osiągasz natychmiast ten sam efekt, na który w naturalny sposób trzeba zapracować medytacją lub wielodniową głodówką. Zaciągasz więc kredyt energetyczny, który kiedyś musisz spłacić. Bo w życiu nie ma nic za darmo.

rozmawiał Jarek Szubrycht

***

Bartłomiej Dobroczyński, rocznik 1958, dr hab., pracownik Instytutu Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego i członek Kolegium Interdyscyplinarnego Centrum Etyki Wydziału Filozoficznego UJ, autor książek i artykułów m.in. na temat historii psychologii i psychoanalizy, alternatywnych zjawisk kulturowych oraz duchowości.

Polityka 30.2017 (3120) z dnia 25.07.2017; Kultura; s. 74
Oryginalny tytuł tekstu: "Kwaskowaty smak lata"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną